Dawno nie spotkałam tak irytującej i nierównej książki, w zasadzie miałam jej nawet nie czytać do końca i jak najszybciej odnieść to ‘cudo’ z powrotem do biblioteki. Jednak stwierdziłam, że dam jej szansę, że niemożliwe, aby ta książka była tak zła, szczególnie, że w pamięci miałam całkiem udane spotkanie z „Namiętnikiem”. I faktycznie - nie była, choć czasami miałam ochotę rzucić nią o ścianę.
Przede wszystkim Gretkowska bywa niesamowicie irytująca w swojej autorytarności, to silna osobowość, która nie pozostawia pola na jakąkolwiek dyskusję. Typ człowieka, która nie da ci dojść do słowa, posadzisz ją na krześle, a ona będzie 3 godziny mówiła tylko o sobie. Zawsze ma rację, wszystko wie najlepiej – czy jest to buddyzm, fizyka kwantowa, biologia czy kultura. Niekiedy drażni też powierzchowność spojrzenia i widzenie świata w czarno-białych kolorach. Takie właśnie wrażenie wyrobiłam sobie na podstawie lektury. Co zabawne, z początku myślałam, że czytam powieść z nurtu realizmu magicznego, więc wcale aż tak zaskoczona jakimiś tam odjechanymi wizjami i magicznymi rytuałami nie byłam, dopiero po przeczytaniu kilkudziesięciu stron zorientowałam się, że to dziennik… "Kosmitka" stanowi bowiem jedno wielkie idee fixe na temat paranormalnych zdolności Gretkowskiej, jej manifest i zachwyt nad samą sobą. Czytałam to z perwersyjną, wstydliwą ciekawością - taką, która towarzyszy, gdy mkniemy autostradą, a za oknem mijamy rozbity samochód. A jednocześnie, z perspektywy czasu, mogę napisać, że podobało mi się w jakie miejsca zabrała mój schematyczny umysł Gretkowska, jakie nowe ścieżki mi pokazała, jakie nowe przestrzenie w mojej głowie utworzyła… Nie zdarza się to przecież wcale tak często podczas lektury. Podziwiam Gretkowską - na swój własny sposób jest fascynująca, niepowtarzalna i niebanalna. Bezkompromisowa, niepokorna i błyskotliwa. Rozumiem jej wyjątkowość, w niektórych sprawach chciałbym być taka jak ona, a jednocześnie irytuje mnie niesamowicie. Dziwna jest też i jej książka, przez co nie bardzo umiem ją ocenić. Wkurzyła mnie i wymęczyła, ale jednak zdecydowanie miała swoje ‘momenty’. I ku własnemu zaskoczeniu, wcale nie żałuję, że ją przeczytałam. A zaraz po zakończeniu „Kosmitki” sięgnęłam do biblioteczki po kolejną książkę autorki…
Kilka cytatów:
"Pocieszam się,
jeżeli zdaję sobie sprawę ze straty czasu: „Wiem, nie robię
tego, co bym chciała dla siebie. Wiem i ćwiczę tę wiedzę, więc
jednak nie tracę siebie, będąc świadoma siebie.”"
"Kończę pieśń,
kłaniam się drzewom, wiejskiej ulicy, innym, równoległym światom.
Trzeba je zasilać. Na przykład grą w totolotka. Bo nie ma
przypadków. Trafiona w totka dwójka, trójka jest odpryskiem
szóstki w innym wymiarze. Wygrywamy wtedy miliony w świecie
równoległym. To jest humanizm, pomóc sobie samemu, ale nieznanemu.
Altruizm kwantowy – Mark Talberg, przyszły noblista, udowadnia to
w swojej książce. Przypadki są otarciem się innych światów o
nasz."
"Nie
pluję na islam. Potępiam szariat. Nie muszę szanować
patriarchalnej religii tylko dlatego, że jest z innej kultury.
Tolerancyjnie szanować chłostę kobiet odsłaniających w szariacie
łydkę, kamieniowanych za urojone grzechy."
"Tunel" - Magdalena Parys
Jestem gorącą zwolenniczką ułatwiania
sobie czytania i dobierania lektury tak, aby korespondowała z
pogodą, podróżą czy sytuacją życiową. Zdarza mi się kupować
książki z myślą, że przeczytam je w jakimś konkretnym momencie,
myślę, że nie będzie przesadą jeśli napiszę, że właściwie
zakupowi każdej nowej pozycji towarzyszy mi chociaż powierzchowna ‘wizja’
gdzie i w jakiej sytuacji będę ją czytała. Mam książki zimowe,
na chandrę, na upał, na wakacje pod palemką. Do czytania gdy za
oknem szaleje burza i podczas długiej podróży pociągiem. Jestem
zaopatrzona na wyprawę do Nowego Jorku, rejs statkiem po Karaibach i
safari w Afryce. Nic dziwnego zatem, że na podstawie zbieranych
przeze mnie pozycji można bardzo łatwo przyszpilić moje plany i
marzenia, przede wszystkim te podróżnicze. Natomiast książka, o
której chcę dziś napisać – czyli „Tunel” Magdaleny Parys -
była pozycją, o której wiedziałam, że będzie musiała poczekać
na swój czas aż ponownie odwiedzę Berlin. Zawitaliśmy tam tej
jesieni, zatem lektura również za mną.
Historia zawarta w powieści to zgrabne połączenie obyczajówki z kryminałem. Splecione losy kilku bohaterów, połączonych tajnym przedsięwzięciem wykopania tunelu pod Murem, stopniowo ujawniane są z perspektywy współczesności i dają bardzo ciekawy wgląd w życie codzienne Berlina lat 80’, gdy miasto krwawiło rozdarte na pół. Jedyny zgrzyt, to - przyznaję się bez wstydu – nie do końca zrozumiałam zakończenie, nie wszystkie nitki wątków zostały dla mnie rozplątane w wystarczającym stopniu, co trochę popsuło mi odbiór, ale tylko wątku kryminalnego. Nie wiem na ile jest to kwestia tego, że książkę czytałam podczas jazdy berlińskim metrem oraz na ławce z widokiem na Wyspę Muzeów. Niemniej wyjątkowo mocno odebrałam ten klimat, czułam się osadzona w realiach i bardzo dobrze wspominam tę lekturę. Być może doznania literackie są lepsze i większe gdy towarzyszy im również cielesna podróż - tak było w moim przypadku.
Historia zawarta w powieści to zgrabne połączenie obyczajówki z kryminałem. Splecione losy kilku bohaterów, połączonych tajnym przedsięwzięciem wykopania tunelu pod Murem, stopniowo ujawniane są z perspektywy współczesności i dają bardzo ciekawy wgląd w życie codzienne Berlina lat 80’, gdy miasto krwawiło rozdarte na pół. Jedyny zgrzyt, to - przyznaję się bez wstydu – nie do końca zrozumiałam zakończenie, nie wszystkie nitki wątków zostały dla mnie rozplątane w wystarczającym stopniu, co trochę popsuło mi odbiór, ale tylko wątku kryminalnego. Nie wiem na ile jest to kwestia tego, że książkę czytałam podczas jazdy berlińskim metrem oraz na ławce z widokiem na Wyspę Muzeów. Niemniej wyjątkowo mocno odebrałam ten klimat, czułam się osadzona w realiach i bardzo dobrze wspominam tę lekturę. Być może doznania literackie są lepsze i większe gdy towarzyszy im również cielesna podróż - tak było w moim przypadku.
![]() |
Pod Murem, a w rękach trzymam "Tunel" |
"Maria Panna Nilu" - Scholastique Mukasonga
Za sprawą tej
oto książki przeniosłam się do Rwandy, do elitarnego liceum dla
panien z dobrych domów. Zanurzyłam się w codzienność pełną
nauki, miłostek, intryg i przyjaźni, a to wszystko nakreślone na
tle buzujących niepokoi społecznych – narastającej nienawiści
Hutu do Tutsi, która za pewien czas doprowadzi do makabrycznej
zbrodni ludobójstwa. Uderzające, jak (niezależnie od kontynentu) podobne są do siebie wszystkie dziewczyny w
pewnym wieku, a jednocześnie różnica, ta przepaść kulturowa
między Afryką a Europą jest jednak naprawdę bezdenna. Bez
wartościowania – sztucznie narzucona europejskość, która nijak
nie przystaje do afrykańskiej mentalności i rzeczywistości, to
mieszanka wybuchowa i absurdem jest oczekiwać, że po przebraniu
dzieci w mundurki i wyuczeniu ich hymnu Belgii tych różnic nagle
nie będzie. Wieloletnia, wyeskalowana przez kolonizatorów nienawiść
między dwoma ludami Rwandy – Tutsi i Hutu – to przerażający
przykład odsłaniający kruchość ludzkiej cywilizacji. Jaka płytka
i złudna jest to powłoka, jak delikatna tkanina, która może zostać
w każdej chwili zerwana, odsłaniając prawdziwe oblicza większości ludzi –
pełne nienawiści i nietolerancji, choć oczywiście przykryte
przesiąkniętym hipokryzją płaszczykiem ze słów takich jak
‘demokracja’, ‘walka o wolność’, ‘chrześcijaństwo’. W
głowie mi się nie mieści jak bezsensowna, niepotrzebna była to
zbrodnia - ponad milion ludzi zginęło... Z resztą Tutsi też swoje
w przeszłości zrobili – wystarczy cofnąć się do roku 1972 i
ludobójstwa w Burundi. Niestety, historia obfituje w podobne
przykłady. Co „zabawne”, wielu badaczy twierdzi, że nie
istnieją różnice genetyczne miedzy ludami Rwandy, a podział
został narzucony sztucznie przez belgijskich kolonizatorów... A ci,
którzy jednak wyróżniają dwa ludy opisują, że różnią się
one przede wszystkim… kształtem nosa. Przypominam, nie było to
średniowiecze, a 1994 rok... A właściwie ta historia dzieje się nadal.
Jednak, wbrew pozorom, ta książka to wcale nie opowieść o ludobójstwie, ani też pesymistyczna czy tragiczna lektura. Na pewno nie jest też ciężka czy smutna. Tak dużo o tym piszę, ponieważ te tematy, raczej zarysowane gdzieś w tle powieści, niż stanowiące jej główny wątek, dotknęły mnie zdecydowanie najmocniej. Nie chcę jednak nikogo niechcący zniechęcić wizją przyciężkiej tematyki, bo owa lektura to przede wszystkim fascynujący obraz życia w Rwandzie, za sprawą którego poczułam zapach tropikalnej ulewy i tę pradawną, pierwotną siłę, która drzemie ukryta gdzieś pod czerwoną ziemią Afryki. Czarne królowe, zaklinacze deszczu, czarownice – akcenty ludowe przeplatają się tu ze szkolnymi perypetiami dziewcząt, takimi jak wizyta królowej Belgii czy wyprawa do goryli. A to wszystko opisane lekko, ciekawie, wciagająco.
Cieszę się, że u początku nowego roku sięgnęłam po tę właśnie książkę – moja znajomość sytuacji w Rwandzie była niemal zerowa, czuję się bogatsza o nowe doznanie, a lektura i to, co dzięki niej zyskałam, pozostanie na długo w mojej pamięci. Właśnie po takie pozycje powinnam sięgać częściej – poszerzające wiedzę o świecie, przejmujące opowiedzianą historią, ukazujące nowe horyzonty myślowe. Nie jest to wybitna literacko pozycja, ale nie o to tu chodzi przecież… Dla mnie to było niezapomniane literackie spotkanie.
Jednak, wbrew pozorom, ta książka to wcale nie opowieść o ludobójstwie, ani też pesymistyczna czy tragiczna lektura. Na pewno nie jest też ciężka czy smutna. Tak dużo o tym piszę, ponieważ te tematy, raczej zarysowane gdzieś w tle powieści, niż stanowiące jej główny wątek, dotknęły mnie zdecydowanie najmocniej. Nie chcę jednak nikogo niechcący zniechęcić wizją przyciężkiej tematyki, bo owa lektura to przede wszystkim fascynujący obraz życia w Rwandzie, za sprawą którego poczułam zapach tropikalnej ulewy i tę pradawną, pierwotną siłę, która drzemie ukryta gdzieś pod czerwoną ziemią Afryki. Czarne królowe, zaklinacze deszczu, czarownice – akcenty ludowe przeplatają się tu ze szkolnymi perypetiami dziewcząt, takimi jak wizyta królowej Belgii czy wyprawa do goryli. A to wszystko opisane lekko, ciekawie, wciagająco.
Cieszę się, że u początku nowego roku sięgnęłam po tę właśnie książkę – moja znajomość sytuacji w Rwandzie była niemal zerowa, czuję się bogatsza o nowe doznanie, a lektura i to, co dzięki niej zyskałam, pozostanie na długo w mojej pamięci. Właśnie po takie pozycje powinnam sięgać częściej – poszerzające wiedzę o świecie, przejmujące opowiedzianą historią, ukazujące nowe horyzonty myślowe. Nie jest to wybitna literacko pozycja, ale nie o to tu chodzi przecież… Dla mnie to było niezapomniane literackie spotkanie.
"Zatoka świń" - Bożena Aksamit, Piotr Głuchowski
Wartościowa, warta przeczytania pozycja, choć ostrzegam – tematyka nie jest ani łatwa, ani przyjemna. „Zatoka świń” ukazuje bowiem bez retuszu ciemną stronę Sopotu, a wiodąca tu sprawa Krystka, który pod nosem policji zgwałcił kilkanaście nastolatek, jedną z nich doprowadzając do samobójstwa, to tylko pretekst, aby dotknąć tematu nocnego życia Trójmiasta. Dyskoteki, narkotyki, mafia, porwania, prostytucja - a wszystko to pod przykrywką ‘kultury’ dla bogatych yuppie, którzy w weekend mają potrzebę wyłączyć wszelkie hamulce. To rewelacyjnie skonstruowana i napisana książka – należy do dopiero rozwijającego się i bardzo modnego obecnie kryminału non-fiction - fuzji niezwykle ciekawej, która w tym akurat wydaniu łączy wszystko to, co w obu tych gatunkach najlepsze. „Zatoka świń” wciąga bowiem jak najlepszy kryminał, ale jednocześnie ma się poczucie, że to jednak ‘coś więcej’ niż wyobraźnia autora, to autentyczne wydarzenia, jedynie ubrane w zebeletryzowaną fromę - i mam wrażenie, że przez to emocje podczas lektury są dwa razy większe. Doceniłam też jak społecznie potrzebne jest dziennikarstwo śledcze – między innymi dlatego uważam, iż jest to pozycja ważna i myślę sobie, jaka to wielka szkoda, że nie było o niej głośniej w mediach, że nie odbiła się szerszym echem w literackim świecie… W każdym razie na mnie książka zrobiła duże wrażenie – nie miałam świadomości jak wygląda to ‘kulturalne’ zaplecze – wiadomo, grzecznie nie jest, ale że do tego stopnia jest to bagno – też nie wiedziałam. To moje drugie po „Batorym” spotkanie z Bożeną Aksamit, która urasta w moim mniemaniu na świetną pisarkę. Natomiast Piotra Głuchowskiego planuję poznać lepiej przy okazji lektury kolejnej pozycji z cyklu non-fiction Gazety Wyborczej – ostrzę sobie ząbki na „Tabloid”. Natomiast „Zatoka świń” zostawiła mnie z taką oto przykrą myślą kołaczącą się gdzieś w głowie – czy policja jest tak nieudolna, czy tak skorumpowana? Obie wersje przerażające.
"Historia pszczół" - Maja Lunde
Powieść wprost
stworzona i uszyta na miarę, aby zostać międzynarodowym
bestsellerem. Mamy tu bowiem wszystko to, czego od prawdziwego hitu
wydawniczego można oczekiwać - oryginalną tematykę i wciągającą
historię, która sprawia, że nie sposób oderwać się od lektury.
Wątki toczą się trójtorowo – naprzemiennie poznajemy zmagania
pewnego XIX-wiecznego angielskiego wynalazcy-przyrodnika z konstrukcją ula
własnego projektu, problemy współczesnego pszczelarza z USA oraz
odwiedzamy postapokaliptyczne Chiny w 2098 roku, już po wymarciu
pszczół– i ten właśnie wątek był dla mnie zdecydowanie najciekawszy. A wszystkie
te historie zgrabnie składają się w jedną całość. Dużo
dowiedziałam się z tej lektury o pszczołach, ich zwyczajach i –
o zgrozo – że opisywany w książce zespół CCD, czyli masowe
giniecie pszczół miodnych, to nie literacki wymysł, a wzięta z
życia prawda!
„Historia pszczół” to bardzo dobra rozrywka i porządna, umiejętnie skonstruowana powieść – nie genialne, ale solidne czytadło, w dodatku poszerzające wiedzę. Do czego zmierzam – czuć, że jest to książka skrojona pod masowe gusta, literacki produkt, niemniej wciąż stanowi nie lada smaczek, oczywiście o ile złapiecie się w target. Polecam do czytania szczególnie wiosną, gdy można jeździć na rowerze z głową w bzach, a świat pachnie oszałamiającą świeżością. Tak, doceńmy, że to dzięki pszczołom właśnie. :)
„Historia pszczół” to bardzo dobra rozrywka i porządna, umiejętnie skonstruowana powieść – nie genialne, ale solidne czytadło, w dodatku poszerzające wiedzę. Do czego zmierzam – czuć, że jest to książka skrojona pod masowe gusta, literacki produkt, niemniej wciąż stanowi nie lada smaczek, oczywiście o ile złapiecie się w target. Polecam do czytania szczególnie wiosną, gdy można jeździć na rowerze z głową w bzach, a świat pachnie oszałamiającą świeżością. Tak, doceńmy, że to dzięki pszczołom właśnie. :)
"Zagadka w bieli" - J. Jefferson Farjeon
Pierwsza książka
przeczytana w 2017 roku i od razu smaczek, prawdziwa kryminalna
uczta. Bardzo podoba mi się pomysł przybliżenia współczesnemu czytelnikowi klasyki kryminałów retro, czyli powrót do wydawania
książek dawnych, zapomnianych, ale zupełnie nie trącących na
jakości – co doskonale widać na przykładzie tej właśnie
pozycji. „Zagadka w bieli” to historia pasażerów, którzy po
tym, jak ich pociąg utknął w zaspie śniegu, wyruszają na
poszukiwania schronienia. Natrafiają na pewien mroczny dom, który
choć pusty, zaprasza ich otwartymi drzwiami, ogniem buzującym w
kominku i jeszcze ciepłą herbatą. Gdzie są jednak jego
mieszkańcy? Ta opuszczona, otoczona szalejącą śnieżycą i
odcięta od świata posiadłość skrywa niejedną tajemnicę… "Zagadka w bieli" to wyjątkowy, świąteczno-zimowy kryminał - coś innego i świeżego - polecam szczególnie tym, którym przejadły się już nieco pozycje skandynawskich pisarzy. Bardzo w klimacie Agaty
Christie, z nutką magii i duchów. Do tego atmosfera grozy, szczypta
humoru i ironii - czuć klimat i czyta się to również znakomicie.
Ciężko wyobrazić sobie lepszą książkę do pochłaniania podczas
nocnej śnieżycy lub jazdy pociągiem. A najlepiej podczas obu tych
sytuacji jednocześnie.:)
Aż ciężko uwierzyć, że „Zagadka w bieli” powstała już w 1937 roku, jako owoc Złotego Wieku literatury kryminalnej, który przypada na okres międzywojenny - jednak mimo upływajacych lat, zdumiewająco nic nie straciła na aktualności. Mam nadzieję, że polski wydawca pójdzie za ciosem i śladem serii British Library Crime Classics, która odniosła ogromny sukces w Wielkich Brytanii, dalej będzie zaopatrywał polskiego czytelnika w tego typu podobne, przykurzone, kryminalne smaczki, dotychczas nieznane i nieprzetłumaczone. Chcę więcej!!!
Aż ciężko uwierzyć, że „Zagadka w bieli” powstała już w 1937 roku, jako owoc Złotego Wieku literatury kryminalnej, który przypada na okres międzywojenny - jednak mimo upływajacych lat, zdumiewająco nic nie straciła na aktualności. Mam nadzieję, że polski wydawca pójdzie za ciosem i śladem serii British Library Crime Classics, która odniosła ogromny sukces w Wielkich Brytanii, dalej będzie zaopatrywał polskiego czytelnika w tego typu podobne, przykurzone, kryminalne smaczki, dotychczas nieznane i nieprzetłumaczone. Chcę więcej!!!
Podsumowanie 2016
Niestety, nie doznałam w tym roku żadnego spektakularnego czytelniczego olśnienia. Na pewno największe wrażenie zrobiły na mnie książki Eleny Ferrante. Bardzo dobrze wspominam również lekturę „Mam na imię Lucy”, kolejne spotkanie z Patrickiem Modiano oraz "Nie mów, że się boisz", które nieco zmieniło mój sposób patrzenia na świat. Z wielką przyjemnością połknęłam też „Jesień” Knausgarda, „Biurwę” Sylwii Kubryńskiej, "Kiedy odszedłeś"Maggie O'Farrell, "Stację jedenaście" Emily St. John Mandel oraz zaskakujące „Jeszcze bliżej” Sary Gran. Był to rok, w którym odkryłam twórczość takich pisarzy jak Joyce Carol Oates, Amelie Nothomb, a także kontynuowałam owocne znajomości z Agatą Christie, Marią Nurowską, Pierre’em Lemaitre’em i Katarzyną Puzyńską. Mam nadzieję, że przyszły rok będzie obfitował w jeszcze większe literackie zachwyty, bo choć czytam dużo książek dobrych i bardzo dobrych, to dawno nie natrafiłam na coś naprawdę genialnego. Wiem, że po prostu muszę mniej pazernie rzucać się na reklamowane nowości, a raczej sięgać po te książki, które od dawna mam już na półce – tam znajdę prawdziwe literackie skarby. I tak, płynnie przechodząc do postanowień i planów na nowy rok… mam ich chyba rekordowo dużo. :) W związku z tym, że w styczniu czeka mnie ostatnia sesja, a w drugim semestrze nie mam już zajęć i zostaje tylko pisanie pracy magisterskiej, liczę, że uda mi się w 2017 roku czytać naprawdę dużo – muszę jedynie przetrwać ten styczeń. Wracam zatem myślami do „Rory Gilmore Reading Challenge”, do czytania 'książek wyszperanych', myślę również nad ‘miesiącami tematycznymi’ – na przykład poświęconym kulturze koreańskiej, irańskiej czy islandzkiej, podczas których poznawałabym nie tylko literaturę, ale też film, muzykę czy kuchnię danego kraju. Chciałabym też zgłębić swój księgozbiór i zdecydowanie mniej kupować – choć z tym akurat postanowieniem nie wiążę jakiś specjalnych nadziei. ;) Mam mnóstwo książek pozaczynanych, doczytanych do połowy – muszę je dokończyć. Wygląda na to, że muszę po prostu… więcej czytać. :)
![]() |
Ostatni stosik w 2016 roku - odkryć twórczość Philipa Rotha - jeden z celów na nowy rok:) |
Subskrybuj:
Posty (Atom)