Sama mogłabym
być autorką podobnej, licealno-WUMowskiej historii, więc temat był mi bardzo bliski, choć przyznam,
że w życiu nie zdecydowałabym się na jej opublikowanie - za duży poziom ekshibicjonizmu jak dla mnie. Natomiast cieszę się, że
Nicole, w świecie internetowym znana głównie jako @mamaginekolog, spisała i wydała swoje miłosne perypetie, bo czytając "Instaserial o miłości” bawiłam się świetnie i również z nutką sentymentu przypomniałam sobie jak to jest na tych pierwszych etapach
znajomości – podchody, ciągłe motylki w brzuchu, poddenerwowanie 'jak wypadnę'.
No i wreszcie udało mi się przeczytać coś lekkiego :) Polecam,
ale przede wszystkim tym, którzy siedzą w temacie – czyli albo
mają lub mieli do czynienia z WUMem, albo śledzą namiętnie
perypetie mamy ginekolog na instagramie - z resztą w tym gronie
książka rozchodzi się jak świeże bułeczki. Być może
reszta czytelników również znajdzie w tej pozycji coś dla siebie, ale może się też zirytować błahą, dość płytką lekturą – ciężko mi powiedzieć...
#Instaserial to pozycja leciutka, zabawna, szalona,
specyficzna, rozemocjonowana, miejscami infantylna, ale też pełna
pozytywnej energii. To historia miłosna pary studentów medycyny, a później już lekarzy - studia, życie w Lodndynie, a później walka o zaręczyny. W sumie trochę dziwię się, że autorka zdecydowała się poddać wszystkie swoje życiowe decyzje pod publiczną ocenę – a nie
są one sztampowe, zdecydowanie. Na przykład gdyby mnie tak traktował
chłopak, dawno pogoniłabym go w cholerę. :) Język jest
prościutki, nieco chaotyczny, styl instagramowy – tzn. króciutkie
rozdzialiki, na pewno trzeba zaakceptować tę specyficzną formę przekazu. Nie ma też co
przyrównywać tej pozycji z prawdziwą literaturą, a raczej należy ją oceniać z
przymrużeniem oka i życzliwością. A że pewnie właśnie do
takich czytelników trafi, i ja się do nich też zaliczam, to napiszę, że mi się podobało i polecam. Miło spędziłam czas w towarzystwie tej książki. :)
"Dziecko wspomnień" - Steena Holmes

Książka wciąga, czyta się ją świetnie, niemal bez tchu i choć stosunkowo szybko wpadłam na trop rozwiązania, to jednak ani trochę nie zepsuło mi to "przyjemności" czytania. Ten cudzysłów stąd, że strasznie spłakałam się na końcu. :( Ogromnie żałuję tylko, że bohaterowie wyszli autorce papierowi i wyblakli – bo gdyby tak dodać im nieco więcej krwi, werwy i indywidualności, można by tu mówić o rewelacyjnej powieści. A tak mamy naprawdę dobre, wciągające, kobiece czytadło – ale tylko czytadło. Niemniej nie mogłam się oderwać, poruszyła mnie ta lektura, dlatego polecam gorąco! Kawał solidnej, wciągającej i emocjonującej prozy dla kobiet.
"Siedem minut po północy" - Patrick Ness, Siobhan Dowd
![]() |
"Pamiętaj, że wtedy świat był młodszy. Bariera między rzeczami była znacznie mniej wyraźna, łatwiejsza po przekroczenia." |
„Siedem minut po północy” to opowieść o chłopcu i jego potworze, opowieść o chorobie i stracie ukochanej osoby. Nastrój robią przede wszystkim rysunki - są piękne, mroczne, niepokojące. I choć moim zdaniem to bajka zdecydowanie bardziej dla dorosłych (dziecku te ilustracje mogłyby zafundować niezłe koszmary...), to ja jednak tak długo czekałam, żeby wreszcie zacząć pełnoprawnie czytać literaturę 'dorosłą', że wciąż nie mogę się tym nasycić. :) Dlatego nie podzielam peanów i zachwytów połowy blogosfery, natomiast przyznaję – to świetna, mądra bajka (choć nieco przewidywalna), ale niestety, nie rzuciła mnie na kolana. Niektórzy twierdzą, że powrót do czytania bajek to podobno kolejny etap rozwoju literackiego, cóż, widocznie ja jeszcze do tego nie dojrzałam. Jeśli mam przeżywać emocjonalny rollercoaster, to na daną chwilę wybieram taki w wykonaniu Joyce Carol Oates, McEwana czy "Ostatnie dni Królika" Anny McPartlin - taka proza przemawia do mnie znacznie bardziej niż jakakolwiek bajka. Niemniej, w ramach ciekawostki, "Siedem minut po północy" stanowiło ciekawe, poruszające spotkanie.
"Marlene" - Angelika Kuźniak
Miałam w lutym
mnóstwo czytać i pisać, ale w ostatnich dniach spadło na mnie
niespodziewanie przygotowywanie plakatu na konferencję, a potem
także silne przeziębienie, które sprawiło, że przez parę dni
nie miałam siły ruszyć ręką. Niemniej co nieco udało mi się w
ostatnim tygodniu przeczytać i mam w zanadrzu do polecenia dwie
ciekawe lektury. Po pierwszą z nich sięgnęłam pod wpływem
koncertu Krystyny Jandy „Piosenki z teatru”, którego pod koniec
stycznia miałam wielką przyjemność wysłuchać. Piosenki, teksty
i wykonania cudne, same perełki, ale to historii, anegdotek o życiu
i kulturze, które Janda opowiadała w przerwach od śpiewania
mogłabym słuchać godzinami… Jedna z nich dotyczyła Marleny
Dietrich – tego, że uczestniczyła ona w wyzwalaniu Berlina, a na
koniec podobno wjechała do niego siedząc na czołgu, jakie
niesamowite życie wiodła i jakie tragiczne było jego zakończenie w
samotności paryskiego mieszkania. Muszę przeczytać biografię –
postanowiłam już podczas spektaklu. Jeśli chodzi o postać
Dietrich to miałam w głowie tylko czarno-biały obrazek obojętnej
kobiety w męskim garniturze, z papierosem w dłoni. Niestety, gdy
zaczęłam szukać, okazało się, że wybór jest naprawdę kiepski.
To znaczy kilka pozycji biograficznych o Marlenie jest, ale trochę
byle co, że tak powiem. Jeden album, jedno przesłodzone streszczenie z kiepskimi recenzjami, reszta już niedostępna. Książka Angeliki
Kuźniak wydała mi się zdecydowanie najrozsądniejszym wyborem.
Kluczem i inspiracją do napisania tej pozycji była kartka z notesu,
na której Dietrich zapisała kilka polskich adresów i telefonów.
Ruszamy śladem koncertów, które Marlene w latach 60’ odbyła w
Polsce i w zasadzie towarzyszymy jej aż do śmierci w Paryżu. Jak pisze
sama autorka - „Ta książka nie jest biografią. To reporterska
opowieść o Marlenie Dietrich.” Niemniej, między innymi dzięki sprawnie
zredagowanemu kalendarium na końcu książki, czuję, że otrzymałam
dokładnie to, co chciałam – możliwie bliskie prawdy życie Marleny Dietrich w pigułce.
„Marlene” to
portret sklejony ze wspomnień, rozmów, utkany z fragmentów,
niuansów, drobnych spostrzeżeń. Bardzo autentyczny, wyrazisty, na pewno nie ugładzony. Wyłania się z niego słodko-gorzki obraz Dietrich – zimnej perfekcjonistki i wielkiej, ale samotnej artystki.
Zaszokowały mnie emocje, które wzbudza w Niemczech – ta niechęć
do niej, bo ‘zdradziła’ ojczyznę walcząc po stronie aliantów
i krytykując Hitlera… Te protesty, które wywołał jej pogrzeb w
1992 roku… Jednak przede wszystkim to opowieść o niesamowicie silnej, samowystarczalnej kobiecie, która wiodła fascynujące, barwne życie. Romanse, wojna, podróże, zawrotna kariera i ten hipnotyzujący głos... (Wyobrażacie sobie jakąś współczesną hollywoodzką diwę, która rzuca wszystko u szczytu kariery i
jedzie na wojnę?!) To wszystko napisane chłodno, zdawkowo, jakby z dystansu, ale
chyba właśnie dzięki temu obraz jest pełny i wyraźny – dzięki temu cała Marlene zmieściła się w kadrze.
Poruszyła mnie notatka, którą 20-letnia Marlene zapisała w swoim dzienniku: „Dlaczego przypada mi w udziale tak okropny czas? Chciałam przecież złotej, pogodnej młodości.”…
![]() |
Źródło: http://wehadfacesthen.tumblr.com |
Poruszyła mnie notatka, którą 20-letnia Marlene zapisała w swoim dzienniku: „Dlaczego przypada mi w udziale tak okropny czas? Chciałam przecież złotej, pogodnej młodości.”…
"Król" - Szczepan Twardoch
Lektura kompletna, idealna, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
Myślę do czego mogłabym się tu przyczepić – nie znalazłam
nic. To opowieść o Warszawie u progu II Wojny
Światowej, ale przede wszystkim o jej mieszkańcach – Żydach,
Polakach, przestępcach, politykach, gangsterach, bokserach i ich żonach oraz
kochankach. Każda postać jest niezwykle umiejętnie i wyraziście nakreślona, tak realna... Nie ma tu czarno-biało uproszczeń, wyraźnej
granicy dobra i zła, są za to fascynujące losy złych bohaterów - z tym, że jednym kibicujemy, a drugim nie. A jak to jest napisane! Czapki z głów. W
życiu nie sądziłam, że będzie potrafiła mnie zachwycić książka
o żydowskim bokserze w przedwojennej Warszawie… A jednak czytałam z wypiekami na twarzy i gryząc paznokcie. Twardoch wodzi nas za nos jak chce, dopiero stopniowo dopuszczani jesteśmy do głębszych warstw prawdy, która poraża i zatrzymuje w miejscu.
Czytając tę książkę poza Warszawą, zatęskniłam za moim miastem, a dziś jakoś inaczej spaceruje mi się tak dobrze znanymi ulicami - Piękną, Koszykową, Marszałkowską... Nawet wczorajszy, wymuszony awarią metra, powrót do domu tramwajem, upłynął mi na wyglądaniu przez okno i poszukiwaniu opisanych w książce miejsc. Jestem pod wielkim wrażeniem ogromu pracy, którą włożył Szczepan Twardoch, aby oddać realia tamtych czasów – nie tylko topografię miasta, ale też wszelkie najdrobniejsze detale – gazety, postacie historyczne, słownictwo, stroje… Jednak ta idealnie skonstruowana scenografia stanowi zaledwie tło dla jeszcze ciekawszej historii. "Król" to bowiem książka doskonała, zasługująca na wszelkie możliwe nagrody i wyrazy uznania. Powieść utkana z mnóstwa skojarzeń, warstw, smaczków, analizować ją można na wiele sposobów, za każdym razem odkrywając coś nowego, a jednocześnie to wciąż przystępna i wciągająca rozrywka na najwyższym poziomie. Jeśli pozostałe książki Twardocha są choć w połowie tak dobre, to ja chcę je wszystkie przeczytać... Na tę chwilę (choć to dopiero luty) – książka roku jak dla mnie!!!
Czytając tę książkę poza Warszawą, zatęskniłam za moim miastem, a dziś jakoś inaczej spaceruje mi się tak dobrze znanymi ulicami - Piękną, Koszykową, Marszałkowską... Nawet wczorajszy, wymuszony awarią metra, powrót do domu tramwajem, upłynął mi na wyglądaniu przez okno i poszukiwaniu opisanych w książce miejsc. Jestem pod wielkim wrażeniem ogromu pracy, którą włożył Szczepan Twardoch, aby oddać realia tamtych czasów – nie tylko topografię miasta, ale też wszelkie najdrobniejsze detale – gazety, postacie historyczne, słownictwo, stroje… Jednak ta idealnie skonstruowana scenografia stanowi zaledwie tło dla jeszcze ciekawszej historii. "Król" to bowiem książka doskonała, zasługująca na wszelkie możliwe nagrody i wyrazy uznania. Powieść utkana z mnóstwa skojarzeń, warstw, smaczków, analizować ją można na wiele sposobów, za każdym razem odkrywając coś nowego, a jednocześnie to wciąż przystępna i wciągająca rozrywka na najwyższym poziomie. Jeśli pozostałe książki Twardocha są choć w połowie tak dobre, to ja chcę je wszystkie przeczytać... Na tę chwilę (choć to dopiero luty) – książka roku jak dla mnie!!!
"Szafa" - Olga Tokarczuk
Ciekawa książka,
smaczek, urozmaicenie. Przyznam, że do lektury skłoniła mnie przede wszystkim ta piękna,
tajemnicza okładka... I choć na co dzień nie gustuję w opowiadaniach,
to zawartość zbiorku „Szafa” Olgi Tokarczuk połknęłam z
przyjemnością, a to zatytułowane "Numery" - o hotelowych pokojach i co ich zawartość potrafi powiedzieć o ich mieszkańcach - podobało mi się szczególnie. Co wyjątkowe, Tokarczuk naprawdę potrafi uchylić tę cienką zasłonę rozgraniczającą dwa światy - oniryczny i rzeczywisty. Urzekł mnie wolny, niespieszny, nieco surrealistyczny klimat i to wyjątkowe poczucie, że ten 'prawdziwy świat' zostaje chwilowo zawieszony - zaraz nas dosięgnie, ale jeszcze nie teraz, na razie tkwimy jakby w bańce utkanej ze snu i ciszy... Jest to po prostu pięknie napisane, jest w tej prozie światło, przestrzeń i miejsce dla swobodnych myśli. Idealna książka 'torebkowa' lub towarzyszka chwili wytchnienia z popołudniową kawą, przy której można wziąć oddech i delektować się lekturą.
Wyznam też, że trochę boję się mierzyć z twórczością Olgi Tokarczuk – autorka słynna, doceniona, nagrodzona, ale przez wielu jej twórczość oceniana jest jako trudna w odbiorze i niedostępna, przynajmniej ja spotkałam się z wieloma takimi opiniami. Wiadomo, ciężko wyrobić sobie zdanie na podstawie lektury króciutkiego zbiorku, niemniej po "Szafie" czuję się zachęcona i ‘ośmielona’ do dalszych spotkań. Lubię czytać różnorodnie, a ta książka stanowiła ciekawe, pełne doświadczenie i urozmaicenie. Podobało mi się, polecam.
Wyznam też, że trochę boję się mierzyć z twórczością Olgi Tokarczuk – autorka słynna, doceniona, nagrodzona, ale przez wielu jej twórczość oceniana jest jako trudna w odbiorze i niedostępna, przynajmniej ja spotkałam się z wieloma takimi opiniami. Wiadomo, ciężko wyrobić sobie zdanie na podstawie lektury króciutkiego zbiorku, niemniej po "Szafie" czuję się zachęcona i ‘ośmielona’ do dalszych spotkań. Lubię czytać różnorodnie, a ta książka stanowiła ciekawe, pełne doświadczenie i urozmaicenie. Podobało mi się, polecam.
"My zdies' emigranty" - Manuela Gretkowska
Moja literacka
znajomość z Manuelą Gretkowską to relacja bardzo burzliwa, ale
też intelektualnie stymulująca i owocna. Z trzech książek
autorki, które miałam okazję do tej pory przeczytać, ta podobała
mi się zdecydowanie najbardziej. Na „My zdies’ emigranty”
składają się właściwie dwie książki, chaotycznie zmiksowane i
ubrane w formę dziennika. Pierwsza z nich to relacja z życia na
emigracji w cudownie multikulturalnym, artystycznym Paryżu.
Wieczorne rozmowy nad lampką wina w kawiarni, duszne, upalne letnie
noce i środowisko ubogich intelektualistów. Ach, jak mi się zrobiło
tęskno za Paryżem.;) Te fragmenty są obiektywnie bardzo ciekawe,
nastrojowe oraz miło i przystępnie napisane. Druga warstwa nie jest już tak
przyjazna, bowiem jest to relacja z procesu pisania pracy naukowej na
temat Marii Magdaleny oraz wklejone jej już napisane fragmenty – z początku
myślałam, że będzie to raczej drobna ciekawostka, jednak wątek
rozwinął się znacząco – miejscami było to owszem, nużące,
jednak suma sumarum też i fascynujące. Nie sądziłam, że
kiedykolwiek zainteresuje mnie np. egzegeza czy gematria. A jednak.
Lubię to, co Gretkowska robi z moim umysłem, jak potrafi mnie
zaskoczyć, zaintrygować dziwną ideą czy ciekawostką. Coraz
bardziej lubię też samą Gretkowską i na tę chwilę chcę
przeczytać wszystkie jej książki.
„My zdies’ emigranty” to pozycja bardzo specyficzna i jak najbardziej rozumiem, że może się nie podobać, rozumiem też zarzuty, że jest ‘o niczym’. Bo faktycznie, na próżno szukać w niej zwykłej fabuły (no chyba, że uznamy, że jest nią sam proces pisania pracy magisterskiej), nie ma tu spójności czy wciągających wątków. Myślę, że kluczem do czytania z przyjemnością książek Gretkowskiej jest potraktowanie ich nie jako zwyczajnych historii, które mają za zadanie przede wszystkim ‘zabawić’ czytelnika i bez wysiłku dostarczyć mu łatwej rozrywki, a raczej jako medium do zajrzenia do fascynującego umysłu i życia Gretkowskiej. Zatem jest to jedna z tych książek, które istnieją same dla siebie, a nie dla czytelnika. Nie lubię tego typu pisarstwa, a jednak dla niej jestem w stanie chwilowo nagiąć zasady. Bo warto. Gretkowska pisze plastycznie, kobieco, potrafi uwiecznić chwilę, przez co czułam jakbym ja też spacerowała wśród bukinistów brzegiem Sekwany i czuła nocny, upalny oddech miasta na twarzy. A jednocześnie podrażniona została też moja ciekawość świata... Gretkowska jest wolna, niezależna, nie pisze pod publiczkę, żeby zadowolić jak największe grono czytelników. I właśnie z tych cech wynika niebanalność jej prozy. To prawda, fragmentów z paryskiej codzienności mogłoby być więcej, natomiast tych naukowo-teologicznych wywodów znacznie mniej. Wtedy byłaby to zwyczajna, dobra książka jakich wiele. A tak powstała pozycja bardzo dobra i wyjątkowa, choć zdecydowanie nie dla każdego.
„My zdies’ emigranty” to pozycja bardzo specyficzna i jak najbardziej rozumiem, że może się nie podobać, rozumiem też zarzuty, że jest ‘o niczym’. Bo faktycznie, na próżno szukać w niej zwykłej fabuły (no chyba, że uznamy, że jest nią sam proces pisania pracy magisterskiej), nie ma tu spójności czy wciągających wątków. Myślę, że kluczem do czytania z przyjemnością książek Gretkowskiej jest potraktowanie ich nie jako zwyczajnych historii, które mają za zadanie przede wszystkim ‘zabawić’ czytelnika i bez wysiłku dostarczyć mu łatwej rozrywki, a raczej jako medium do zajrzenia do fascynującego umysłu i życia Gretkowskiej. Zatem jest to jedna z tych książek, które istnieją same dla siebie, a nie dla czytelnika. Nie lubię tego typu pisarstwa, a jednak dla niej jestem w stanie chwilowo nagiąć zasady. Bo warto. Gretkowska pisze plastycznie, kobieco, potrafi uwiecznić chwilę, przez co czułam jakbym ja też spacerowała wśród bukinistów brzegiem Sekwany i czuła nocny, upalny oddech miasta na twarzy. A jednocześnie podrażniona została też moja ciekawość świata... Gretkowska jest wolna, niezależna, nie pisze pod publiczkę, żeby zadowolić jak największe grono czytelników. I właśnie z tych cech wynika niebanalność jej prozy. To prawda, fragmentów z paryskiej codzienności mogłoby być więcej, natomiast tych naukowo-teologicznych wywodów znacznie mniej. Wtedy byłaby to zwyczajna, dobra książka jakich wiele. A tak powstała pozycja bardzo dobra i wyjątkowa, choć zdecydowanie nie dla każdego.
"Po nitce do szczęścia", "Serce z bibuły" - Karolina Wilczyńska

Co ciekawe, chyba jest
to jedyna tego typu seria, do której poczułam słabość. Dlaczego? Przede wszystkim jest
świetnie napisana – mam na myśli język i styl, za sprawą których książki Karoliny Wilczyńskiej pochłania się błyskawicznie, miło i przyjemnie. Jest w nich też coś
takiego, co sprawia, że historia płynie jakby sama, nic nie irytuje, nie ma kiczu. To raczej możliwie wiernie oddane życie, z dużym naciskiem na obyczajowość i problemy kobiet na wsi. To wszystko co prawda posłodzone - happy-endem, nutą ciepłego
optymizmu i babcinej mądrości - ale nieprzesłodzone i podane w sposób na tyle lekkostrawny, że ma to wielki urok, muszę przyznać. I jeśli chodzi
o miło spędzony czas, taka ciepłą, wewnętrznie rozgrzewającą, kobiecą lekturę, którą można by się otulić i odciąć od brzydkiej pogody czy problemów, a jednocześnie niepozostawiającą miałkiego osadu głupoty na umyśle, to jest to
seria jak najbardziej godna polecenia. Wciąż jednak nie mogę odżałować tych koszmarnych, kiczowatych okładek...
"Ostatnia arystokratka" - Evžen Boček
Jedna z
najzabawniejszych książek moim życiu! Zastanawiam się nawet czy
nie najzabawniejsza, bo ostatnio takich ataków śmiechu dostawałam
czytając „Lesia” Chmielewskiej. Jednak tam zdarzyło mi się to
kilka razy, tu – kilkanaście. Znacie to uczucie gdy ktoś pisze
‘przezabawna’, ‘najweselsza książka roku’ itd., a wy
podczas lektury nawet raz się nie uśmiechniecie? Tak, też mnie to
wkurza. ;) Jeśli chodzi o „Ostatnią arystokratkę” daję
gwarancję świetnej zabawy. Autentycznie płakałam, nie mogłam oddychać przez napady śmiechu. To historia pewnej amerykańskiej rodziny, która odzyskuje rodowy
zamek w Czechach… Zetknięcie popkultury z arystokracją to mieszanka wybuchowa, szczególnie, że służba na zamku również do tuzinkowych nie należy. Z resztą przekonajcie się sami... Siłą tej pozycji jest jej ironia, dystans, no i
oczywiście mnóstwo przezabawnych sytuacji oraz wpadek. Zaznaczam, że
nie jest to żenujący humor w stylu ‘głupi i głupszy’. Ciężko
jest mi wyobrazić sobie bardziej rozweselającą, poprawiającą humor i relaksującą książkę. Gorąco polecam!!!
A tymczasem powoli wracam do świata żywych, chyba już na dobre. Ostatnia sesja za mną, a w głowie dziesiątki planów i marzeń – głównie podróżniczych i kulturalnych. Czuję jak uchodzi ze mnie stres, zmęczenie, powoli wypiera je świeże powietrze i błogi spokój leniwych poranków bez nauki. Widok morza, spacery z mężem, wieczorne seanse i nocne rozmowy – tym planuję nasycać umysł przez najbliższe dni. Stęskniłam się za blogiem, za czytaniem… Oto książki, które pojechały ze mną… Rzuciłam się na nie jak wygłodniały odwykowiec. :) I pochłaniam już drugą…
A tymczasem powoli wracam do świata żywych, chyba już na dobre. Ostatnia sesja za mną, a w głowie dziesiątki planów i marzeń – głównie podróżniczych i kulturalnych. Czuję jak uchodzi ze mnie stres, zmęczenie, powoli wypiera je świeże powietrze i błogi spokój leniwych poranków bez nauki. Widok morza, spacery z mężem, wieczorne seanse i nocne rozmowy – tym planuję nasycać umysł przez najbliższe dni. Stęskniłam się za blogiem, za czytaniem… Oto książki, które pojechały ze mną… Rzuciłam się na nie jak wygłodniały odwykowiec. :) I pochłaniam już drugą…
Subskrybuj:
Posty (Atom)