sobota, 18 maja 2019 | By: Annie

"Jeszcze jeden uśmiech" - Magdalena Majcher

                       Naszła mnie chętka na lekką, kobiecą literaturę obyczajową w polskim wydaniu. Ot, wiosenna zachcianka. Sięgnęłam zatem po "Jeszcze jeden uśmiech" Magdaleny Majcher - całkiem zgrabną opowieść o macierzyńskich perypetiach kilku skrajnie różnych kobiet, których ścieżki splatają się za sprawą pewnej kawiarni dla mam z dziećmi. Zupełnie zapomniałam, że rok temu czytałam "Stan nie!błogosławiony" tej autorki i jakież było moje zdziwienie i miłe zaskoczenie, gdy do kawiarni wkroczyła Pola - główna bohaterka tejże książki. Od razu coś w głowie zaklikało. Przyznam, że ja wprost ubóstwiam takie smaczki, puszczanie oka do długodystansowych czytelników. A znam to miedzy innymi z powieści mojej ukochanej Sharon Owens i szczerze uwielbiam. Ciekawe czy w innych swoich książkach Magdalena Majcher również stosuje ten zabieg?

                        Muszę przyznać, że "Jeszcze jeden uśmiech" to dość sprawnie napisane czytadło. O matkach, dla matek. Mamy tu kilka fajnych spostrzeżeń, mniej lub bardziej wciągające i poruszające losy bohaterek oraz, przede wszystkim, zgrabnie oddane kawiarniane dyskusje - macierzyńskie dylematy i przechwałki - jaki sposób karmienia jest lepszy itd. Oczywiście każda najmądrzejsza. ;) Lektura przemówiła do mnie pod tym względem, naprawdę poczułam ten specyficzny, podszyty zazdrością i rywalizacją klimacik, widać że autorka wie o czym pisze. Smaczek, hihi - móc podejrzeć, podsłuchać, a jednocześnie samą być bezpieczną i niewidzialną dla wszelkich ocen. Co do stylu - wiadomo, można by się czepiać, że papierowe bohaterki, nierealistyczne wydarzenia itd., itp. Ale w sumie nie mam ochoty, bo taka już uroda tego typu lektur o słodkim, jednowymiarowym smaku - tym razem przyjmuję i akceptuję to z całym dobrodziejstwem inwentarza, oczywiście w granicach rozsądku - bowiem niczego więcej nie oczekiwałam. Dlatego nie chcę się tu za bardzo wgłębiać i analizować, bo jeszcze się do czegoś dokopię. Po prostu McEwan czy Oates to nie jest, zdecydowanie. ;) Ot, miłe czytadło dla mam, które przeczytałam z niemałą ciekawością. Dokładnie na takie miałam ochotę, więc jestem zadowolona.

                                                               **********
Edit: Przeczytałam właśnie swoją notkę sprzed roku o "Stanie nie!błogosławionym" - wniosek mam jeden - albo tak drastycznie obniżyły się moje czytelnicze wymagania, albo tak poprawił się warsztat pisarski autorki. Gorąco chcę wierzyć, że tylko to drugie, ale muszę też szczerze sama przed sobą wyznać, bo czuję wewnętrzne rozdarcie i sprzeczność - nadal wiele z tego, co nie podobało mi się w "Stanie nie!błogosławionym" można by przypisać również "Jeszcze jednemu uśmiechowi" - idealizowanie, powierzchowność emocji, schematyczność... Jednak jak zawsze podkreślam - tak naprawdę wszystko zależy od czasu lektury i posiadanych względem niej oczekiwań -  a w tym momencie, kiedy każda chwila z książką jest dla mnie tak cenna i wyczekana niczym uczta, kiedy cieszę się nią i rozkoszuję, to naprawdę, podoba mi się niemal wszystko, co czytam... W tym wypadku także babskie czytadło, które jeszcze rok temu pewnie bezlitośnie bym skrytykowała.
niedziela, 12 maja 2019 | By: Annie

"Marzycielki" - Jessie Burton

                           Nieco przypadkiem, ale jednocześnie nadal konsekwentnie podążając literackim tropem feministyczno-dystopijnych lektur, sięgnęłam po "Marzycielki" Jessie Burton - cudnie wydaną i zilustrowaną, na nową opowiedzianą jedną z moich ulubionych baśni braci Grimm z dzieciństwa o wdzięcznym tytule "Stańcowane pantofelki". Owa piękna opowieść to historia 12 sióstr zamykanych prze ojca na noc w zamkowej komnacie. Na szczęście dziewczyny odkrywają tajemne przejście i co noc wymykają się na tańce do świata czarów, a król usilnie próbuje odkryć tajemnicę tytułowych ciągle stańcowanych pantofelków. 

                         "Marzycielki" to dająca do myślenia lekcja o nadopiekuńczym rodzicielstwie, ale też - w odróżnieniu od oryginału - piękny przykład pozytywnej, podnoszącej na duchu, nienachalnie feministycznej lektury - która podkreśla zalety i siłę kobiet, a nie mankamenty i wady mężczyzn. Żałuję ogromnie, że nie miałam okazji poznać tej książki w papierze, oglądając piękne, kolorowe ilustracje, ale jako mama małego brzdąca nie mam niestety takiej możliwości - papierowe książki są albo zjadane, albo zbyt nieporęczne i szeleszczące bym mogła je czytać z przyssaną do mnie Laurą. Co ciekawe, książka ta klasyfikowana jest jako pozycja dla dzieci - mało trafnie moim zdaniem. Wydaje mi się, że to przede wszystkim lektura dla dorosłych kobiet, które za jej sprawą chcą choć na chwilę powrócić do dziecięcych lat - ale w wersji, która odpowiada ich światopoglądowi. Straszne to, ale gdy raz wpuści się do głowy wirusa feministycznego myślenia, to rzadko która bajka z dzieciństwa wychodzi z próby ponownego czytania zwycięsko... więc tym bardziej warto sięgnąć po starą historię, ale opowiedzianą na nowo, przekornie i z pazurem - czyli "Marzycielki" właśnie. Na pewno chciałbym kiedyś przeczytać tę wersję mojej córeczce. To cudny literacki smaczek na jeden kęs w sam raz do kawki, czy do czytania w parku, najlepiej z głową wśród kwitnących drzew. Ciepło się robi na sercu. Smaczek. Niesamowicie pozytywna, podbudowująca lektura.
środa, 8 maja 2019 | By: Annie

"Forrest Gump" - Winston Groom

                      "Forrest Gump" to jeden z tych rzadkich, sporadycznych przypadków, o których można śmiało stwierdzić, że ekranizacja jest lepsza niż jej papierowy odpowiednik. I wcale nie dlaczego, że książka jest słaba, w żadnym razie! Po prostu film - a przede wszystkim niesamowite aktorstwo Toma Hanksa - to mistrzostwo świata. Natomiast w przypadku powieści absolutnie nie można mówić o takim zachwycie jak w przypadku ekranizacji, choć nie ma też rozczarowania - to lekki, przesympatyczny kawałek prozy z nienachalnym morałem. Co więcej, nawet kilka razy śmiałam się w głos, co zdarza mi się raczej sporadycznie podczas lektury. 

                           Ostatnio staram się raczej nie powielać opowieści - czyli albo książka, albo film - niemniej tu ani trochę nie miałam poczucia wtórności historii - co więcej, pojawiło się kilka wątków, których nie znałam z filmu. Choć przyznam, że ich nieobecność wypada raczej na korzyść ekranizacji, gdyż są one nieco absurdalne, typu podróż w kosmos czy przyjaźń z małpą. Jednak takie detale schodzą na dalszy plan, bo książka (z resztą podobnie jak film) to przede wszystkim przepiękna opowieść z budującym morałem - możesz wszystko. Świat stoi otworem, jest tak cudownie kolorowy, różnorodny i nieprzewidywalny, nigdy nie wiesz jakie niespodzianki czekają za życiowym zakrętem lub w przysłowiowym forrestowym pudełku czekoladek. Lektura zdecydowanie na plus. Ciepło się robi na sercu. Doskonała na poprawę humoru i ku pokrzepieniu. A swoją drogą szalenie podobają mi się te wydania jubileuszowe Empiku. Fajnie można uzupełnić biblioteczkę o klasykę i największe hity wydawnicze ostatnich lat.
niedziela, 5 maja 2019 | By: Annie

Dwie feministyczne dystopie - "Siła" Naomi Alderman oraz "Vox" Christiny Dalcher

                      Ehhh nic mnie tak nie irytuje jak doskonały pomysł na historię, którego autor nie potrafił udźwignąć i w pełni wykorzystać. Co za marnotrawstwo! Co za rozczarowanie! Mam ochotę tupać nogą jak mała dziewczynka i rzucać książkami o ścianę – hamuje mnie tylko to, że przeczytałam je obie na czytelniku, a jego mi szkoda. ;) Za mną dwie feministyczne antyutopie , każda o doskonałym wręcz pomyśle, ale z znacznymi brakami w wykonaniu - co ciekawe, każda ze skrajnie różnymi.

                       „Siła” Naomi Alderman to wizja świata, w którym kobiety zostają obdarzone dodatkowym narządem – zwojem, za pomocą którego mogą razić prądem. I nagle okazuje się, że równowaga sił damsko-męskich zostaje zachwiana… Książka stawia wiele ambitnych pytań – czy świat rządzony przez kobiety byłby lepszym miejscem? Czym tak naprawdę różnią się miedzy sobą obie płcie? Tylko siłą? Wniosek jest okrutnie smutny, ale jakże prawdziwy - świat rządzony przez kobiety…. to świat identyczny z tym, którym rządzą mężczyźni. A kobiety potrafią być równie okrutne, bezmyślnie pełne agresji i egoistyczne. Bowiem gdy pozornie piękna, wzruszająca idea jedności i braterstwa kobiet, a także dobre chęci oraz wiara napotkają na swojej drodze wielkie pieniądze i żądzę władzy, uruchomiony zostaje mechanizm narodzin okrutnej religii, fanatycznego kultu. Arabia Saudyjska w wersji femininazistycznej – oto co czeka świat. 
                     Owa pozycja to przede wszystkim świetny pomysł, który przynajmniej częściowo broni się sam. Natomiast zabrakło mi tu zdecydowanie wiarygodnych bohaterów z krwi i kości, kogoś z kim mogłabym się identyfikować podczas lektury. I choć narracja prowadzona jest z perspektywy wielu postaci, to przez cały ten czas odczuwałam deficyt tej jednej ‘normalnej’ bohaterki – jak pojawienie się zwoju mogło wpłynąć na życie zwykłej kobiety, żony, matki – natomiast całą historię poznajemy tylko z perspektywy ‘wielkiej polityki’. Niewątpliwy smaczek to korespondencja między autorką, a jej fikcyjnym przyjacielem (męskim alter ego?) zamieszczona na początku i na końcu książki – oko puszczone do czytelnika – i to dopiero daje do myślenia. A uświadomienie sobie pewnego faktu dotyczącego autorstwa, szczególnie w kontekście pewnego książkowego wątku, daje aż ciarki na plecach. 
                      Książka owszem, ma swoje ‘momenty’, ale ogólnie raczej nie wciągnęła mnie ta lektura - jest płaska, nudnawa, zabrakło mi głębi, możliwości wczucia się w opowieść, a przez to doświadczenia większych emocji i przemyśleń. Niby trochę wzbogaca, ale jednocześnie nie sprawia przyjemności. Ot, w porządku lektura, ale która mogła – czy wręcz powinna (porywając się na taki ważny temat) - być rewelacyjna.

                        Z kolei „Vox” to wizja Stanów, w których do władzy dochodzą ekstremiści katoliccy i, podążając za biblijnymi wskazówkami, za pomocą specjalnych bransoletek, uniemożliwiają wszystkim kobietom wypowiedzenie więcej niż 100 słów dziennie. Główną bohaterką jest doktor neurolingwistyki Jean McClellan - matka, żona i kochanka, która usiłuje się odnaleźć w nowej, niezwykle trudnej i frustrującej rzeczywistości.
                    Tu z kolei zostałam wciągnięta maksymalnie, rzekłabym, że aż za bardzo. Akcja pędzi na łeb na szyję przez co w pewnym momencie traci się z oczu bohaterów - oni i ich moralne rozterki pozostają gdzieś daleko w tyle. Emocje podczas lektury są, owszem, ale raczej na zasadzie ‘czy uda im się zdążyć na czas’, a nie głębi przemyśleń czy dramatycznych rozważań nad ludzką naturą. Autorka pisze powierzchownie, nie zagłębiając się w tematy, nie stawiając trudnych pytań i operując na najprostszych instynktach. Ach, i gdyby tak tylko ktoś wziął głęboki oddech i przed oddaniem tekstu do druku przeczytał go raz jeszcze – może wówczas nie miałabym ochoty pod koniec rwać włosów z głowy i sprawdzać trzy razy czy mój ebook nie ma jakiś wad – może brakuje jakiegoś rozdziału? Bowiem końcówka to jedno wielkie niedociągnięcie. Jakby autorka miała skończyć tekst w kilka dni, na szybko napisała ostatnich 100 stron, przy okazji cztery razy zmieniając wersję zakończenia, ale nie miała czasu już przeczytać całości i skleić wątków. W rezultacie otrzymujemy jakiś dziwny twór, gdzie jeden akapit przeczy następnemu. Tak to wygląda. Także doskonała, wciągająca rozrywka jest, ale bez refleksji, bez głębi, bez ambicji. I z frustrująco niechlujnym zakończeniem.

                        Chcę podkreślić, że to nie są złe czy kiepskie książki. To są naprawdę całkiem solidne powieści, przede wszystkim każda z genialnym pomysłem na fabułę. Moje niezadowolenie wynika z faktu, iż za każdym razem miałam poczucie, że mogło być to arcydzieło - powieść ważna i głęboka, dająca do myślenia, pozostawiająca czytelnika z kacem moralnym i tysiącem pytań w głowie. Przewartościowującą pewne kwestie i spojrzenie na świat. Niestety, tak się nie stało. Za każdym razem otrzymałam świetny pomysł, ale średnio napisaną książkę. Przyzwoitą, ale jednocześnie dającą poczucie zmarnowanego potencjału. Niemniej moje feministyczne lektury powoli zbliżają mnie do Królowej Atwood. Chyba pora zebrać się na odwagę i wreszcie sięgnąć po „Opowieść podręcznej”…
piątek, 3 maja 2019 | By: Annie

"Pierwszy bandzior" - Miranda July

                        Jaka to ciekawa, oryginalna opowieść! Inna. Zaskakująca. Świeża. Zdecydowanie niebanalna i nieoczywista. I bardzo ciężko jest mi ją opisać, ubrać w słowa czy ocenić... Już sama fabuła to istny rollercoaster - historia poukładanej, nieco dziwacznej Cheryl, ktorej życie zostaje wywrócone do góry nogami, gdy zgadza się przygarnąć pod swój dach nieposkromioną córkę szefostwa - a to dopiero sam początek szalonej lawiny zaskakujących wydarzeń i wprawiających w zdumienie interakcji miedzyludzkich. Mam jednak wrażenie, że sama fabuła ma tu w zasadzie znaczenie drugorzędne, bowiem to, co czyni tą książkę naprawdę wyjątkową to styl i celność pióra autorki - a wydarzenia stanowią jedynie pretekst do wydobycia na światło dzienne pokręconej natury ludzkiej. To fascynująca bystrość, precyzja i trafność literackiego pióra, to zdania-perełki pełne przewrotnych i przekornych porównań, to umiejętne i dosadne sportretowanie całej plejady oryginalnych postaci - to wszystko czyni tę prozę absolutnie wyjątkową. Miranda July nie ma litości dla swoich bohaterów - obnaża ich najskrytsze myśli, marzenia, perwersyjne fantazje i najbrzydsze uczucia - wszystkie tak skrzętnie skrywane na co dzień pod maską zwyczajności. Czasami granica absurdu i dobrego smaku jest niebezpiecznie blisko, ocieramy się o nią, ale zawsze z tej właściwej strony - autorka zaskakuje, bulwersuje, szokuje, a jednocześnie robi to za każdym razem z gracją i wdziękiem - przede wszystkim nie dla taniej kontrowersji, a zawsze w jasno określonym celu. Tak sportretować naturę ludzką... Postaci takich jak główna bohaterka nie sposób zapomnieć - zostają w czytelniku na zawsze, co jakiś czas powracając literacką czkawką. 
                  
                       "Pierwszy bandzior" to szalona literacka jazda bez trzymanki, pełna zaskoczeń, celnych puent, która bezlitośnie wywleka na światło dzienne wszelkie brudy, kontrowersyjne dziwactwa i wielkie, wstydliwe marzenia ukryte na dnia ludzkiej duszy. Świetna, nieoczywista powieść, ale myślę że nie dla każdego. Mnie porwała, ale raczej nie dzięki samej historii, a za sprawą pięknego języka, niesamowitej precyzji zdań i spostrzeżeń oraz umiejętności uchwycenia ulotnego wrażenia, cechy czy chwili i odbicia jej niczym przez kalkę w słowach - co funduje czytelnikowi niesamowite uczucie wyostrzenia postrzegania rzeczywistości. Jeszcze raz podkreślę - to nie tak, że zachwyciła mnie treść, sama opowieść - ani trochę - po prostu zakochałam się w tym sposobie patrzenia i opisywania świata. W związku z czym planuję przeczytać wszystko, co wyszło i kiedykolwiek wyjdzie spod pióra Mirandy July.
czwartek, 2 maja 2019 | By: Annie

Falstart w tym roku, czyli "Kasacja" Remigiusza Mroza

                      Maj... miesiąc bzów i uczty literackiej... czytania na świeżym powietrzu, mnóstwa smakowitych premier oraz Warszawskich Targów Książki. A ja wreszcie wróciłam do spisywania wrażeń czytelniczych! I nie są to słowa rzucone na wiatr, a naprawdę mam kilka napisanych notek w zanadrzu. ;) Jednak, aby nie utonąć i nie zagubić się w tej lawinie zaległości, oraz by choć trochę nadać moim czytelniczym perypetiom znamiona jakiegokolwiek porządku i chronologii, postanowiłam narzucić sobie nieco rygoru - na razie cofnę się literackimi wspomnieniami do samego początku tego roku, a następnie będę w miarę możliwości konsekwentnie opisywała kolejne lektury, aż dojdę do tych bieżących. Dopiero wtedy wrócę myślami do pominiętych książek z 2018...

                      Tym samym rok 2019 otworzyłam "Kasacją" Remigiusza Mroza - czyli pierwszym tomem popularnego i czytanego chyba przez wszystkich prócz mnie cyklu o adwokatce Chyłce. Oby ta lektura nie stanowiła wróżby na następnych dwanaście miesięcy, bo niestety, kiepski był to start, a odczucia mam bardzo chłodne. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że historia została opowiedziana po łebkach, nieuważnie. Zupełnie nieprawdopodobne w moim mniemaniu zakończenie i motywy nijak nie składają mi się w głowie w jedną logiczną i sensowną całość. Jedyny plus to dla mnie możliwość wglądu w pracę w kancelarii adwokackiej oraz ciekawostki prawnicze. 

                      Przyznam, że nie jestem fanką Mroza - moim zdaniem za bardzo idzie w ilość, co odbija się negatywnie na jakości. Jego książki są dla mnie trochę jak wydmuszki - niby pomysł ciekawy, niby sprawnie napisane - na pierwszy rzut oka ciężko zarzucić im coś konkretnego - a jednak głębi, wiarygodnych bohaterów czy prawdziwych emocji na próżno w nich szukać. Przyznaję, że do sięgnięcia po "Kasację" skłonił mnie serial nakręcony na podstawie tomu drugiego serii - spodobał mi się i wciągnął niesamowicie. Przykro mi to pisać, bo sercem zawsze stoję po stronie literatury, ale książka na jego tle jest nudnawa, rozwleczona, a postaci Chyłki i Zordona tak mało wyraziste przy swoich serialowych odpowiednikach... Jak dla mnie to bez smaku, mocno nijaka lektura. Jest tyle rewelacyjnych kryminałów, więc po co zadowalać się czymś tak przeciętnym. Jestem na nie. I dziwię się popularności tej serii. :(
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...