Łakomie rzuciłam się na tę pozycję, ale
przeczytanie jej zajęło mi nadspodziewanie dużo czasu. Przede
wszystkim zawiodły styl i język – niesamowicie toporne, bełkotliwie, nie wiem
czy to kwestia stylu pisania autorki, czy też kiepskiego tłumacza.
W każdym razie zdania wchodzą do głowy ze zgrzytem i bólem. Nie
ma lekkości, narracja nie płynie wartko, nie miałam przyjemności
z czytania, bo ciągle musiałam główkować – o co chodzi w danym zdaniu czy akapicie. Autorka niby ironizuje, niby żartuje, ale momentami
łapałam się na myśli – co ona brała podczas pisania!? Czy naprawdę świadomie to napisała i opublikowała?! Szkoda,
bo po cudnym początku narobiłam sobie smaka na klimat lat 70’, a
książka tak naprawdę opiera się tylko na jednym,
pseudo-szokującym stwierdzeniu, wałkowanym bez końca – Carrie
miała romans z Harrisonem, ale on był nieprzystępny emocjonalnie.
Ta-da. I to niestety już wszystko, co ma do zaoferowania ta lektura... Informacje zupełnie niewspółmierne do wysiłku, który trzeba włożyć, aby przebrnąć przez nudny i kiepsko napisany tekst... "Pamiętnik księżniczki" to niesamowicie męcząca pozycja, ale jeśli zastanawiacie się czy naprawdę da się napisać prawie 300 stron wywodu o niczym, niezmąconego jedną głębszą, nieegocentryczną myślą - to ta książka z pewnością odpowie na to pytanie. ;)
"Posłuchajcie zagadki, mili przyjaciele:
Czemu mówię tak dużo
Mówiąc tak niewiele?" - cytat i zarazem esencja tej książki
Porcja zaległości
Rok 2017 zbliża się ku końcowi, a ja
wciąż mam kilka zaległych notek. Dotyczą one książek, dla
których albo nie miałam weny, albo zwyczajnie zabrakło mi czasu,
by podarować im osobne wpisy. Nie łudzę się już, że zdążę
każdą z nich z osobna zrecenzować, niemniej chciałabym żeby choć jakiś mały ślad po nich został na blogu – zatem oto krótkie
zestawienie książek przeze mnie ‘ominiętych’.
Podczas upalnych, lipcowych nocy
połknęłam kolejną powieść Magdaleny Witkiewicz. Chyba w duszy
każdej kobiety - nieważne jak szczęśliwa jest w danej chwili - gdzieś głęboko zagrzebane leży to uwierające
pytanie – co by było gdyby? Gdybym wybrała innego mężczyznę,
inne życie? Magdalena Witkiewicz pięknie rozlicza się z tym
kobiecym dylematem. „Cześć, co słychać?” to opowieść o
czterdziestoletniej Zuzannie – ustatkowanej żonie i matce, która
nieopatrznie i nieostrożnie na nowo otwiera w swoim życiu rozdział
licealnej miłości. Piękna, mądra obyczajówka.
Moim zdaniem to perełka, którą zrodzić
mogła tylko i wyłącznie literatura francuska. Jest zabawnie, z
lekka absurdalnie, niesamowicie i niepowtarzalnie. „Miłość i
inne nieszczęścia” to historia pewnej nietypowej rodzinki – ich
życie mija w rytmie jazzu, kolejnych przyjęć i szampańskiej
zabawy. Matka co dzień przybiera inne imię, domowe zwierzątko to żuraw, a syn za karę ogląda telewizję. Ciężko w słowach uchwycić klimat tej książki – na poły
magiczny, radosny, a na poły nostalgiczny. Na pewno jest to
historia, którą można analizować na wielu płaszczyznach –
wesołej, zabawnej i lekkiej niczym piórko, aż po mroczne,
przerażające oblicze choroby psychicznej. Ale przede wszystkim jest
to piękna, romantyczna opowieść o wielkiej miłości i radości, jaką można czerpać z życia. Aż się
błogo robi na sercu. Niepowtarzalna, słodko-gorzka lektura. Gorąco
polecam!
Jeśli chodzi o naukę lub ćwiczenie
angielskiego poprzez czytanie, to nie ma moim zdaniem lepszych pozycji
niż cała seria o Zakupoholiczce. Po pierwsze, w polskiej wersji
językowej historia traci dwie trzecie uroku – więc jeśli czytać,
to tylko w oryginale. Po drugie, po angielsku połyka się te książki
błyskawicznie, lekko, bez wysiłku. Historia wciąga, jest zabawna,
sympatyczna, a strony przekręcają się same. „Shopaholic takes
Manhattan” przeczytałam podczas wakacyjnej podróży po Stanach.
Wcześniej czytałam również „Confessions of a Shopaholic”,
„Shopaholic & Sister” oraz „Shopaholic & Baby” - a
teraz postanowiłam nadrobić te tomy, które ominęłam gdzieś po
drodze. Cóż mogę napisać - po prostu uwielbiam Becky. ;)
„Obserwując Edie” Camilli Way to jedna
z wielu pozycji pochłoniętych przeze mnie podczas mojej wiosenno-letniej fazy pod tytułem ‘czytam każdy thriller, który
nawinie mi się pod rękę’. Choć w zasadzie owa lektura –
reklamowana jako thriller właśnie – nie za dużo ma z nim
wspólnego. To raczej obyczajówka z tajemnicą w tle. Tytułowa Edie
spodziewa się dziecka, ale jest zupełnie sama. Gdy po porodzie nie
radzi sobie z noworodkiem znienacka pojawia się jej przyjaciółka z dzieciństwa, Heather. Mroczna, gęsta, duszna atmosfera, zacieśniająca się
pętla i niewyjaśniona tajemnica sprzed lat. Bardzo mi się podobała
ta książka, polecam.
Gdzieś pośród grudniowych, bożonarodzeniowych lektur przeczytałam dwie kolejne pozycje z serii Pretty Little Liars. „Sekrety” to Kłamczuchy w bonusowym wydaniu świątecznym – cztery opowiadania, każde o innej z przyjaciółek. Dobra rozrywka, ale moim zdaniem odstaje jakością od głównej serii. Z kolei „Pożądane” – czyli tom 8 i zarazem zakończenie drugiego arcu – to prawdziwe trzęsienie ziemi w zamożnym, eleganckim Rosewood. Oczywiście nie będę streszczać, bo to byłby jeden wielki spoiler. W każdym razie moją znajomość z Pretty Little Liars miałam zakończyć na tym właśnie tomie, ale już wiem, że na pewno sięgnę po następne i pewnie jakoś do trzydziestki rozprawię się do końca z całą tą serią. ;)
***

***

***
"Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott przeczytałam z ciekawości, dla zabicia
czasu. Ciekawa pozycja, ale niewiele z niej zapamiętałam, oprócz
ogólnego wrażenia, że chyba teraz panuje jakaś moda na
narzekanie, iż posiada się dziecko i przez to ‘straciło się
siebie’. Kiedyś, gdy sama będę miała dzieci, na pewno
przeczytam raz jeszcze. Teraz zwyczajnie nie umiem tej pozycji ocenić.
***

***

***
Gdzieś pośród grudniowych, bożonarodzeniowych lektur przeczytałam dwie kolejne pozycje z serii Pretty Little Liars. „Sekrety” to Kłamczuchy w bonusowym wydaniu świątecznym – cztery opowiadania, każde o innej z przyjaciółek. Dobra rozrywka, ale moim zdaniem odstaje jakością od głównej serii. Z kolei „Pożądane” – czyli tom 8 i zarazem zakończenie drugiego arcu – to prawdziwe trzęsienie ziemi w zamożnym, eleganckim Rosewood. Oczywiście nie będę streszczać, bo to byłby jeden wielki spoiler. W każdym razie moją znajomość z Pretty Little Liars miałam zakończyć na tym właśnie tomie, ale już wiem, że na pewno sięgnę po następne i pewnie jakoś do trzydziestki rozprawię się do końca z całą tą serią. ;)
Poświąteczny stosik
Mikołaj jak zwykle był dla mnie ponad
miarę hojny (jestem pewna, że nie zasłużyłam ;)), ale pod
choinką znalazłam całą masę pięknych prezentów – w tym
książki oczywiście. Tradycyjnie wrzucam zdjęcie bożonarodzeniowego stosika, a w nim same smaczki. Na dole skryła się „Ta piękna
mitomanka” – biografia barwnej, kontrowersyjnej Izabeli
Czajki-Stachowicz – od lat się na nią czaję i wreszcie mam! Oprócz tego
kilka wypatrzonych nowości wydawniczych, kolejny Llosa do kolekcji, zebrane przed wydawnictwo Czarne rozmowy z tłumaczami,
czwarty tom mojej ukochanej norweskiej serii pióra Anne B. Ragde
oraz wybór wierszy Emily Dickinson - najbardziej tajemniczej
amerykańskiej poetki. Ale mam czytania!
"Tajemnica gwiazdkowego puddingu" - Agatha Christie
Gdzieś między świątecznym obżarstwem, rozpakowywaniem prezentów, spacerem i oglądaniem bożonarodzeniowych filmów w tv w ostatnich dniach połknęłam
również zbiór opowiadań dawno przeze mnie nieczytanej Agathy.
Zatęskniłam za tym niestety nieistniejącym już, wyjątkowym
angielskim światem – pełnym kamerdynerów, wiejskich rezydencji,
popołudniowych herbatek i… zbrodni oczywiście.
„Tajemnica gwiazdkowego puddingu” to zbiór sześciu opowiadań – pięć z nich dotyczy Herculesa Poirot, a w jednym pojawia się panna Marple. Niestety, tylko to pierwsze, tytułowe opowiadanie jest świąteczne, reszta to już ‘zwykłe’ historie - to jedyny mankament, bo nastawiłam się na bardziej bożonarodzeniowy klimat. Natomiast jeśli chodzi o same opowieści to oczywiście są to wielkie smaczki, inteligentne łamigłówki, każde rozwianie zaskakuje i nie rozczarowuje. Podziwiam pomysłowość Agathy, mnogość jej pomysłów, niewiarygodne jak musiał działać jej umyśl, który produkował fascynujące zagadki niczym maszynka. Pewnie niejeden pisarz z każdego takiego opowiadania nasmarowałby całą książkę, a Agatha pomysłów miała tyle, że spokojnie mogła zaserwować czytelnikowi tomik krótkich historii. Oczywiście polecam!
„Tajemnica gwiazdkowego puddingu” to zbiór sześciu opowiadań – pięć z nich dotyczy Herculesa Poirot, a w jednym pojawia się panna Marple. Niestety, tylko to pierwsze, tytułowe opowiadanie jest świąteczne, reszta to już ‘zwykłe’ historie - to jedyny mankament, bo nastawiłam się na bardziej bożonarodzeniowy klimat. Natomiast jeśli chodzi o same opowieści to oczywiście są to wielkie smaczki, inteligentne łamigłówki, każde rozwianie zaskakuje i nie rozczarowuje. Podziwiam pomysłowość Agathy, mnogość jej pomysłów, niewiarygodne jak musiał działać jej umyśl, który produkował fascynujące zagadki niczym maszynka. Pewnie niejeden pisarz z każdego takiego opowiadania nasmarowałby całą książkę, a Agatha pomysłów miała tyle, że spokojnie mogła zaserwować czytelnikowi tomik krótkich historii. Oczywiście polecam!
"Cztery płatki śniegu" - Joanna Szarańska
Uwaga – wreszcie trafiłam na naprawdę
bardzo przyjemną, świąteczną opowieść! W dodatku bez grubej
warstwy kiczu, lukru i nierealności, którą coraz ciężej strawić
w tych wszystkich bożonarodzeniowych lekturach. „Cztery płatki
śniegu” to zabawna, optymistyczna historia o perypetiach
mieszkańców pewnej kamienicy – ich losy spłatają się w
gorączce przedświątecznych przygotowań. Jest miło, przyjemnie,
klimatycznie i z przesłaniem. Bohaterowie są wyraziści – mój
ulubieniec – Waldemar – płakałam ze śmiechu czytając o jego
sposobach na oszczędzanie - zapamiętam na zawsze. Jeśli chodzi o naprawdę dobrą
rozrywkę, którą pochłania się błyskawicznie i ze smakiem, ponownie nie
zawiodła mnie ta autorka. Najlepsza świąteczna lektura w tym roku. Gorąco polecam!!!
Przy okazji chciałam wszystkim zaglądającym tu molom książkowym złożyć najlepsze życzenia świąteczne! Przede wszystkim zdrowia i spełnienia wszelkich, nawet najsekretniejszych marzeń oraz planów. Żeby następny rok okazał się jeszcze lepszy. No i standardowo mnóstwa książek pod choinką – bez tego ani rusz. :)
Tego życzę sobie i Wam.
************
Przy okazji chciałam wszystkim zaglądającym tu molom książkowym złożyć najlepsze życzenia świąteczne! Przede wszystkim zdrowia i spełnienia wszelkich, nawet najsekretniejszych marzeń oraz planów. Żeby następny rok okazał się jeszcze lepszy. No i standardowo mnóstwa książek pod choinką – bez tego ani rusz. :)
Tego życzę sobie i Wam.
"Pudełko z marzeniami" - Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński
Mam wrażenie, że w tym roku wydawcy
całkowicie zwariowali jeśli chodzi o ilość wydanych książek o
tematyce okołoświątecznej. Pamiętam, że w zeszłych latach były
to zazwyczaj trzy, no może cztery pozycje – mocno rozreklamowane,
ale występujące w policzalnej ilości. Natomiast teraz już od
początku listopada półki księgarniane uginały się od dziesiątek
tytułów bożonarodzeniowych, które w zasadzie ciężko rozróżnić
miedzy sobą – naliczyłam co najmniej kilkanaście nowości w tej
tematyce. Siłą rzeczy ciężko się zdecydować na konkretną
lekturę, jak również z tłumu wyłowić te najbardziej wartościowe
książki. Po „Pudełko z marzeniami” sięgnęłam kierując się
niczym drogowskazem nazwiskiem Magdaleny Witkiewicz. Niestety, z
przykrością donoszę, iż rozczarowałam się. :(
To nie tak, że książka nie podobała mi się zupełnie. Miejscami faktycznie było zabawnie i roześmiałam się ze dwa czy trzy razy. Jest miło, ładnie i bardzo słodko, ale szkopuł tkwi w historii - opowieści o Malwinie, która rzuca wszystko i otwiera restaurację w małym miasteczku – jakby nikt nie zadał sobie trudu, żeby osadzić wydarzenia w rzeczywistości, miałam poczucie jakby powieść była pisana na kolanie, nieco na siłę - bez pomysłu na jakikolwiek sensowny wątek przewodni. Z przykrością stwierdziłam, że jeśli usunąć tematykę świąt, to z tej historii nie zostałoby już zupełnie nic... Irytowały mnie też nawiązania do innej książki Witkiewicz, której nie znam, a nigdzie nie znalazłam ostrzeżenia, że "Pudełko z marzeniami" to kontynuacja. Muszę przyznać, że po tej akurat autorce spodziewałam się znacznie więcej – a tak z pozycji zapamiętam tylko i wyłącznie postać świętego Ekspedyta – jedyną udaną moim zdaniem, reszta wyszła zupełnie bezbarwna. Ogólnie wrażenia mam takie sobie, można przeczytać jeśli ktoś uwielbia świąteczne historie, ale zdecydowanie nie trzeba. Średnia rozrywka, klimatu brak, a za to jest płytko, sztucznie, nijako i całkiem mdło, więc chyba jednak szkoda czasu. Nie polecam. :/
To nie tak, że książka nie podobała mi się zupełnie. Miejscami faktycznie było zabawnie i roześmiałam się ze dwa czy trzy razy. Jest miło, ładnie i bardzo słodko, ale szkopuł tkwi w historii - opowieści o Malwinie, która rzuca wszystko i otwiera restaurację w małym miasteczku – jakby nikt nie zadał sobie trudu, żeby osadzić wydarzenia w rzeczywistości, miałam poczucie jakby powieść była pisana na kolanie, nieco na siłę - bez pomysłu na jakikolwiek sensowny wątek przewodni. Z przykrością stwierdziłam, że jeśli usunąć tematykę świąt, to z tej historii nie zostałoby już zupełnie nic... Irytowały mnie też nawiązania do innej książki Witkiewicz, której nie znam, a nigdzie nie znalazłam ostrzeżenia, że "Pudełko z marzeniami" to kontynuacja. Muszę przyznać, że po tej akurat autorce spodziewałam się znacznie więcej – a tak z pozycji zapamiętam tylko i wyłącznie postać świętego Ekspedyta – jedyną udaną moim zdaniem, reszta wyszła zupełnie bezbarwna. Ogólnie wrażenia mam takie sobie, można przeczytać jeśli ktoś uwielbia świąteczne historie, ale zdecydowanie nie trzeba. Średnia rozrywka, klimatu brak, a za to jest płytko, sztucznie, nijako i całkiem mdło, więc chyba jednak szkoda czasu. Nie polecam. :/
"Najcenniejszy dar" - Richard Paul Evans
Korzystając z dnia prawie wolnego, wczesne
przedpołudnie postanowiłam spędzić na wylegiwaniu się w łóżku.
Mąż zaserwował mi kawę i poleciał na zajęcia, a ja w ciszy
poranka zanurzyłam się w tę oto króciutką opowieść świąteczną
– historię małżeństwa, które sprowadza się do domu pewnej
starszej pani i za sprawą znalezionego na strychu pudełka odkrywa
sekret szczęścia.
Miło spędziłam czas z tą książką, ale literackie wrażenia mam mieszane. Po pierwsze za dużo tu lukru, po drugie za dużo ckliwości, po trzecie za dużo ‘nadprzyrodzonych’ zdarzeń – ta historia jest zupełnie nieprawdopodobna, nawet jeśli spojrzeć na nią przez bardzo tolerancyjny na kicz i słodkość filtr bożonarodzeniowy. Oczywiście rozumiem przesłanie książki, ale jakoś forma mi nie podpasywała – za krótko, za słodko, za dużo truizmów. Język niesamowicie prosty, bohaterowie płascy, przezroczyści. Nie podzielam po prostu zachwytu rzeszy recenzentów i osób, którym ta pozycja ‘odmieniła życie’ i które ‘wzruszyła do łez’. Wniosek z tego taki, że wszystko da się przesłodzić, nawet świąteczną opowiastkę. Co nie zmienia faktu, że miło się piło (gorzką) kawę w jej towarzystwie. Ale nic więcej.
Miło spędziłam czas z tą książką, ale literackie wrażenia mam mieszane. Po pierwsze za dużo tu lukru, po drugie za dużo ckliwości, po trzecie za dużo ‘nadprzyrodzonych’ zdarzeń – ta historia jest zupełnie nieprawdopodobna, nawet jeśli spojrzeć na nią przez bardzo tolerancyjny na kicz i słodkość filtr bożonarodzeniowy. Oczywiście rozumiem przesłanie książki, ale jakoś forma mi nie podpasywała – za krótko, za słodko, za dużo truizmów. Język niesamowicie prosty, bohaterowie płascy, przezroczyści. Nie podzielam po prostu zachwytu rzeszy recenzentów i osób, którym ta pozycja ‘odmieniła życie’ i które ‘wzruszyła do łez’. Wniosek z tego taki, że wszystko da się przesłodzić, nawet świąteczną opowiastkę. Co nie zmienia faktu, że miło się piło (gorzką) kawę w jej towarzystwie. Ale nic więcej.
"Maybe someday" - Colleen Hoover
Zachęcona i ośmielona „Turbulencją” postanowiłam dalej eksplorować dział romansu. Sięgnęłam zatem
po słynne „Maybe someday” – powieść, która wywołuje
niesamowite zachwyty, emocje, a jej oceny są, podobnie jak w
przypadku „Turbulencji”, zawrotnie, wręcz absurdalnie wysokie.
Owszem, przyznaję, książka jest umiejętnie i zgrabnie napisana, ale to za mało - nie porwała mnie historia miłosno-muzycznego trójkąta, nie polubiłam bohaterów, nie wciągnęły mnie ich perypetie. Cierpliwie czekałam aż coś ‘chwyci’ i zaklika, ale nie doczekałam się, niestety. Może jestem już za stara, może stałam się z wiekiem zbyt cyniczna, ale wnerwiali mnie ci bohaterowie, to ich mozolne grzebanie patykiem we wszystkich emocjach i uczuciach. ‘Chcę, ale nie mogę’, ‘chciałabym, ale się boję’, ‘jestem taki zagubiony’ itd. itp. Każda z postaci jest krystalicznie czysta (oczywiście mimo zdradzania się nawzajem), płaczliwa, rozmemłana, a przez to nudna aż do bólu. "Maybe someday" to pozycja pełna frazesów, sztuczności i nierealnych uczuć - nawet niepełnosprawność bohaterów to tylko mało istotny, potraktowany powierzchownie detal, obrzydliwie wykorzystany jako pretekst do zaserwowania czytelnikowi jeszcze większej dawki pseudowzruszeń i 'romantycznych' momentów. Z przykrością stwierdzam, że nie znalazłam ani jednej rzeczy, która by mi się spodobała w tej książce. Zirytowała mnie jej miałkość, słodkość oraz robienie wody z mózgu nastolatkom za pomocą historii o rzekomo ‘wielkiej miłości’- tak płytkiej, nierealnej i kiczowatej, że aż zęby bolą od całego tego cukru. Scena końcowa – tragedia. Ledwo doczytałam. Bleeeee… Zdecydowanie najgorsza książka tego roku.
Owszem, przyznaję, książka jest umiejętnie i zgrabnie napisana, ale to za mało - nie porwała mnie historia miłosno-muzycznego trójkąta, nie polubiłam bohaterów, nie wciągnęły mnie ich perypetie. Cierpliwie czekałam aż coś ‘chwyci’ i zaklika, ale nie doczekałam się, niestety. Może jestem już za stara, może stałam się z wiekiem zbyt cyniczna, ale wnerwiali mnie ci bohaterowie, to ich mozolne grzebanie patykiem we wszystkich emocjach i uczuciach. ‘Chcę, ale nie mogę’, ‘chciałabym, ale się boję’, ‘jestem taki zagubiony’ itd. itp. Każda z postaci jest krystalicznie czysta (oczywiście mimo zdradzania się nawzajem), płaczliwa, rozmemłana, a przez to nudna aż do bólu. "Maybe someday" to pozycja pełna frazesów, sztuczności i nierealnych uczuć - nawet niepełnosprawność bohaterów to tylko mało istotny, potraktowany powierzchownie detal, obrzydliwie wykorzystany jako pretekst do zaserwowania czytelnikowi jeszcze większej dawki pseudowzruszeń i 'romantycznych' momentów. Z przykrością stwierdzam, że nie znalazłam ani jednej rzeczy, która by mi się spodobała w tej książce. Zirytowała mnie jej miałkość, słodkość oraz robienie wody z mózgu nastolatkom za pomocą historii o rzekomo ‘wielkiej miłości’- tak płytkiej, nierealnej i kiczowatej, że aż zęby bolą od całego tego cukru. Scena końcowa – tragedia. Ledwo doczytałam. Bleeeee… Zdecydowanie najgorsza książka tego roku.
"Ktoś we mnie" - Sarah Waters
Listopad z horrorem zamknęłam znakomitą
powieścią pióra Sarah Waters, która wystała się na półkach moich
regałów zdecydowanie zbyt długo. Owa książka to historia
osadzona w realiach powojennej Anglii, w starej, niszczejącej
posiadłości na odludziu, gdzie zaczynają się dziać pewne
tajemnicze, mroczne rzeczy – pojawiają się ślady przypaleń na suficie, dziwne
napisy na ścianach i obce kroki niosące się echem w pustym domu…
Tych, którzy oczekują tu krwawego, dynamicznego horroru spotka na pewno spore rozczarowanie. "Ktoś we mnie" to nastrojowa, niespieszna literatura - bardziej z pogranicza psychologii i obyczajowości - tylko zahaczająca o grozę. I choć tych prawdziwie strasznych momentów jest tu niedużo, to jednak bałam się podczas ich czytania chyba najbardziej spośród wszystkich moich lektur pod sztandarem ‘listopadu z horrorem’. A to za sprawą niesamowitego klimatu, który udało się stworzyć autorce oraz przez mrok i poczucie nadciągającej katastrofy, które czają się tuż pod powierzchnią kartek... „Ktoś we mnie” to rasowa powieść - gruba, wielowątkowa, soczysta proza, którą można się delektować. Stęskniłam się za tego typu literaturą i w związku z tym postanowiłam sięgać po nią częściej - muszę zgłębić swój księgozbiór, bo już zapomniałam ile smaczków czeka tam na odkrycie. Była to moja trzecia lektura pióra Sarah Waters – i również trzecia bardzo udana. Znakomita powieść, idealna pozycja na mroczny, ciemny i deszczowy listopad.
Tych, którzy oczekują tu krwawego, dynamicznego horroru spotka na pewno spore rozczarowanie. "Ktoś we mnie" to nastrojowa, niespieszna literatura - bardziej z pogranicza psychologii i obyczajowości - tylko zahaczająca o grozę. I choć tych prawdziwie strasznych momentów jest tu niedużo, to jednak bałam się podczas ich czytania chyba najbardziej spośród wszystkich moich lektur pod sztandarem ‘listopadu z horrorem’. A to za sprawą niesamowitego klimatu, który udało się stworzyć autorce oraz przez mrok i poczucie nadciągającej katastrofy, które czają się tuż pod powierzchnią kartek... „Ktoś we mnie” to rasowa powieść - gruba, wielowątkowa, soczysta proza, którą można się delektować. Stęskniłam się za tego typu literaturą i w związku z tym postanowiłam sięgać po nią częściej - muszę zgłębić swój księgozbiór, bo już zapomniałam ile smaczków czeka tam na odkrycie. Była to moja trzecia lektura pióra Sarah Waters – i również trzecia bardzo udana. Znakomita powieść, idealna pozycja na mroczny, ciemny i deszczowy listopad.
"Turbulencja" - Whitney G.

Ta książka jest jak narkotyk - wciąga, nie daje o sobie zapomnieć – ku własnemu zaskoczeniu przez dwa dni żyłam tylko i wyłączanie życiem bohaterów – romansem stewardesy i kapitana. Po pierwsze która kobieta nie lubi pilotów, hihi? Jest w nich coś niesamowicie pociągającego jak tak idą lotniskowym korytarzem, w tych płaszczach, czapkach, z małymi walizeczkami u boku. A za nimi tłumek stewardess. Gdy do tego dodać jeszcze Nowy Jork, ciągle loty po całym świecie i życie na świeczniku, to otrzymujemy mieszankę iście wybuchową. "Turbulencja" to nie jakiś tam tani, przewidywalny romans z kiosku, oj nie.. (a przynajmniej tak sobie wmawiam ;)) Na pewno autorka przemyślała dogłębnie fabułę i myślę, że zaskoczy Was nie raz złożonością wątków i paroma plot-twistami. Ja gryzłam paznokcie, bowiem zwroty akcji są tu serwowane co krok. W swoim gatunku jest to perełka, choć w zasadzie materiał do porównań mam marny, przyznaję. Oczywiście absolutnie nie jest to literatura przez duże „L”, nie będę też wciskać że to arcydzieło itd. Jestem jak najbardziej świadoma wad i ułomności tej powieści, niemniej tyle frajdy sprawiło mi jej czytanie, że chcę się tym koniecznie podzielić. Zatem jeśli szukacie radosnego odmóżdżenia, książki, która zabierze Was w lepszy, ładniejszy świat, a jednocześnie porwie opowieścią o miłości – sięgajcie śmiało i bez poczucia winy.
Uwaga – dla zainteresowanych - osobno wydano również epilog do „Turbulencji” – do ściągnięcia za darmo ze strony Amazona. :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)