"Światło, które utraciliśmy" - Jill Santopolo
Wiosna zaglądająca przez uchylone okna oraz nić przewodnia nowojorskiej tęsknoty zawiodły mnie wprost w ramiona kolejnej lektury – skusiłam się na romantyczną historię znajomości Lucy i Gabe’a, która rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat, za tło mając cudowny Nowy Jork właśnie. Co do tego typu lektur mam jasno sprecyzowane wymagania - historia nie musi być ani prawdopodobna, ani opowiedziana pięknym, wybitnym językiem. Musi być jednak napisana w sposób, który sprawi, że bezkrytycznie zechcę w nią uwierzyć – do tego stopnia, że zupełnie odpuszczę analizowanie, wyłączę logikę i zatracę się w emocjach, w czystym ich przeżywaniu. W związku z tym, że na początku tu tego nie odnalazłam - trochę zabrakło mi podwalin tej wielkiej miłości, rozbudowania postaci bohaterów oraz chemii między nimi – zaczęłam analizować – i od razu zaczęło coś zgrzytać. Na szczęście w miarę lektury historia się rozkręciła, wciągnęłam się i dalej czytałam z coraz większą przyjemnością. A, że mam słabość do książek dziejących się na przestrzeni wielu lat, to na tym polu mój apetyt został w pełni zaspokojony. Nowojorsko ciut mniej. Niemniej „Światło, które utraciliśmy” to całkiem poprawna, przyjemna, romantyczna opowieść, choć nastrój na jej lekturę też trzeba mieć właściwy, i odpowiednie nastawianie również. Dobre czytadło, ale nie z tych ‘naj, naj’ historii miłosnych, które zostają w sercu czytelnika na zawsze. Jednak przyznaję, że za jej sprawą drgnęła we mnie jakaś czuła struna w duszy, odżyło parę wspomnień i zakłuło serce. A na koniec uroniłam jedną łezkę.
"Loteria" - Shirley Jackson, Miles Hyman
W świąteczny, poniedziałkowy poranek, pod hasłem przewodnim siedzenia w domu, postanowiłam zafundować sobie mały czytelniczy eksperyment. Męża z córką odprawiłam na zabawę w salonie, sama zamknęłam się natomiast z kawą w sypialni i udałam się na drugie w mojej literackiej karierze spotkanie z Shirley Jackson - tym razem na tapecie wylądowała podobno kultowa w Stanach "Loteria" - krótkie opowiadanie, które w 1948 roku narobiło niezłego zamieszania wśród czytelników The New Yorkera.
Zaczęłam od świeżynki wydawniczej stworzonej przez wnuka Shirley - wersji komiksowej - choć ta forma literacka to dla mnie zupełna nowość, egzotyka i totalna abstrakcja. Przyznam, że nie do końca wiedziałam jak 'ugryźć' tę książkę - czy jest jakaś optymalna ilość czasu, którą należy poświęcić na przyglądanie się ilustracjom? Czy nie za szybko przerzucam strony? Co do samej treści to nie wiedziałam o niej nic, szczęśliwie udało mi się uniknąć wszelkich spoilerów. W największym skrócie jest to historia pewnego sielskiego, czerwcowego przedpołudnia w małym miasteczku, którego mieszkańcy zbierają się, żeby przeprowadzić coroczną loterię... Pod podszewką zwyczajności czuć tu elektryzujące napięcie i narastającą grozę - coś ewidentnie wisi w powietrzu... Przeczytałam (czy raczej obejrzałam) komiks i... czując niedosyt na szybko zakupiłam na Amazonie ebooka z pełnym tekstem. Co mnie zdziwiło - komiks oddaje książkę niemalże w 100%, choć słów w nim praktycznie nie ma. To przełożenie 1:1. Zaskoczyło mnie to, myślałam, że wersja graficzna siłą rzeczy musi być mocno okrojona i uproszczona. Co do samej historii to nie podzieliłam zaszokowania pierwszych jej czytelników, choć jednocześnie coś za jej sprawą we mnie drgnęło, dała mi wiele tematów do przemyśleń - o ślepym podążaniu za tradycją i tłumem, o bezmyślnym okrucieństwie czającym się w każdym z nas. O mroku skrywanym pod pozorami sielskich miasteczek. Jak łatwo i niezauważalnie można przekroczyć cienką granicę człowieczeństwa. Shirley Jackson po mistrzowsku stopniuje napięcie i igra z umysłem czytelnika. Natomiast nie sądzę, aby ta historia nadal mogła szokować czytelników - nie w dzisiejszych czasach, nie w dobie nieustannie płynącego strumienia tragicznych wiadomości z całego świata. Na temat samego komiksu się nie wypowiem, bo nie mam żadnego porównania, a głupio mi pisać, że ładne obrazki... ;) Trochę nie moja bajka, niemniej to było ciekawe doświadczenie literackie, lubię takie smaczki, szperanie itd.
Zaczęłam od świeżynki wydawniczej stworzonej przez wnuka Shirley - wersji komiksowej - choć ta forma literacka to dla mnie zupełna nowość, egzotyka i totalna abstrakcja. Przyznam, że nie do końca wiedziałam jak 'ugryźć' tę książkę - czy jest jakaś optymalna ilość czasu, którą należy poświęcić na przyglądanie się ilustracjom? Czy nie za szybko przerzucam strony? Co do samej treści to nie wiedziałam o niej nic, szczęśliwie udało mi się uniknąć wszelkich spoilerów. W największym skrócie jest to historia pewnego sielskiego, czerwcowego przedpołudnia w małym miasteczku, którego mieszkańcy zbierają się, żeby przeprowadzić coroczną loterię... Pod podszewką zwyczajności czuć tu elektryzujące napięcie i narastającą grozę - coś ewidentnie wisi w powietrzu... Przeczytałam (czy raczej obejrzałam) komiks i... czując niedosyt na szybko zakupiłam na Amazonie ebooka z pełnym tekstem. Co mnie zdziwiło - komiks oddaje książkę niemalże w 100%, choć słów w nim praktycznie nie ma. To przełożenie 1:1. Zaskoczyło mnie to, myślałam, że wersja graficzna siłą rzeczy musi być mocno okrojona i uproszczona. Co do samej historii to nie podzieliłam zaszokowania pierwszych jej czytelników, choć jednocześnie coś za jej sprawą we mnie drgnęło, dała mi wiele tematów do przemyśleń - o ślepym podążaniu za tradycją i tłumem, o bezmyślnym okrucieństwie czającym się w każdym z nas. O mroku skrywanym pod pozorami sielskich miasteczek. Jak łatwo i niezauważalnie można przekroczyć cienką granicę człowieczeństwa. Shirley Jackson po mistrzowsku stopniuje napięcie i igra z umysłem czytelnika. Natomiast nie sądzę, aby ta historia nadal mogła szokować czytelników - nie w dzisiejszych czasach, nie w dobie nieustannie płynącego strumienia tragicznych wiadomości z całego świata. Na temat samego komiksu się nie wypowiem, bo nie mam żadnego porównania, a głupio mi pisać, że ładne obrazki... ;) Trochę nie moja bajka, niemniej to było ciekawe doświadczenie literackie, lubię takie smaczki, szperanie itd.
Tęskno mi za Nowym Jorkiem... "Manhattan pod wodą" Zuzanny Głowackiej
Podczas gdy niemal wszyscy bezdzietni znajomi podczas kwarantanny nadrabiają zaległe lektury, seriale i filmy, ja ostatnio czasu dla siebie mam jeszcze mniej niż zwykle. Odpadły mi wieczorne wyjścia na kawę do pobliskiej kawiarni i czas sam na sam z książką, a z drugiej strony zwiększyła się też ilość czasu, którą mój mąż spędza w pracy. Niemniej ciekawym przeżyciem było odkrycie, że to co jedni określają mianem ‘kwarantanny’ bywa często zwyczajnym, domowym życiem mamy małego dziecka. A to, co u wielu, po początkowym zachłyśnięciu się nadprogramowymi 'wakacjami', wywołało frustrację nad odwołanymi podróżami, u mnie natomiast uzewnętrzniło się w postaci silnej i gwałtownej tęsknoty za Nowym Jorkiem. Nie mam pojęcia z czego to wynika oraz dlaczego akurat tak i teraz – czemu nie tęsknię na przykład za spacerami nad morzem albo za kawą pod śródziemnomorskim niebem. Niemniej ta tęsknota powraca natrętnie w moich snach, jak również znalazła odbicie w moich filmowych oraz literackich wyborach. I tak oto sięgnęłam wreszcie po „Manhattan pod wodą”, czyli zbiór felietonów pióra Zuzanny Głowackiej. Tak, córki Janusza Głowackiego, choć muszę przyznać, że strasznie mnie denerwuje podkreślanie tego na każdym kroku, we wszelkich notkach biograficznych czy opisach książki. Zuzanna urodziła się w Warszawie, ale dorastała w Nowym Jorku – tam chodziła do szkół i studiowała. O jej książce usłyszałam wieki temu, przypadkiem mignęła mi chyba w którymś programie śniadaniowym. I nagle parę dni temu – olśnienie. Nadszedł jej czas. Właśnie teraz MUSZĘ ją przeczytać!
Na pewno nie są to najlepsze felietony, jakie przeczytałam w moim życiu. Nie można im jednak odmówić pewnej dozy błyskotliwości, lekkości pióra, polotu i dowcipu. Wiadomo, niektóre są leciutkie i błahe, inne skłaniają do głębszych przemyśleń. Jedne to perełki, inne pisane trochę na siłę. Jednak, co dla mnie najważniejsze, autorka doskonale uchwyciła nowojorską duszę, której sama jest posiadaczką – i czego, przyznam, zazdroszczę jej okrutnie. I tak wśród zdań nagle mignęło mi wrażenie tej ulotnej nowojorskiej wolności, zza akapitu wyjrzała nowojorska ulica w godzinach szczytu, a w kolejnym zdaniu czaił się Central Park nocą. O niczym więcej nie marzyłam, znów poczułam tę tętniącą życiem energię miasta, w którym się zakochałam parę lat temu - to niepodrabialne poczucie swobody, wolności i nieograniczonych możliwości. Trwało to może ułamek chwili, ale było warto. A teraz udaję się na poszukiwanie kolejnych lektur z Nowym Jorkiem w tle – coś czuję, że to będzie temat przewodni mojego czytania na najbliższe tygodnie.
Na pewno nie są to najlepsze felietony, jakie przeczytałam w moim życiu. Nie można im jednak odmówić pewnej dozy błyskotliwości, lekkości pióra, polotu i dowcipu. Wiadomo, niektóre są leciutkie i błahe, inne skłaniają do głębszych przemyśleń. Jedne to perełki, inne pisane trochę na siłę. Jednak, co dla mnie najważniejsze, autorka doskonale uchwyciła nowojorską duszę, której sama jest posiadaczką – i czego, przyznam, zazdroszczę jej okrutnie. I tak wśród zdań nagle mignęło mi wrażenie tej ulotnej nowojorskiej wolności, zza akapitu wyjrzała nowojorska ulica w godzinach szczytu, a w kolejnym zdaniu czaił się Central Park nocą. O niczym więcej nie marzyłam, znów poczułam tę tętniącą życiem energię miasta, w którym się zakochałam parę lat temu - to niepodrabialne poczucie swobody, wolności i nieograniczonych możliwości. Trwało to może ułamek chwili, ale było warto. A teraz udaję się na poszukiwanie kolejnych lektur z Nowym Jorkiem w tle – coś czuję, że to będzie temat przewodni mojego czytania na najbliższe tygodnie.
„Noszę to miasto w swoim sercu po całym świecie, ale czasami próbuję uciec od niego w swoich snach.” – F. Scott Fitzgerald
Subskrybuj:
Posty (Atom)