Stos na pożegnanie roku
"Wiatr" - Jozef Karika
Na fali zachwytu "Szczeliną" (moja osobista książka roku 2019!) zakupiłam w ciemno wszystkie pozycje pióra Jozefa Kariki i teraz zastanawiam się czy jednak nie był to zbyt pochopny entuzjazm. Niestety, jego najnowsza powieść "Wiatr" nie zachwyciła mnie - a nawet pokusiłabym się tu o określenie 'rozczarowanie'. Tym większy ból i żal, bo była to moja starannie wybrana lektura halloweenowa. :(
Na korzyść książki na pewno przemawia fakt, że nie jest to kolejna amerykańska, schematyczna opowieść o zombie i bohaterskiej grupie nastolatków. Otrzymujemy natomiast przygraniczną Słowację, wywodzącą się z ludowych podań wietrzycę oraz irytującego głównego bohatera, który znajduje na przydrożnym parkingu kamerę samochodową i postanawia rozwikłać tajemnicę nagranego na niej dziwnego filmiku. Przez większość czasu czytałam względnie wciągnięta, trochę przejęta i przestraszona, natomiast koniec - mam tu na myśli ostatnich kilkanaście stron pseudofilozoficznego wywodu - wymęczył mnie koszmarnie. Jednocześnie mam wrażenie, że Karika mocno powiela "Szczelinę", a przemyślenia, które przy pierwszym zetknięciu były dla mnie nowe, ciekawe i intrygujące, w kolejnym przemieleniu okazały się zwyczajnie nudne i nużące... Sięgnę pewnie po kolejne jego książki, ale trochę odczekam, bo na ten moment boję się jeszcze wiekszego rozczarowania.
Stos październikowy
"Jesień" - Ali Smith
„Jesień” to książka wymagająca skupienia, wyciszenia, podarowania jej otwartego i delikatnego serca – a w zamian otrzymujemy bardzo subtelną historię pewnej nietypowej przyjaźni, która połączyła staruszka Daniela i młodziutką Elisabeth. Opowieść została utkana na kanwie snów i wspomnień, chaotycznych fragmentów przeszłości, okraszona anegdotami z życia mało znanych osób świata kultury. Nie ma tu wartkiej, jednoliniowej akcji, to nie jest historia opowiedziana od a do z, z jednoznaczną puentą i finałem. Jest to natomiast refleksyjna, niespieszna, poszatkowana proza, choć moim zdaniem trochę za mało w niej emocji. Książka niestety nie dotyka dogłębnie zapowiadanych tematów, takich jak brexit, nie poczułam również klimatu jesieni, na co bardzo liczyłam. Choć jednocześnie sam nastrój opowieści - melancholijny, refleksyjny, nostalgiczny - dobrze koresponduje z jesienią w sercu, więc myślę, że tkwi w tym jakiś głębszy artystyczny zamysł. Cieszę się, że wreszcie przeczytałam tę książkę – to była przede wszystkim uczta pięknego, bogatego języka i świetnego pisarstwa, choć sama historia mnie nie porwała. W planach mam jednak oczywiście kolejne pory roku, które już czekają na mojej półce w przepięknych wydaniach WABu.
Życiowy update ;)
Czerwcowe zakupy
Maj w książkach
Oto majowe nowości w mojej biblioteczce. Mogłabym napisać, że skutecznie poskromiłam swój książkoholizm i stąd mniejsze niż zazwyczaj zakupy, ale będę szczera - maj był po prostu tak intensywny, że nie miałam czasu na księgarnie i maratony szperactwa na allegro. ;) Zacieram ręce na myśl o tym, jakie historie skrywają się pod drzwiami okładek, jednocześnie marząc o większej ilości czasu na spokojną lekturę... Już teraz gorąco polecam Wam "Stówkę" Justyny Sobolewskiej i Anny Dziewit-Meller - dawkuję ją sobie powoli, czytam po kilka rozdziałów dziennie, aby tej bibliofilskiej przyjemności starczyło mi na jak najdłużej!
"Polka" - Manuela Gretkowska
Myślę, że właśnie tego typu pisarką jest dla mnie Manuela Gretkowska, do której dopiero dorastam, z którą dopiero zaczynam znajdować nić porozumienia na płaszczyźnie intelektualnej, życiowej, emocjonalnej. Od pierwszego spotkania była dla mnie autorką dość ‘niewygodną’. Pamiętam jak frustrowałam się przy lekturze „Na linii świata”, jak zachwycałam się opisami Paryża w „My zdies’ emigranty”, jak przy lekturze „Kosmitki” miałam ochotę rzucać książką o ścianę. Nie zgadzałam się z nią, kłóciłam, irytowała mnie, a jednocześnie podobało mi się co robi z moim umysłem, jak zmusza mnie do konfrontacji z własną osobowością, poglądami. Wiele się od tego czasu zmieniło, a ja, ku własnemu zaskoczeniu, z coraz większą ilością przemyśleń Gretkowskiej się zgadzam, a w „Polce”, która stanowi dziennik z okresu ciąży autorki, znalazłam odbicie własnych ciążowych perypetii.
„Polka” to dziennik błyskotliwy, politycznie niepoprawny, brutalnie szczery i intelektualnie sycący. To również cudownie kobieca, feministyczna lektura. Gretkowska potrafi zachwycić stylem – zarówno opisami („Dzień, jakby słońcu nie chciało się otworzyć powieki, zaropiałej chmurami.”), jak i umiejętnością ubrania ulotnej myśli w jedno celne, piękne zdanie. Jej spostrzeżenia zatrzymują, niekiedy naginają rzeczywistość, rzucają na nią nowe światło, otwierają przestrzenie w umyśle. Czytałam „Polkę” z ołówkiem w ręku, co chwila zaznaczając całe akapity. Czy odebrałabym tę książkę tak mocno i osobiście gdybym sama nie miała za sobą doświadczenia ciąży..? Nie wiem, ale cieszę się, że sięgnęłam po nią dopiero teraz. I zacieram już ręce na lekturę macierzyńskich perypetii Gretkowskiej, opisanych w „Europejce”.
"Gdzieś pomiędzy wierszami" - Anna Szczypczyńska
Jeszcze kilka lat temu czytanie tego typu kobiecych, obyczajowych powieści sprawiało mi mnóstwo frajdy i przyjemności. Teraz - napiszę szczerze - mam poczucie zmarnowanego wieczoru, który mogłam poświęcić na inną, naprawdę ciekawą i wnoszącą coś do mojego życia lekturę. Pewnie to kwestia tego, że czas wolny stał się najbardziej deficytowym towarem w mojej codzienności - nie mam już potrzeby jego 'zabijania'. A może po prostu wyrosłam z takich historii? W każdym razie, choć to całkiem zgrabna, sprawnie napisana obyczajówka, to ja nie jestem usatysfakcjonowana jej lekturą.
"Gdzieś
pomiędzy wierszami" to opowieść o trzech kobietach, które zmagają się z
wyzwaniami codzienności - spotkaniem z miłością sprzed lat, problemami z
utrzymaniem ciąży, kryzysem w małżeństwie, terapią... Mnie do lektury skusiła
głównie zapowiedź upalnej Warszawy w tle, ale klimatu nie poczułam. Książka
jest dość sztampowa, powierzchowna, emocjonalnie płytka. No i notorycznie
myliły mi się bohaterki i ich mężowie, co składam na karb totalnej
przezroczyści postaci. Jedyny ciekawszy, oryginalniejszy akcent to temat
instagrama i współprac z influencerami, czym zajmuje się zawodowo jedna z
bohaterek - niestety, potraktowany bardzo powierzchownie i po łebkach.
Podsumowując - mnie się niezbyt podobało, ale chyba po prostu nie udało mi się zgrać moich literackich oczekiwań i potrzeb z wyborem lektury. Natomiast myślę,
że fanki gatunku powinny być zadowolone.
"A gdyby tak ze świata zniknęły koty?" - Genki Kawamura
Bardzo lubię realizm magiczny, choć do tej pory odkrywałam go głównie w odsłonie iberoamerykańskiej i francuskiej. A okazuje się, że ten japoński również stanowi nie lada smaczek. "A gdyby tak ze świata zniknęły koty" to opowieść o 30-letnim listonoszu, który otrzymuje diagnozę śmiertelnej choroby. Po powrocie do domu czeka na niego sam diabeł, który proponuje zawarcie paktu - dodatkowy dzień życia za każdą usuniętą ze świata rzecz...
Uwielbiam
gdy literatura zabiera mnie w takie nieoczywiste podróże do odległych zakątków
świata. Wyjście poza własne podwórko to zawsze dobry początek do złapania
szerszej perspektywy i konfrontacji poza swoją strefą komfortu. Owa powieść
skłania do wielu ciekawych przemyśleń i spostrzeżeń na temat kondycji
współczesnego świata i tego, co naprawdę jest w życiu ważne - można przejrzeć
się w niej jak w lustrze, np. w kwestii telefonów komórkowych. Jednak wbrew
tematyce nie jest to lektura ciężka czy mroczna - wręcz przeciwnie, jest
dowcipna, lekka, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie - optymistyczna. Sama
książka jest cieniutka, a akcja toczy się z prędkością błyskawicy - nie ma tu
skupienia na klimacie czy atmosferze, a w związku z tym również miejsca na jakieś
wielkie empatyzowanie z bohaterem czy wczucie się w opowieść - to mój jedyny
zarzut. Literatura japońska to dla mnie sfera totalnie niezbadana - oprócz
kilku książek Murakamiego i ostatnio Ogawy nie czytałam nic. Czy mnie ciągnie?
Raczej nie :) Moje serce bije zdecydowanie mocniej w kierunkach południowo-zachodnich.
Natomiast jako urozmaicenie od czasu do czasu - czemu nie? I choć nie wywołała
we mnie ta książka zachwytu, to nadal uważam, że jest to kawałek dobrej, dość
prostej, ale jednocześnie mądrej i refleksyjnej prozy, która pozostawia po
sobie jakiś delikatny ślad i ciepły promyk nadziei w sercu.
"Wizyta" - Helen Phillips
Raz na rok lub nawet rzadziej udaje mi się w moich literackich poszukiwaniach natrafić na książkę, która jest tak bardzo 'moja', że mam poczucie, jakby autor stworzył ją zaglądając w najgłębsze zakamarki mojego umysłu. Jakby pisał tylko o mnie i tylko dla mnie. I nie chodzi tu bynajmniej o jakiś wybitny styl, język czy inne walory literackie. To emocjonalna prawda, niesamowite zestrojenie, które stawia mnie w konfrontacji z samą sobą - opisuje i nazywa to, co skrycie mieszka na samym dnie mojej duszy… Ostatnio takie odczucia towarzyszyły mi przy lekturze "Normalnych ludzi" Sally Rooney. A teraz ponownie przy "Wizycie".
Molly
jest zmęczona. Usiłuje pogodzić opiekę nad dwójką dzieci, prowadzenie domu i
pracę zawodową. Pewnego dnia, gdy jest sama z córką i synem, słyszy
kroki w sąsiednim pokoju... złudzenie, włamywacz..? To nie thriller, to nie
horror - to najbardziej pełnokrwista, realistyczna opowieść o macierzyństwie, na
jaką kiedykolwiek natrafiłam w literaturze. I jest to o tyle paradoksalne, bowiem klimat tej powieści jest mocno psychodeliczny, wręcz oniryczny. A jednak
właśnie w tym surrealizmie udało się autorce tak pięknie uchwycić całą nagą
prawdę o macierzyństwie – coś w tym jest, prawda? Nadal rezonuje we mnie ta historia,
powraca czkawką przemyśleń wielokrotnie w ciągu dnia. Moim zdaniem można ją
analizować na wiele sposobów, dyskutować, omawiać. Jednocześnie zgadzam się z
opiniami - to nie książka dla każdego, to pozycja, która dzieli czytelników na
tych rozczarowanych i zachwyconych - trudno pozostać wobec niej obojętnym. Czyta się ją na jednym wdechu, w pełnym napięciu - porywa, zaskakuje, szokuje. Mam ochotę polecać "Wizytę" wszystkim wzdłuż i wszerz, choć
wiem, że raczej nie powinnam. Dla mnie to bardzo mocna kandydatka do tytułu najlepszej
książki tego roku. Zachwyt totalny.
„(…) jej serce biło szybciej, jak zawsze, gdy sama opiekowała się dziećmi, nawet jeśli nie słyszała wymyślonych kroków. Zastanawiało ją, czy inne matki też tego doświadczają, tego permanentnego stanu lekkiej paniki, i martwiła się, że może nie, że to z nią jest coś nie tak.”
"Życie na naszej planecie" - David Attenborough
Książka, którą w ostatnim czasie przeczytało co najmniej pół bookstagrama - a zachwycili się nią bezkrytycznie chyba wszyscy oprócz mnie. :( I to nie tak, że mi się nie podobało - przeczytałam z ciekawością, zgadzam się też oczywiście, że "Życie na naszej planecie" to pozycja potrzebna i prawdopodobnie powinien przeczytać ją każdy, bez wyjątku. Natomiast właśnie ze względu na tę potencjalnie ważną, edukacyjną rolę postawiłam jej poprzeczkę bardzo wysoko, w związku z czym mam również kilka zastrzeżeń, niestety.
Owa pozycja składa się z trzech części: przeglądu
przeszłości (super ciekawe, nadal mnie zaskakuje jak stosunkowo nowym
osiągnięciem jest np. odkrycie DNA!), prognozy przyszłości (porażające i
przerażające) oraz potencjalnych sposobów ratunku naszej planety. Przyznam,
że właśnie ta ostatnia część mi zazgrzytała - zbyt ogólnikowa, przegadana i
zbyt... naiwnie optymistyczna, co niestety odebrało jej w moich oczach sporo
wiarygodności. Jednak to tylko mała rysa na tle solidnej całości - nadal
uważam, że "Życie na naszej planecie" to książka dobra, ciekawa i
przede wszystkim potrzebna. Tę pozycję powinien przeczytać i wziąć sobie do
serca każdy mieszkaniec naszej planety. Może jestem cyniczna, ale
paradoksalnie po tej lekturze jeszcze silniej zdaję sobie sprawę jak bardzo
nierealne jest to marzenie…
Stosy kwietniowe
Na pamiątkę - moje nabytki z ostatnich tygodni. Kwiecień miał być miesiącem odwyku i ograniczenia książkowych zakupów - cóż, jak widać nie wyszło... ;)
"Przed wszystkim" - Victoria Redel
Zaczęłam czytać tę książkę spontanicznie, zupełnie bez planu - akurat była pod ręką, na wierzchu w zakupowym stosie. Moje oczy nie znoszą bowiem próżni - czytam jedząc, gotując, w kąpieli itd. Powiem szczerze - gdyby nie cudna okładka raczej nie zwróciłabym uwagi na tę powieść, jak również pod wpływem impulsu nie zakupiła jej i nie przeczytała. A szkoda by było, bo wrażenia mam wyłącznie pozytywne!
"Przed wszystkim" to
słodko-gorzka opowieść o życiu pięciu kobiet - ich przyjaźni i jej różnych
obliczach na przestrzeni wielu lat... konfrontacja z upływającym czasem i ze
śmiercią jednej z nich. Panorama ich losów ukazana jest formie urywanych,
niechronologicznych wspomnień oraz licznych przeskoków czasowych, gdzie
przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Muszę przyznać, że taki
nieszablonowy sposób na poprowadzenie fabuły wyszedł autorce bardzo zgrabnie.
"Przed wszystkim" to bardzo kobieca, niespieszna, kameralna
obyczajówka, ale czasem nachodzi mnie ochota właśnie na takie mniej przebojowe,
trochę już przykurzone lektury. Ta książka na pierwszy rzut oka nie wyróżnia
się niczym szczególnym - ani językiem, ani oryginalnym pomysłem, ani
wyjątkowymi bohaterkami. A jednak było w niej coś, co sprawiło, że ciągle
wracam myślami do tej historii. Coś mnie poruszyło, zatrzymało. Spokój, kobieca
atmosfera, przestrzeń dla emocji. Wiele przemyśleń poświęciłam przez nią
również własnym przyjaźniom, a także temu, jak niespodziewanie szybko hasło
'wszystko przed nami' zamienia się w okres pożegnań i życiowych rozliczeń...
Tego typu lektury najlepiej smakują mi w towarzystwie wczesnoporannej kawy i
domowej ciszy - w tej wyjątkowej chwili, gdy dzień jeszcze nie wskoczył na
utarte tory rutyny, a codzienności dopiero powoli nabiera rozpędu.
Podobała mi się ta powieść. Bardzo. Odcisnęła mi się w sercu.
"Grobowa cisza, żałobny zgiełk" - Yōko Ogawa
Tego typu lektury wybijają mnie z utartych torów codzienności, nieznacznie przesuwają względem rzeczywistości, sprawiają, że odkrywam w sobie zupełnie nowe rewiry wyobraźni. Przeczytałam „Grobową ciszę, żałobny zgiełk” i w zasadzie miałabym potrzebę, by zacząć jej lekturę od nowa – żeby rozumieć więcej, żeby na pewno dostrzec wszystkie zakamuflowane niuanse... Książka Yoko Ogawy to bowiem zbiór opowiadań, który nagradza uważnego, dokładnego czytelnika. Drobne detale lub postaci z poszczególnych, pozornie niepowiązanych historii zazębiają się w nich niczym koła zębate większego układu. Yoko Ogawa pisze przepięknie - subtelnie i delikatnie - a jednocześnie jednym, niespodziewanym zdaniem potrafi porazić i wbić fotel. Jest w tych opowiadaniach mrok, momentami jakaś wzbudzająca niepokój absurdalność z pogranicza realizmu i magii - jak świat odbity w nieznacznie zakrzywionym zwierciadle – na pierwszy rzut oka niby wszystko pasuje, ale jednak podskórnie czujesz, że ‘coś tu nie gra’. Nie wiem czy to specyfika japońskich pisarzy, ale bardzo podobne uczucie lekkiego odrealnienia towarzyszyło mi również przy lekturze mojej ukochanej „Kroniki ptaka nakręcacza”.
W swoich literackich przygodach uwielbiam eksperymentować, sięgać po pozycje nieoczywiste, zaskakujące, wyłamujące się z utartych schematów. „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to właśnie taka lektura. Bardzo mi się podobała ta książka, może niekoniecznie będzie to mój tegoroczny ‘naj, naj’, ale naprawdę gorąco polecam! I z przyjemnością wybiorę się w kolejną literacką podróż wraz z Tajfunami.
"Utonęła" - Therese Bohman
Hmmm... chyba po raz pierwszy moje odczucia względem pazuowej lektury są tak... nijakie? Z jednej strony przez cały czas rozumiałam, co autorka chciała przekazać - jakie emocje, odczucia, jaki klimat usiłowała wywołać poprzez poszczególne opisy przyrody, pogody i zachowań bohaterów - ale za nic nie mogłam tego poczuć sercem...
"Utonęła" to historia
pewnego miłosnego trójkąta - przystojny pisarz, dwie siostry, wiejski domek na
odludziu i rekordowo upalne lato. Duszna, parna atmosfera, narastające napięcie
- czyli pozornie przepis na lekturę doskonałą. Niestety, nie zaklikało.
Bohaterki są słabo, niewyraźnie zarysowane, żadne motywy nie stoją za ich
dziwnymi zachowaniami, a największym atutem tej powieści są zdecydowanie opisy
przyrody, które niestety nie przekładają się na czytelniczy klimat i emocje.
Autorka za bardzo prowadzi nas za rękę, za bardzo usiłuje manipulować nastrojem
i niedopowiedzeniami, a jednocześnie nie daje nam najważniejszego - motywów i
wiarygodności. Prześwitują szwy tej powieści. W efekcie "Utonęła" to
nawet poprawna obyczajówka, ale zdecydowanie nie z półki tych genialnych,
porywających czy skłaniających do zarwania nocy, choć muszę przyznać, że
całkiem miło mi się ją czytało w wieczornej ciszy. Na pewno będę chciała
przeczytać dwie pozostałe powieści autorki - ogromnie jestem ich ciekawa. Na
razie nie umiem ustosunkować się do jej twórczości - uczucia letnie - ani
zachwyt, ani wielkie rozczarowanie. Nijako.
"Przeczytałam je w pośpiechu, jak większość książek w tamtym okresie, w jakimś sensie było to bulimiczne czytanie, tak by zaliczyć jak najwięcej tytułów, wcisnąć w siebie tyle, ile się da, odhaczyć je na liście w głowie. Może dlatego, że w tamtych latach nie miałam zbyt wielu zajęć - z tyloma przeczytanymi książkami na karku mogłam przynajmniej poczuć, że wykorzystałam ten czas na coś pożytecznego."
"Oryks i Derkacz" - Margaret Atwood
Mam problem z twórczością Margaret Atwood - po jej książkach oczekuję zazwyczaj więcej niż faktycznie otrzymuję, więc siłą rzeczy bywam rozczarowana, choć obiektywnie nie są to powieści złe czy niedopracowane. Wyjątek jest jeden - "Opowieść podręcznej", która zachwyciła mnie bezkrytycznie. Natomiast "Oryks i Derkacza" czytałam długo, bez większego zainteresowania i wciągnięcia. Być może sięgnęłam po tę powieść w złym momencie, ale nie dostrzegłam wyjątkowości tej pozycji, jak również nie doświadczyłam zapowiadanego na okładce 'olśnienia' - dla mnie to było po prostu średnie postapokaliptyczne czytadło, z kilkoma fajnymi pomysłami i obserwacjami ma temat przyszłości ludzkości, ale też bez większej głębi, a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że nudne oraz wyzute z emocji. Historia Yetiego, nie porwała mnie, wizja świata po 'zagładzie' nie zainteresowała. Nie uwierzyłam w tę opowieść, nie zrobiła na mnie wrażenia, zaangażowanie emocjonalne zerowe. Co więcej, dłużyła mi się okrutnie. Ziew. Książka powstała prawie 20 lat temu, być może wtedy była dość nowatorska i stąd te wszystkie nagrody oraz zachwyty, ale za dużo znakomitych pozycji post-apo przeczytałam już w swoim życiu, żeby ta zrobiła na mnie wrażenie. A może ja po prostu nie umiem dotrzeć się z panią Atwood..? Waham się czy sięgać po kolejne tomy, bo to nie jest tak, że książka jest zła sama w sobie, po prostu nie potrafiłam w sobie wykrzesać zainteresowania dla tej historii... ale nie lubię zostawiać tak rozgrzebanych serii. :(
""Wypuśćcie mnie!", słyszy swoje myśli. Nie jest jednak zamknięty, nie siedzi w więzieniu. Czy mógłby być bardziej na wolności niż teraz?"
"Zabierz mnie do domu" - Marie Aubert
Muszę zdecydowanie częściej sięgać po krótką formę, bo ewidentnie sprzyja ona moim ostatnio mocno ograniczonym możliwościom czytelniczym – czyli na szybko, w biegu, pięć minut z książką, gdy Laurka akurat zajmie kolorowanką lub klockami. Ach, jak mi opowiadania Marie Aubert w takich chwilach smakowały! Pierwsze zachwyciło, przeczytałam je dwa razy, reszta też bardzo na plus, choć za każdym razem czułam lekki niedosyt, że to koniec, że nie poznam dalszego ciągu... ale takie już chyba uroki tego gatunku. :)
Zimowy kryzys czytelniczy
Tegoroczna zima to był dla mnie jeden wielki kryzys czytelniczy - teraz, z perspektywy czasu to dostrzegam. Uwaga rozproszona, myśli rozbiegane na wszystkie strony, chaos okołoprzeprowadzkowy i intensywna codzienność z moją superaktywną dwulatką. Do czytania nie miałam serca, skupienia i sił. Bywa i tak. Mam nadzieję, że nie piszę tego przedwcześnie, ale czuję, że ostatnio nareszcie powróciłam na stare, dobre tory czytelnicze, gdzie lektura sprawia mi samą radość, a opowieść płynie wartko strona po stronie.
Pierwsze oznaki wiosny zainspirowały mnie do obcięcia włosów- ostatnio tak krótkie miałam chyba w przedszkolu. ;) Cieszą mnie coraz dłuższe dni i pierzaste obłoczki na błękitnym niebie - mieszkamy obecnie na 8 i 9 piętrze, więc do porannej kawy lubię obserwować spektakl budzącego się ze snu miasta. Osiadłam już w naszej nowej codzienności - czuję w sobie spokój, szczęście, myśli zwolniły, celebruję codzienność i drobne przyjemności. Myślę, że nigdy jeszcze nie byłam życiowo tak spełniona i szczęśliwa. W ostatnich tygodniach przeczytałam kilka naprawdę cudnych książek, którymi chcę się koniecznie z Wami podzielić. Mam nadzieję, że wena do pisania notek również wróciła. Przy okazji wrzucam moje stosiki - trochę się tego nazbierało od początku roku. Lubię robić te zdjęcia na pamiątkę. :) To pewnie nie wszystko, co kupiłam, bo książki rozpęzły się już po całym mieszkaniu i na bank o którejś zapomniałam. Niestety, kryzys czytelniczy nie szedł w parze z tym zakupowym, hihi. ;) Tyle cudnych nowości wychodzi teraz, że ciężko się powstrzymać!
![]() |
Najnowsze łupy marcowe |
![]() |
Seria z Żurawiem - urzekły mnie jej okładki - planuję stopniowo odkrywać tej wiosny! |
![]() |
Zakupy lutowe |
![]() |
Wyprzedaż u Wielkiej Litery :) |
![]() |
Udało mi się skompletować całą twórczość Toni Morrison!!! |
![]() |
Było też sporo szperania na Allegro... |
![]() |
Wyprzedaż WL |
"Stacje serc" - Monika Sjöholm
W promieniach zimowego słońca wypatruję pierwszych oznak wiosny. Tęsknię za ciepłem, oddechem bez maseczki, a przede wszystkim za wcześniej tak bardzo niedocenianą, zwykłą-niezwykłą normalnością. Lektura „Stacji serc” była dla mnie jak balsam na zmęczoną duszę i jednocześnie brutalne przypomnienie o tym, co przez pandemię utraciliśmy – słodko-gorzka mieszanka pięknych wspomnień i tęsknoty. Dałam się porwać i wraz z bohaterami „Stacji serc” przeżyłam jeszcze raz upalne, warszawskie lato 2017 roku, włóczyłam się po mieście bez celu, piłam kawę w kawiarni, spędziłam wieczór w teatrze – z obecnej perspektywy to jak uchwycony w kadrze obraz dawnego, niemal idyllicznego świata. Bohaterami powieści są Róża i Mateusz – każde z zadrą w sercu i na życiowym rozdrożu, obcy sobie, a jednak zaskakująco bliscy – ich znajomość rozpoczyna się przypadkiem, a rytm spotkań wyznaczają kolejne stacje drugiej linii warszawskiego metra. Owa książka to hołd oddany stolicy i przy okazji niesamowita kopalnia ciekawostek oraz nieoczywistych lokalizacji – w sam raz na wycieczkę śladami bohaterów.
Autorką „Stacji serc” jest nasza blogowa koleżanka Monika (kto pamięta jej cudowną Kronikę Błękitnej Biblioteczki? – ja nadal tęsknię!). Na szczęście moja internetowa znajomość z Moniką przeniosła się na grunt rzeczywisty i prywatny, mogę więc z dumą napisać, że znam autorkę tej pięknej powieści osobiście, miałam również niepowtarzalną możliwość podejrzenia jak wyglądał proces powstawania całej książki 'od zaplecza'. Nie będę tu zatem udawać obiektywizmu, ale jeśli podobnie jak ja, kochacie pełnokrwiste obyczajówki, gdzie historia miłosna w nieoczywisty sposób ukazuje nam prawdę o nas samych, gdzie nie ma podanych na tacy łatwych, schematycznych rozwiązań, to „Stacje serc” są książką dla Was. Jest w tej opowieści coś świeżego, oryginalnego, urzekła mnie łatwość z jaką autorka potrafi uchwycić i nazwać ulotną emocję, stan duszy trwający ułamek sekundy. Mnóstwo tu trafnych zdań-perełek, fajnych metafor, nieoczywistych skojarzeń i porównań, a także bibliofilskich smaczków. Opisy są bardzo obrazowe, filmowe – prawdziwa pożywka dla wyobraźni. Niemniej, żeby nie było zbyt słodko - co mi się mniej podobało, to niektóre fragmenty przemyśleń – choć mądre i trafne, to momentami trochę za dużo, zbyt zagmatwane, spowalniają akcję – a przynajmniej ja nie byłam akurat w nastroju na takie klimaty. Uważam, że największymi atutami tej książki są zdecydowanie wiarygodność uczuć, dialogi i sama fabuła – ciekawa i niebanalna. Oraz pulsująca żarem Warszawa w tle. Uwierzyłam w tę historię, dałam się porwać słowom, a emocje zrobiły swoje. Naprawdę gorąco polecam!!!
"Wschód słońca ma w sobie coś magicznego, reprezentuje porządek, którego nie można zanegować. Świat rodzi się na nowo. W tej ciszy i majestatycznym spokoju nowe możliwości i nadzieje wydają się czymś dostępnym. Powietrze jest czyste, lekkie, rześkie, otula umysł świeżością. Wszystko to znam z książek. Uświadamiam sobie, że chciałabym to poczuć tak w pełni, bo wiedzieć o czymś i czuć to - to dwie różne sprawy."
"Spotykając się ze starymi przyjaciółmi, człowiek za każdym razem wraca w jakiś sposób do starej roli, odgrywa ją choćby w malutkim stopniu, w mikroskopijnej cząstce. Gra tego dawnego siebe, czystego jak biała kartka, jeszcze nienaruszonego przez życie."
10 LAT!!!
Obudziłam się dziś rano z dziwnym poczuciem, że zapomniałam o czymś ważnym. Coś mnie tknęło, zaswędziała intuicja. Sprawdziłam. Dziś mija równo 10 lat od kiedy założyłam bloga. :)
Książki zawsze były obecne z moim życiu, dorastałam pośród wypełnionych regałów, od dziecka kocham czytać. Kiedy pewnego dnia podczas seansu przypadkowego szperania w internecie odkryłam świat blogów książkowych, nie miałam wątpliwości - to coś dla mnie. Zakładając bloga miałam 17 lat. Było zimowe, niedzielne przedpołudnie, a ja, ucząc się na błędach i podpatrując takich gigantów jak Miasto Książek, odpaliłam Bloggera i zaczęłam działać. :) Startowałam totalnie bez planu i jakichś większych ambicji. Tym bardziej doceniam jak wiele dobrego wydarzyło się w moim życiu dzięki tej jednej spontanicznej decyzji. Współpraca z wydawnictwami, praca w proofreadingu, milion cudownych książek, na które natrafiłam dzięki innym blogerom, wspaniałe znajomości, również w realu. :) Miałam okazję być świadkiem złotej ery blogów książkowych, za którą bardzo tęsknię i wspominam z wielką nostalgią, jak również obserwować dziesiątki aferek, które trzęsły swego czasu blogosferą, pamiętam również takie księgarnie jak Weltbild itd. Czuję się trochę jak dinozaur. ;) Od samego początku traktuję blog jako mój osobisty pamiętnik ze spotkań z literaturą. Piękną pamiątkę, kronikę czytelniczego dorastania – bo tak naprawdę blog uchwycił praktycznie całe moje dorosłe życie, wszystkie dotychczas najważniejsze literackie spotkania, wielkie książkowe miłości, zachwyty, zmieniający się i dojrzewający gust. Blog był świadkiem odkrywania twórczości najważniejszych dla mnie autorów, ale również zdania matury, skończenia studiów, ślubu, urodzenia dziecka. Przez te wszystkie lata były momenty kiedy totalnie go zaniedbywałam, jak również takie, kiedy pisałam notkę niemal codziennie. Nie wyobrażałam sobie bez niego życia.
Rok 2021 rozpoczął się dla nas prawdziwą jazdą bez trzymanki pod hasłem ‘przeprowadzka’ – pakowanie, wożenie, rozpakowywanie po nocach itd. Szybka, ciut niespodziewana mobilizacja, ogromne zmęczenie, ale teraz z wielką ulgą mogę napisać – jesteśmy w pełni przeprowadzeni. :) Powoli wracam na czytelnicze tory… samej mi ciężko w to uwierzyć.... nie skończyłam w tym roku jeszcze żadnej książki. :( Ale wracam stęskniona, wygłodniała do czytania i pisania – nowe mieszkanie, nowa biblioteczka, nowa dekada – to zobowiązuje! :)
Podsumowanie roku 2020
Rok 2020 zapisze się w mojej pamięci przede wszystkim pod hasłem ‘nowy dom’, bowiem to najpierw na poszukiwaniach, a potem na załatwianiu dokumentów, remoncie, urządzaniu i przeprowadzce upłynęły nam ostatnie miesiące. Mam poczucie, że udało nam się znaleźć naprawdę wyjątkowe, jakby stworzone specjalnie dla nas miejsce, w którym jestem absolutnie zakochana. Niesamowicie przytulne, wygodne, z dobrą energią. Muszę przyznać, że pomijając kwestie oczywiste typu pandemia, pod względem osobistym to był naprawdę dobry rok. :) Spełniałam się jako mama, żona, no i natrafiłam na całą masę świetnych książek. Żałuję tylko, że o wielu nie dałam rady napisać, choć nie tracę nadziei, że uda mi się jeszcze nadrobić te zaległości.
W 2020 roku przeczytałam łącznie 70 książek (plus jedną sekretną) - pełna lista TUTAJ. Udało mi się sięgnąć po wiele takich pozycji, do których przeczytania przymierzałam się od lat – jestem z tego dumna. Wybór był wyjątkowo trudny, a konkurencja silna, ale za najlepsze tytuły uznaję „Prochy Angeli” Franka McCourta, „Middlesex” Jeffrey’a Eugenidesa, „Fałszerzy pieprzu” Moniki Sznajderman, „Piąte dziecko” Doris Lessing, „Zwierzenia popkulturalne” Katarzyny Czajki-Kominiarczuk, „Czas porzucenia” Eleny Ferrante, „Zostań ze mną” Ayobami Adebayo oraz „Turbulencje” Davida Szalay. Jednak miano naj naj tego roku przyznaję „Normalnym ludziom” Sally Ronney. Nie wiem co jest takiego w tej książce, bo choć obiektywnie daleko jej do niektórych arcydzieł literatury, które w tym roku poznałam, to bezapelacyjnie podbiła moje serce i nadal często wracam do niej myślami. Co dla mnie ważne, w drugiej połowie roku częściowo ograniczyłam czytanie na kindlu i wróciłam do papierowych wydań (wiąże się to ze skomplikowanym układem drzemkowym mojego dziecka), w związku z tym również trochę zaszalałam i nakupiłam tonę niezbędnych pozycji do mojej nowej blioteczki, którą właśnie dopieszczam. Dodatkowo mam jeszcze kilka potencjalnych miejsc w mieszkaniu na kolejne regały, co napawa mnie optymizmem. ;)
W 2021 roku chciałabym oczywiście pochłonąć jeszcze więcej świetnych lektur, jak również więcej dzielić się swoimi książkowymi perypetiami w internecie – na blogu i Instagramie - zobaczymy co z tego wyjdzie. :) Większych planów nie czynię, spełniły się już chyba wszystkie moje wielkie marzenia życiowe, ewentualnie może przydałyby się nam jakieś fajne, egzotyczne wakacje. ;) Co do postanowień literackich, to dużo nad nimi rozmyślałam w ostatnich dniach. W ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy chciałabym skupić się na czytaniu literatury tworzonej przez kobiety, w związku z czym wybrałam też kilka autorek ‘przewodnich’, na których twórczości odkrywaniu będę chciała spędzić rok. Elizabeth Strout, Doris Lessing i Virginia Woolf – to moje wybranki. Myślę, że w nadchodzącym roku wszystkim przyda się dużo uważności i zrozumienia dla sytuacji kobiet, więc pora aby przemówiły własnym głosem, również w literaturze. Życzę nam wszystkim mnóstwo zdrowia, umiejętności znajdowania szczęścia w drobiazgach dnia codziennego oraz tego, żeby świat wrócił do normalności – bo kolejnego roku bez targów książki nie wytrzymam… ;)