Wiem, że to oklepane, ale co poradzić – rok w rok w okolicach Halloween lubię sięgnąć po jeden lub kilka horrorów. Zatem pierwsza lektura za mną i… wrażenia mam mocno mieszane. Przede wszystkim zaskoczyło mnie jak krótka jest to pozycja – kupiłam ebooka, więc na pierwszy rzut oka jakoś umknęła mi jej objętość. „Upiorne opowieści po zmroku” to książka do połknięcia dosłownie w godzinę – zbiór króciutkich ludowych legend i podań - takich historyjek, które opowiada się przy ognisku lub po zgaszeniu światła na koloniach. Przyznaję, parę razy miałam ciarki na plecach i czułam lekki niepokój, na pewno nie chciałabym czytać niektórych historii będąc sama w domu, choć ze mnie jest cykor okropny, więc raczej nie jestem tu obiektywna. W każdym razie - potraktowana jako ciekawostka lub inspiracja do nastraszenia znajomych – książka daje radę. Ale nie jest to pozycja, która zasługiwałaby na szczególną uwagę, a na pewno nie na miano ‘kultowej’. Z nienasyconym apetytem idę zatem poszperać w swoich zbiorach w poszukiwaniu prawdziwie emocjonujących doznań horrorowych na dzisiejszy wieczór.
"Pieprzenie i wanilia" - Joanna Jędrusik
Siódmy dzień kwarantanny. Oprócz generalnych porządków przed przeprowadzką, czas mija nam głównie na układaniu klocków, kolorowaniu i zabawie w chowanego. Ja natomiast, kiedy tylko mogę, wietrzę umysł poprzez literaturę. W ostanie dni wyruszyłam w czytelniczą podróż po obu Amerykach – a to wszystko za sprawą nowej książki Joanny Jędrusik o wdzięcznej nazwie „Pieprzenie i wanilia”. Rok temu połknęłam jej debiut „50 twarzy Tindera” – genialny portret pokolenia obecnych 20-30-40-latków randkujących w wielkich miastach – gorąco polecam. Tym razem pora na Tindera w podróży. ;) Jednak oprócz zabawnych, randkowych perypetii, jest to przede wszystkim bardzo słodko-gorzka lektura, w której nie brakuje naprawdę celnych, ciekawych obserwacji na temat współczesnego świata, turystyki, dyskryminacji kobiet i mniejszości, oraz zmagania się z własnymi demonami. A to wszystko ubrane w soczysty, odważny język i dużą dawkę dowcipu. Ogromnie podobały mi się spostrzeżenia autorki na temat mieszkańców poszczególnych amerykańskich miast - rozdział o Nowym Jorku zachwycił mnie i nieco utulił moją tęsknotę. Jednym słowem była to książka idealna do czytania podczas dłużących się dni kwarantanny – bardzo przyjemnie zwiedziłam kawałek świata nie ruszając się z fotela. W dodatku w fantastycznym, mądrym, kobiecym towarzystwie.
"Sprawdź, czy ktoś za tobą nie stoi" - Ina Nacht
Jesienna aura i coraz wcześniej zapadające ciemności rozbudziły we mnie nagły apetyt na klimatyczny kryminał. Po „Sprawdź, czy ktoś za tobą nie stoi” sięgnęłam niemal w ciemno - skusił mnie intrygujący tytuł, a także okładkowa zapowiedź mrocznych kotlin, w których drzemie ukryte zło. Co otrzymałam? Historię tajemnicy worka z ludzkimi szczątkami odkrytego przypadkiem w ogrodzie. Poznałam również Karinę - młodą policjantkę, która właśnie ropoczęła pracę w kłodzkim wydziale kryminalnym. Owa pozycja to przeciętny kryminał, choć z naprawdę przyzwoitym nastrojem, sprawnie opowiedzianą historią, kilkoma zaskakującymi rozwiązaniami fabularnymi oraz ciekawymi, nietuzinkowymi bohaterkami. Dawno nie czytałam nic w tym gatunku i nie miałam w sumie żadnych większych oczekiwań, więc podobało mi się. Ale myślę, że nałogowi miłośnicy kryminałów będą raczej rozczarowani. Ja czekam na kolejne tomy z serii – sięgnę z przyjemnością. Dobra, klimatyczna rozrywka na jesienny wieczór.
"Middlesex" - Jeffrey Eugenides
Muszę przyznać, że w tym roku jestem naprawdę dumna z mojego czytania – nie tyle z ilości, co z jego jakości. Udaje mi się bowiem sięgać po pozycje-wyzwania, które planowałam przeczytać latami, a których zawsze nieco się obawiałam, onieśmielona ich sławą bądź rozmiarami. Pozycje, które wciąż i wciąż odkładałam na niesprecyzowane ‘później’. W tym roku najwyraźniej nastał ich czas. Pierwsze tygodnie jesieni upłynęły mi w towarzystwie „Middlesex” – opasłej powieści pióra Jeffrey’a Eugenidesa, opowiadającej o emigranckich dziejach greckiej rodziny w USA, a właściwie o „szaleńczej, karkołomnej wędrówce jednego genu w czasie”, która odcisnęła piętno na życiu narratora.
„Middlesex” to książka, która pod pretekstem rodzinnej opowieści dotyka samej istoty życia – co kieruje naszym losem? Przypadek, fatum, a może geny? Czym jest płeć? To tylko niektóre z pytań, które kołatały mi się po głowie w trakcie lektury. Dla mnie to powieść idealna. Piękny, mięsisty język, głębia przemyśleń, wartko płynąca narracja w przystępnej formie oraz wyraziście zarysowane tło historyczno-obyczajowe. Nie ma tu bariery niezrozumienia, wyszukanych, trudnych zdań, a jednocześnie ma się poczucie obcowania z literaturą z najwyższej światowej półki. To powieść, która wciąga, daje do myślenia i poszerza horyzonty, a bohaterowie stają się bliscy jak rodzina. Obyczajowość w moim ukochanym wydaniu. Wybitny talent. Jestem po prostu zachwycona.
„Desdemona poczuła, że wzbiera w niej dziwne uczucie. Coś między paniką a żalem. Wypełniało ją jak jakiś gaz. Po chwili jej oczy otwarły się i rozpoznała to uczucie – to było szczęście. (…) Stało się najgorsze. To właśnie była najgorsza rzecz. Po raz pierwszy w życiu moja babka nie miała się o co martwić.”
„- Wiem. Trudno mi się pogodzić z tym, że ona naprawdę umarła. To tak, jakby mi się to śniło.
- O tym, że to jest prawda, wiemy tylko dlatego, że nam obu to się przyśniło. Na tym właśnie polega rzeczywistość. To sen, który śnią wszyscy razem.”„Życie wysyła człowieka nie w przyszłość, ale z powrotem w przeszłość, do dzieciństwa i, ostatecznie, jeszcze przed narodziny, aby obcował ze zmarłymi. Starzejesz się, sapiesz na schodach, wstępujesz w ciało swojego ojca. Stąd już tylko krok do dziadków i zanim się zorientujesz, już podróżujesz w czasie. W naszym życiu dorastamy wstecz.”