Łakomie rzuciłam się na tę pozycję, ale
przeczytanie jej zajęło mi nadspodziewanie dużo czasu. Przede
wszystkim zawiodły styl i język – niesamowicie toporne, bełkotliwie, nie wiem
czy to kwestia stylu pisania autorki, czy też kiepskiego tłumacza.
W każdym razie zdania wchodzą do głowy ze zgrzytem i bólem. Nie
ma lekkości, narracja nie płynie wartko, nie miałam przyjemności
z czytania, bo ciągle musiałam główkować – o co chodzi w danym zdaniu czy akapicie. Autorka niby ironizuje, niby żartuje, ale momentami
łapałam się na myśli – co ona brała podczas pisania!? Czy naprawdę świadomie to napisała i opublikowała?! Szkoda,
bo po cudnym początku narobiłam sobie smaka na klimat lat 70’, a
książka tak naprawdę opiera się tylko na jednym,
pseudo-szokującym stwierdzeniu, wałkowanym bez końca – Carrie
miała romans z Harrisonem, ale on był nieprzystępny emocjonalnie.
Ta-da. I to niestety już wszystko, co ma do zaoferowania ta lektura... Informacje zupełnie niewspółmierne do wysiłku, który trzeba włożyć, aby przebrnąć przez nudny i kiepsko napisany tekst... "Pamiętnik księżniczki" to niesamowicie męcząca pozycja, ale jeśli zastanawiacie się czy naprawdę da się napisać prawie 300 stron wywodu o niczym, niezmąconego jedną głębszą, nieegocentryczną myślą - to ta książka z pewnością odpowie na to pytanie. ;)
"Posłuchajcie zagadki, mili przyjaciele:
Czemu mówię tak dużo
Mówiąc tak niewiele?" - cytat i zarazem esencja tej książki
Porcja zaległości
Rok 2017 zbliża się ku końcowi, a ja
wciąż mam kilka zaległych notek. Dotyczą one książek, dla
których albo nie miałam weny, albo zwyczajnie zabrakło mi czasu,
by podarować im osobne wpisy. Nie łudzę się już, że zdążę
każdą z nich z osobna zrecenzować, niemniej chciałabym żeby choć jakiś mały ślad po nich został na blogu – zatem oto krótkie
zestawienie książek przeze mnie ‘ominiętych’.
Podczas upalnych, lipcowych nocy
połknęłam kolejną powieść Magdaleny Witkiewicz. Chyba w duszy
każdej kobiety - nieważne jak szczęśliwa jest w danej chwili - gdzieś głęboko zagrzebane leży to uwierające
pytanie – co by było gdyby? Gdybym wybrała innego mężczyznę,
inne życie? Magdalena Witkiewicz pięknie rozlicza się z tym
kobiecym dylematem. „Cześć, co słychać?” to opowieść o
czterdziestoletniej Zuzannie – ustatkowanej żonie i matce, która
nieopatrznie i nieostrożnie na nowo otwiera w swoim życiu rozdział
licealnej miłości. Piękna, mądra obyczajówka.
Moim zdaniem to perełka, którą zrodzić
mogła tylko i wyłącznie literatura francuska. Jest zabawnie, z
lekka absurdalnie, niesamowicie i niepowtarzalnie. „Miłość i
inne nieszczęścia” to historia pewnej nietypowej rodzinki – ich
życie mija w rytmie jazzu, kolejnych przyjęć i szampańskiej
zabawy. Matka co dzień przybiera inne imię, domowe zwierzątko to żuraw, a syn za karę ogląda telewizję. Ciężko w słowach uchwycić klimat tej książki – na poły
magiczny, radosny, a na poły nostalgiczny. Na pewno jest to
historia, którą można analizować na wielu płaszczyznach –
wesołej, zabawnej i lekkiej niczym piórko, aż po mroczne,
przerażające oblicze choroby psychicznej. Ale przede wszystkim jest
to piękna, romantyczna opowieść o wielkiej miłości i radości, jaką można czerpać z życia. Aż się
błogo robi na sercu. Niepowtarzalna, słodko-gorzka lektura. Gorąco
polecam!
Jeśli chodzi o naukę lub ćwiczenie
angielskiego poprzez czytanie, to nie ma moim zdaniem lepszych pozycji
niż cała seria o Zakupoholiczce. Po pierwsze, w polskiej wersji
językowej historia traci dwie trzecie uroku – więc jeśli czytać,
to tylko w oryginale. Po drugie, po angielsku połyka się te książki
błyskawicznie, lekko, bez wysiłku. Historia wciąga, jest zabawna,
sympatyczna, a strony przekręcają się same. „Shopaholic takes
Manhattan” przeczytałam podczas wakacyjnej podróży po Stanach.
Wcześniej czytałam również „Confessions of a Shopaholic”,
„Shopaholic & Sister” oraz „Shopaholic & Baby” - a
teraz postanowiłam nadrobić te tomy, które ominęłam gdzieś po
drodze. Cóż mogę napisać - po prostu uwielbiam Becky. ;)
„Obserwując Edie” Camilli Way to jedna
z wielu pozycji pochłoniętych przeze mnie podczas mojej wiosenno-letniej fazy pod tytułem ‘czytam każdy thriller, który
nawinie mi się pod rękę’. Choć w zasadzie owa lektura –
reklamowana jako thriller właśnie – nie za dużo ma z nim
wspólnego. To raczej obyczajówka z tajemnicą w tle. Tytułowa Edie
spodziewa się dziecka, ale jest zupełnie sama. Gdy po porodzie nie
radzi sobie z noworodkiem znienacka pojawia się jej przyjaciółka z dzieciństwa, Heather. Mroczna, gęsta, duszna atmosfera, zacieśniająca się
pętla i niewyjaśniona tajemnica sprzed lat. Bardzo mi się podobała
ta książka, polecam.
Gdzieś pośród grudniowych, bożonarodzeniowych lektur przeczytałam dwie kolejne pozycje z serii Pretty Little Liars. „Sekrety” to Kłamczuchy w bonusowym wydaniu świątecznym – cztery opowiadania, każde o innej z przyjaciółek. Dobra rozrywka, ale moim zdaniem odstaje jakością od głównej serii. Z kolei „Pożądane” – czyli tom 8 i zarazem zakończenie drugiego arcu – to prawdziwe trzęsienie ziemi w zamożnym, eleganckim Rosewood. Oczywiście nie będę streszczać, bo to byłby jeden wielki spoiler. W każdym razie moją znajomość z Pretty Little Liars miałam zakończyć na tym właśnie tomie, ale już wiem, że na pewno sięgnę po następne i pewnie jakoś do trzydziestki rozprawię się do końca z całą tą serią. ;)
***

***

***
"Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott przeczytałam z ciekawości, dla zabicia
czasu. Ciekawa pozycja, ale niewiele z niej zapamiętałam, oprócz
ogólnego wrażenia, że chyba teraz panuje jakaś moda na
narzekanie, iż posiada się dziecko i przez to ‘straciło się
siebie’. Kiedyś, gdy sama będę miała dzieci, na pewno
przeczytam raz jeszcze. Teraz zwyczajnie nie umiem tej pozycji ocenić.
***

***

***
Gdzieś pośród grudniowych, bożonarodzeniowych lektur przeczytałam dwie kolejne pozycje z serii Pretty Little Liars. „Sekrety” to Kłamczuchy w bonusowym wydaniu świątecznym – cztery opowiadania, każde o innej z przyjaciółek. Dobra rozrywka, ale moim zdaniem odstaje jakością od głównej serii. Z kolei „Pożądane” – czyli tom 8 i zarazem zakończenie drugiego arcu – to prawdziwe trzęsienie ziemi w zamożnym, eleganckim Rosewood. Oczywiście nie będę streszczać, bo to byłby jeden wielki spoiler. W każdym razie moją znajomość z Pretty Little Liars miałam zakończyć na tym właśnie tomie, ale już wiem, że na pewno sięgnę po następne i pewnie jakoś do trzydziestki rozprawię się do końca z całą tą serią. ;)
Poświąteczny stosik
Mikołaj jak zwykle był dla mnie ponad
miarę hojny (jestem pewna, że nie zasłużyłam ;)), ale pod
choinką znalazłam całą masę pięknych prezentów – w tym
książki oczywiście. Tradycyjnie wrzucam zdjęcie bożonarodzeniowego stosika, a w nim same smaczki. Na dole skryła się „Ta piękna
mitomanka” – biografia barwnej, kontrowersyjnej Izabeli
Czajki-Stachowicz – od lat się na nią czaję i wreszcie mam! Oprócz tego
kilka wypatrzonych nowości wydawniczych, kolejny Llosa do kolekcji, zebrane przed wydawnictwo Czarne rozmowy z tłumaczami,
czwarty tom mojej ukochanej norweskiej serii pióra Anne B. Ragde
oraz wybór wierszy Emily Dickinson - najbardziej tajemniczej
amerykańskiej poetki. Ale mam czytania!
"Tajemnica gwiazdkowego puddingu" - Agatha Christie
Gdzieś między świątecznym obżarstwem, rozpakowywaniem prezentów, spacerem i oglądaniem bożonarodzeniowych filmów w tv w ostatnich dniach połknęłam
również zbiór opowiadań dawno przeze mnie nieczytanej Agathy.
Zatęskniłam za tym niestety nieistniejącym już, wyjątkowym
angielskim światem – pełnym kamerdynerów, wiejskich rezydencji,
popołudniowych herbatek i… zbrodni oczywiście.
„Tajemnica gwiazdkowego puddingu” to zbiór sześciu opowiadań – pięć z nich dotyczy Herculesa Poirot, a w jednym pojawia się panna Marple. Niestety, tylko to pierwsze, tytułowe opowiadanie jest świąteczne, reszta to już ‘zwykłe’ historie - to jedyny mankament, bo nastawiłam się na bardziej bożonarodzeniowy klimat. Natomiast jeśli chodzi o same opowieści to oczywiście są to wielkie smaczki, inteligentne łamigłówki, każde rozwianie zaskakuje i nie rozczarowuje. Podziwiam pomysłowość Agathy, mnogość jej pomysłów, niewiarygodne jak musiał działać jej umyśl, który produkował fascynujące zagadki niczym maszynka. Pewnie niejeden pisarz z każdego takiego opowiadania nasmarowałby całą książkę, a Agatha pomysłów miała tyle, że spokojnie mogła zaserwować czytelnikowi tomik krótkich historii. Oczywiście polecam!
„Tajemnica gwiazdkowego puddingu” to zbiór sześciu opowiadań – pięć z nich dotyczy Herculesa Poirot, a w jednym pojawia się panna Marple. Niestety, tylko to pierwsze, tytułowe opowiadanie jest świąteczne, reszta to już ‘zwykłe’ historie - to jedyny mankament, bo nastawiłam się na bardziej bożonarodzeniowy klimat. Natomiast jeśli chodzi o same opowieści to oczywiście są to wielkie smaczki, inteligentne łamigłówki, każde rozwianie zaskakuje i nie rozczarowuje. Podziwiam pomysłowość Agathy, mnogość jej pomysłów, niewiarygodne jak musiał działać jej umyśl, który produkował fascynujące zagadki niczym maszynka. Pewnie niejeden pisarz z każdego takiego opowiadania nasmarowałby całą książkę, a Agatha pomysłów miała tyle, że spokojnie mogła zaserwować czytelnikowi tomik krótkich historii. Oczywiście polecam!
"Cztery płatki śniegu" - Joanna Szarańska
Uwaga – wreszcie trafiłam na naprawdę
bardzo przyjemną, świąteczną opowieść! W dodatku bez grubej
warstwy kiczu, lukru i nierealności, którą coraz ciężej strawić
w tych wszystkich bożonarodzeniowych lekturach. „Cztery płatki
śniegu” to zabawna, optymistyczna historia o perypetiach
mieszkańców pewnej kamienicy – ich losy spłatają się w
gorączce przedświątecznych przygotowań. Jest miło, przyjemnie,
klimatycznie i z przesłaniem. Bohaterowie są wyraziści – mój
ulubieniec – Waldemar – płakałam ze śmiechu czytając o jego
sposobach na oszczędzanie - zapamiętam na zawsze. Jeśli chodzi o naprawdę dobrą
rozrywkę, którą pochłania się błyskawicznie i ze smakiem, ponownie nie
zawiodła mnie ta autorka. Najlepsza świąteczna lektura w tym roku. Gorąco polecam!!!
Przy okazji chciałam wszystkim zaglądającym tu molom książkowym złożyć najlepsze życzenia świąteczne! Przede wszystkim zdrowia i spełnienia wszelkich, nawet najsekretniejszych marzeń oraz planów. Żeby następny rok okazał się jeszcze lepszy. No i standardowo mnóstwa książek pod choinką – bez tego ani rusz. :)
Tego życzę sobie i Wam.
************
Przy okazji chciałam wszystkim zaglądającym tu molom książkowym złożyć najlepsze życzenia świąteczne! Przede wszystkim zdrowia i spełnienia wszelkich, nawet najsekretniejszych marzeń oraz planów. Żeby następny rok okazał się jeszcze lepszy. No i standardowo mnóstwa książek pod choinką – bez tego ani rusz. :)
Tego życzę sobie i Wam.
"Pudełko z marzeniami" - Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński
Mam wrażenie, że w tym roku wydawcy
całkowicie zwariowali jeśli chodzi o ilość wydanych książek o
tematyce okołoświątecznej. Pamiętam, że w zeszłych latach były
to zazwyczaj trzy, no może cztery pozycje – mocno rozreklamowane,
ale występujące w policzalnej ilości. Natomiast teraz już od
początku listopada półki księgarniane uginały się od dziesiątek
tytułów bożonarodzeniowych, które w zasadzie ciężko rozróżnić
miedzy sobą – naliczyłam co najmniej kilkanaście nowości w tej
tematyce. Siłą rzeczy ciężko się zdecydować na konkretną
lekturę, jak również z tłumu wyłowić te najbardziej wartościowe
książki. Po „Pudełko z marzeniami” sięgnęłam kierując się
niczym drogowskazem nazwiskiem Magdaleny Witkiewicz. Niestety, z
przykrością donoszę, iż rozczarowałam się. :(
To nie tak, że książka nie podobała mi się zupełnie. Miejscami faktycznie było zabawnie i roześmiałam się ze dwa czy trzy razy. Jest miło, ładnie i bardzo słodko, ale szkopuł tkwi w historii - opowieści o Malwinie, która rzuca wszystko i otwiera restaurację w małym miasteczku – jakby nikt nie zadał sobie trudu, żeby osadzić wydarzenia w rzeczywistości, miałam poczucie jakby powieść była pisana na kolanie, nieco na siłę - bez pomysłu na jakikolwiek sensowny wątek przewodni. Z przykrością stwierdziłam, że jeśli usunąć tematykę świąt, to z tej historii nie zostałoby już zupełnie nic... Irytowały mnie też nawiązania do innej książki Witkiewicz, której nie znam, a nigdzie nie znalazłam ostrzeżenia, że "Pudełko z marzeniami" to kontynuacja. Muszę przyznać, że po tej akurat autorce spodziewałam się znacznie więcej – a tak z pozycji zapamiętam tylko i wyłącznie postać świętego Ekspedyta – jedyną udaną moim zdaniem, reszta wyszła zupełnie bezbarwna. Ogólnie wrażenia mam takie sobie, można przeczytać jeśli ktoś uwielbia świąteczne historie, ale zdecydowanie nie trzeba. Średnia rozrywka, klimatu brak, a za to jest płytko, sztucznie, nijako i całkiem mdło, więc chyba jednak szkoda czasu. Nie polecam. :/
To nie tak, że książka nie podobała mi się zupełnie. Miejscami faktycznie było zabawnie i roześmiałam się ze dwa czy trzy razy. Jest miło, ładnie i bardzo słodko, ale szkopuł tkwi w historii - opowieści o Malwinie, która rzuca wszystko i otwiera restaurację w małym miasteczku – jakby nikt nie zadał sobie trudu, żeby osadzić wydarzenia w rzeczywistości, miałam poczucie jakby powieść była pisana na kolanie, nieco na siłę - bez pomysłu na jakikolwiek sensowny wątek przewodni. Z przykrością stwierdziłam, że jeśli usunąć tematykę świąt, to z tej historii nie zostałoby już zupełnie nic... Irytowały mnie też nawiązania do innej książki Witkiewicz, której nie znam, a nigdzie nie znalazłam ostrzeżenia, że "Pudełko z marzeniami" to kontynuacja. Muszę przyznać, że po tej akurat autorce spodziewałam się znacznie więcej – a tak z pozycji zapamiętam tylko i wyłącznie postać świętego Ekspedyta – jedyną udaną moim zdaniem, reszta wyszła zupełnie bezbarwna. Ogólnie wrażenia mam takie sobie, można przeczytać jeśli ktoś uwielbia świąteczne historie, ale zdecydowanie nie trzeba. Średnia rozrywka, klimatu brak, a za to jest płytko, sztucznie, nijako i całkiem mdło, więc chyba jednak szkoda czasu. Nie polecam. :/
"Najcenniejszy dar" - Richard Paul Evans
Korzystając z dnia prawie wolnego, wczesne
przedpołudnie postanowiłam spędzić na wylegiwaniu się w łóżku.
Mąż zaserwował mi kawę i poleciał na zajęcia, a ja w ciszy
poranka zanurzyłam się w tę oto króciutką opowieść świąteczną
– historię małżeństwa, które sprowadza się do domu pewnej
starszej pani i za sprawą znalezionego na strychu pudełka odkrywa
sekret szczęścia.
Miło spędziłam czas z tą książką, ale literackie wrażenia mam mieszane. Po pierwsze za dużo tu lukru, po drugie za dużo ckliwości, po trzecie za dużo ‘nadprzyrodzonych’ zdarzeń – ta historia jest zupełnie nieprawdopodobna, nawet jeśli spojrzeć na nią przez bardzo tolerancyjny na kicz i słodkość filtr bożonarodzeniowy. Oczywiście rozumiem przesłanie książki, ale jakoś forma mi nie podpasywała – za krótko, za słodko, za dużo truizmów. Język niesamowicie prosty, bohaterowie płascy, przezroczyści. Nie podzielam po prostu zachwytu rzeszy recenzentów i osób, którym ta pozycja ‘odmieniła życie’ i które ‘wzruszyła do łez’. Wniosek z tego taki, że wszystko da się przesłodzić, nawet świąteczną opowiastkę. Co nie zmienia faktu, że miło się piło (gorzką) kawę w jej towarzystwie. Ale nic więcej.
Miło spędziłam czas z tą książką, ale literackie wrażenia mam mieszane. Po pierwsze za dużo tu lukru, po drugie za dużo ckliwości, po trzecie za dużo ‘nadprzyrodzonych’ zdarzeń – ta historia jest zupełnie nieprawdopodobna, nawet jeśli spojrzeć na nią przez bardzo tolerancyjny na kicz i słodkość filtr bożonarodzeniowy. Oczywiście rozumiem przesłanie książki, ale jakoś forma mi nie podpasywała – za krótko, za słodko, za dużo truizmów. Język niesamowicie prosty, bohaterowie płascy, przezroczyści. Nie podzielam po prostu zachwytu rzeszy recenzentów i osób, którym ta pozycja ‘odmieniła życie’ i które ‘wzruszyła do łez’. Wniosek z tego taki, że wszystko da się przesłodzić, nawet świąteczną opowiastkę. Co nie zmienia faktu, że miło się piło (gorzką) kawę w jej towarzystwie. Ale nic więcej.
"Maybe someday" - Colleen Hoover
Zachęcona i ośmielona „Turbulencją” postanowiłam dalej eksplorować dział romansu. Sięgnęłam zatem
po słynne „Maybe someday” – powieść, która wywołuje
niesamowite zachwyty, emocje, a jej oceny są, podobnie jak w
przypadku „Turbulencji”, zawrotnie, wręcz absurdalnie wysokie.
Owszem, przyznaję, książka jest umiejętnie i zgrabnie napisana, ale to za mało - nie porwała mnie historia miłosno-muzycznego trójkąta, nie polubiłam bohaterów, nie wciągnęły mnie ich perypetie. Cierpliwie czekałam aż coś ‘chwyci’ i zaklika, ale nie doczekałam się, niestety. Może jestem już za stara, może stałam się z wiekiem zbyt cyniczna, ale wnerwiali mnie ci bohaterowie, to ich mozolne grzebanie patykiem we wszystkich emocjach i uczuciach. ‘Chcę, ale nie mogę’, ‘chciałabym, ale się boję’, ‘jestem taki zagubiony’ itd. itp. Każda z postaci jest krystalicznie czysta (oczywiście mimo zdradzania się nawzajem), płaczliwa, rozmemłana, a przez to nudna aż do bólu. "Maybe someday" to pozycja pełna frazesów, sztuczności i nierealnych uczuć - nawet niepełnosprawność bohaterów to tylko mało istotny, potraktowany powierzchownie detal, obrzydliwie wykorzystany jako pretekst do zaserwowania czytelnikowi jeszcze większej dawki pseudowzruszeń i 'romantycznych' momentów. Z przykrością stwierdzam, że nie znalazłam ani jednej rzeczy, która by mi się spodobała w tej książce. Zirytowała mnie jej miałkość, słodkość oraz robienie wody z mózgu nastolatkom za pomocą historii o rzekomo ‘wielkiej miłości’- tak płytkiej, nierealnej i kiczowatej, że aż zęby bolą od całego tego cukru. Scena końcowa – tragedia. Ledwo doczytałam. Bleeeee… Zdecydowanie najgorsza książka tego roku.
Owszem, przyznaję, książka jest umiejętnie i zgrabnie napisana, ale to za mało - nie porwała mnie historia miłosno-muzycznego trójkąta, nie polubiłam bohaterów, nie wciągnęły mnie ich perypetie. Cierpliwie czekałam aż coś ‘chwyci’ i zaklika, ale nie doczekałam się, niestety. Może jestem już za stara, może stałam się z wiekiem zbyt cyniczna, ale wnerwiali mnie ci bohaterowie, to ich mozolne grzebanie patykiem we wszystkich emocjach i uczuciach. ‘Chcę, ale nie mogę’, ‘chciałabym, ale się boję’, ‘jestem taki zagubiony’ itd. itp. Każda z postaci jest krystalicznie czysta (oczywiście mimo zdradzania się nawzajem), płaczliwa, rozmemłana, a przez to nudna aż do bólu. "Maybe someday" to pozycja pełna frazesów, sztuczności i nierealnych uczuć - nawet niepełnosprawność bohaterów to tylko mało istotny, potraktowany powierzchownie detal, obrzydliwie wykorzystany jako pretekst do zaserwowania czytelnikowi jeszcze większej dawki pseudowzruszeń i 'romantycznych' momentów. Z przykrością stwierdzam, że nie znalazłam ani jednej rzeczy, która by mi się spodobała w tej książce. Zirytowała mnie jej miałkość, słodkość oraz robienie wody z mózgu nastolatkom za pomocą historii o rzekomo ‘wielkiej miłości’- tak płytkiej, nierealnej i kiczowatej, że aż zęby bolą od całego tego cukru. Scena końcowa – tragedia. Ledwo doczytałam. Bleeeee… Zdecydowanie najgorsza książka tego roku.
"Ktoś we mnie" - Sarah Waters
Listopad z horrorem zamknęłam znakomitą
powieścią pióra Sarah Waters, która wystała się na półkach moich
regałów zdecydowanie zbyt długo. Owa książka to historia
osadzona w realiach powojennej Anglii, w starej, niszczejącej
posiadłości na odludziu, gdzie zaczynają się dziać pewne
tajemnicze, mroczne rzeczy – pojawiają się ślady przypaleń na suficie, dziwne
napisy na ścianach i obce kroki niosące się echem w pustym domu…
Tych, którzy oczekują tu krwawego, dynamicznego horroru spotka na pewno spore rozczarowanie. "Ktoś we mnie" to nastrojowa, niespieszna literatura - bardziej z pogranicza psychologii i obyczajowości - tylko zahaczająca o grozę. I choć tych prawdziwie strasznych momentów jest tu niedużo, to jednak bałam się podczas ich czytania chyba najbardziej spośród wszystkich moich lektur pod sztandarem ‘listopadu z horrorem’. A to za sprawą niesamowitego klimatu, który udało się stworzyć autorce oraz przez mrok i poczucie nadciągającej katastrofy, które czają się tuż pod powierzchnią kartek... „Ktoś we mnie” to rasowa powieść - gruba, wielowątkowa, soczysta proza, którą można się delektować. Stęskniłam się za tego typu literaturą i w związku z tym postanowiłam sięgać po nią częściej - muszę zgłębić swój księgozbiór, bo już zapomniałam ile smaczków czeka tam na odkrycie. Była to moja trzecia lektura pióra Sarah Waters – i również trzecia bardzo udana. Znakomita powieść, idealna pozycja na mroczny, ciemny i deszczowy listopad.
Tych, którzy oczekują tu krwawego, dynamicznego horroru spotka na pewno spore rozczarowanie. "Ktoś we mnie" to nastrojowa, niespieszna literatura - bardziej z pogranicza psychologii i obyczajowości - tylko zahaczająca o grozę. I choć tych prawdziwie strasznych momentów jest tu niedużo, to jednak bałam się podczas ich czytania chyba najbardziej spośród wszystkich moich lektur pod sztandarem ‘listopadu z horrorem’. A to za sprawą niesamowitego klimatu, który udało się stworzyć autorce oraz przez mrok i poczucie nadciągającej katastrofy, które czają się tuż pod powierzchnią kartek... „Ktoś we mnie” to rasowa powieść - gruba, wielowątkowa, soczysta proza, którą można się delektować. Stęskniłam się za tego typu literaturą i w związku z tym postanowiłam sięgać po nią częściej - muszę zgłębić swój księgozbiór, bo już zapomniałam ile smaczków czeka tam na odkrycie. Była to moja trzecia lektura pióra Sarah Waters – i również trzecia bardzo udana. Znakomita powieść, idealna pozycja na mroczny, ciemny i deszczowy listopad.
"Turbulencja" - Whitney G.

Ta książka jest jak narkotyk - wciąga, nie daje o sobie zapomnieć – ku własnemu zaskoczeniu przez dwa dni żyłam tylko i wyłączanie życiem bohaterów – romansem stewardesy i kapitana. Po pierwsze która kobieta nie lubi pilotów, hihi? Jest w nich coś niesamowicie pociągającego jak tak idą lotniskowym korytarzem, w tych płaszczach, czapkach, z małymi walizeczkami u boku. A za nimi tłumek stewardess. Gdy do tego dodać jeszcze Nowy Jork, ciągle loty po całym świecie i życie na świeczniku, to otrzymujemy mieszankę iście wybuchową. "Turbulencja" to nie jakiś tam tani, przewidywalny romans z kiosku, oj nie.. (a przynajmniej tak sobie wmawiam ;)) Na pewno autorka przemyślała dogłębnie fabułę i myślę, że zaskoczy Was nie raz złożonością wątków i paroma plot-twistami. Ja gryzłam paznokcie, bowiem zwroty akcji są tu serwowane co krok. W swoim gatunku jest to perełka, choć w zasadzie materiał do porównań mam marny, przyznaję. Oczywiście absolutnie nie jest to literatura przez duże „L”, nie będę też wciskać że to arcydzieło itd. Jestem jak najbardziej świadoma wad i ułomności tej powieści, niemniej tyle frajdy sprawiło mi jej czytanie, że chcę się tym koniecznie podzielić. Zatem jeśli szukacie radosnego odmóżdżenia, książki, która zabierze Was w lepszy, ładniejszy świat, a jednocześnie porwie opowieścią o miłości – sięgajcie śmiało i bez poczucia winy.
Uwaga – dla zainteresowanych - osobno wydano również epilog do „Turbulencji” – do ściągnięcia za darmo ze strony Amazona. :)
"Hotel pod jemiołą" - Richard Paul Evans
Z pewnością każdy mól książkowy ma w swoim
czytelniczym dorobku autora, którego nazwisko zna doskonale ze słyszenia, którego
polecają wszyscy w koło, ale z którym ciągle jakoś nie może się spotkać na literackiej drodze. Dla mnie od lat takim pisarzem był Richard Paul Evans –
możecie wierzyć lub nie, ale to moje pierwsze spotkanie z jego
prozą. A przy okazji też pierwsza w tym roku lektura bożonarodzeniowa.
„Hotel pod jemiołą” to taka typowo krzepiąca, romantyczna opowieść o miłości w okołoświątecznych realiach. Smaczek stanowi fakt, iż wydarzenia osadzono w scenerii konferencji dla początkujących pisarzy. Dzięki temu sporo tu ciekawych detali o samym procesie wydawniczym w Stanach oraz co rusz otrzymujemy przeróżne smaczki literackie - ogólnie klimat panuje mocno okołoksiążkowy, co każdej powieści dodaje w moich oczach sporo punktów – o spotkaniach z wydawcami i agentami literackimi czytałam z ogromną ciekawością. Dla mnie osobiście książka Evansa to taka typowa, stereotypowa esencja amerykańskiej prozy popularnej – z półki Nicholasa Sparksa czy Danielle Steel – ugładzona, jednowymiarowa lektura, optymistyczna, z obowiązkowym happy endem na końcu. Ale jednocześnie tkwi w tym również pewien urok - nie wiem, być może to kwestia wakacyjnej podróży lub też zawartych amerykańskich znajomości – ale mam wrażenie, że teraz lepiej rozumiem funkcjonowanie takich książek, jak inaczej można je odebrać w kontekście amerykańskiego stylu życia pod sztandarem haseł ‘yes, you can’ oraz ‘let's have a blast’. Ugładzonego zewnętrznie, pełnego optymizmu i możliwości. Wiary w lepsze jutro. I taka jest również ta książka. Pozytywna, fajna lektura, o ile spojrzy się na nią przymrużonym okiem i z odpowiednim nastawieniem. I choć oczywiście obiektywnie doskonale widzę, że jest to pozycja raczej średnia literacko, to jednak podobała mi się – lektura w sam raz na lekki relaks po ciężkim tygodniu.
„Hotel pod jemiołą” to taka typowo krzepiąca, romantyczna opowieść o miłości w okołoświątecznych realiach. Smaczek stanowi fakt, iż wydarzenia osadzono w scenerii konferencji dla początkujących pisarzy. Dzięki temu sporo tu ciekawych detali o samym procesie wydawniczym w Stanach oraz co rusz otrzymujemy przeróżne smaczki literackie - ogólnie klimat panuje mocno okołoksiążkowy, co każdej powieści dodaje w moich oczach sporo punktów – o spotkaniach z wydawcami i agentami literackimi czytałam z ogromną ciekawością. Dla mnie osobiście książka Evansa to taka typowa, stereotypowa esencja amerykańskiej prozy popularnej – z półki Nicholasa Sparksa czy Danielle Steel – ugładzona, jednowymiarowa lektura, optymistyczna, z obowiązkowym happy endem na końcu. Ale jednocześnie tkwi w tym również pewien urok - nie wiem, być może to kwestia wakacyjnej podróży lub też zawartych amerykańskich znajomości – ale mam wrażenie, że teraz lepiej rozumiem funkcjonowanie takich książek, jak inaczej można je odebrać w kontekście amerykańskiego stylu życia pod sztandarem haseł ‘yes, you can’ oraz ‘let's have a blast’. Ugładzonego zewnętrznie, pełnego optymizmu i możliwości. Wiary w lepsze jutro. I taka jest również ta książka. Pozytywna, fajna lektura, o ile spojrzy się na nią przymrużonym okiem i z odpowiednim nastawieniem. I choć oczywiście obiektywnie doskonale widzę, że jest to pozycja raczej średnia literacko, to jednak podobała mi się – lektura w sam raz na lekki relaks po ciężkim tygodniu.
"Misery" - Stephen King
Sporadycznie, raz na rok czy dwa, sięgam po
twórczość Stephena Kinga. Wielką fanką nie jestem, nie jest to
zaplanowane, wynika ze mnie jakoś samo, spontanicznie – niespodziewanie nachodzi
mnie ochota, więc zaspokajam czytelniczy głód. „Misery”
czytałam długo i na raty - zaczęłam jeszcze w maju, kiedy
dosłownie rzuciłam się na tę nową, śliczną prenumeratę. Książkę
połknęłam aż do zakończenia części drugiej… gdzie utknęłam
na makabrycznych opisach – kto czytał, ten na pewno wie o czym
mowa. Doczytałam do końca dopiero teraz – podczas mojego
listopada z horrorem - postanowiłam wreszcie dzielnie stawić czoła tej
makabrze. Owa powieść to historia pisarza, który ulega wypadkowi samochodowemu na odludziu, a następnie zostaje ‘otoczony opieką' przez swoją fanatyczną
fankę. Nie wiem czemu, ale jakoś nie chwyciła mnie ta historia.
Niby jest umiejętnie napisana, niby czytałam w sumie ze sporym
zainteresowaniem i nic konkretnego nie mogę jej zarzucić, ale jakoś jednocześnie dłużyła mi się ta lektura,
nie poczułam również tego ‘czegoś’, jak przy poprzednich książkach
Kinga, które podobały mi się zdecydowanie bardziej. Co oczywiście
nie oznacza, że nie sięgnę po resztę jego twórczości – na
spokojnie, przez lata chcę stopniowo poznawać jego największe dzieła.
"Wypowiedz jej imię" - James Dawson
Lubię ten mój sposób czytania i
dobierania lektur – najpierw schwytana w locie myśl przewodnia, a
potem szperanie, wertowanie, przeglądanie dziesiątek stron, list,
rankingów na tropie inspiracji w danym temacie. Dużo frajdy
sprawiają mi takie poszukiwania ‘tematyczne’, a radość z
ciekawego odkrycia jest podwójna lub nawet potrójna. Nie pamiętam
już gdzie, co i jak, ale w ten właśnie sposób, w szale szperania
pod hasłem ‘powieść grozy’, natrafiłam na „Wypowiedz jej
imię” – smakowitą lekturę osadzoną w realiach położonej na odludziu, mrocznej i pełnej tajemnic szkoły z
internatem, gdzie grupa nastolatków w halloweenową noc postanawia wywołać ducha Krwawej Mary... Nie bałam się jakoś szczególnie (może
tylko trochę na samym początku), ale za to historia wciągnęła
mnie bez reszty – nie mogłam się oderwać, przekręcałam stronę
za stroną. To fajna, dość młodzieżowa lektura na listopadowe dni, która doskonale zgrała
się z moim nowym rytmem wieczornym, kiedy wcześnie wskakuję do
łóżka i dużo czytam. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale nie żałuję, że sięgnęłam. Dobra rozrywka.
"Psychoza" - Robert Bloch
Listopad z horrorem w toku, sięgnęłam
zatem po klasykę gatunku, czyli słynną „Psychozę” Roberta
Blocha, na podstawie której Alfred Hitchcock nakręcił kultowy film
o tym samym tytule. Książeczka jest cienka, niewielka objętościowo,
skrywa natomiast bardzo ciekawą, wciągającą historię. Pewna młoda kobieta
rzuca swoje dotychczasowe życie i ucieka z ukradzioną gotówką.
Na noc zatrzymuje się w pustym, położonym na odludziu hotelu prowadzonym przez dziwacznego Normana Batesa i jego toksyczną matkę… Reszty możecie się pewnie domyślić...:) Co było dla mnie
zaskoczeniem, wcale nie jest to rasowy horror, a raczej kryminał, w
każdym razie bardzo duży nacisk został tu położony na śledztwo, choć momentami
bywa też groźnie. Wiadomo, forma trochę odbiega od tych bardziej
współczesnych lektur, przy czym warto mieć na uwadze, że książka
powstała w 1959 roku. Podobało mi się. Coś innego, ciekawego.
Klasyka, którą warto znać, szczególnie pozycja warta uwagi dla
fanów gatunku grozy. Do połknięcia w jeden wieczór.
Wielkie WOW!!! "Niepełnia" - Anna Kańtoch
WOW! Co to jest za książka!!! Sięgnęłam
przypadkiem, intuicyjnie, widzę, że wracam na dawne, dobre tory
czytelnicze, bo oto udało mi się odkryć prawdziwą literacką
perełkę – lekturę, do której będę wracała myślami po
latach, która zostanie gdzieś w moim umyśle i powróci czkawką
literackich wspomnień. Owa książka to rasowa powieść
szkatułkowa, majstersztyk i niesamowita perełka dla tych, którzy poszukują nieoczywistych doznań literackich. Historia dotyczy
pewnych wydarzeń rozgrywających się w tajemniczym, położonym na
odludziu Białym Domu – zahacza o wielu bohaterów i wiele
płaszczyzn czasowych, z których powoli wyłania się pełny, choć nieco przymglony i nieuchwytny obraz
wydarzeń - jak elementy układanki, z której każdy może ułożyć swój własny, unikalny obrazek. To opowieść z pogranicza kryminału, obyczajówki… nic
więcej nie napiszę, żeby nie psuć Wam przyjemności z
samodzielnego odkrywania tej historii. Czuję w pełni satysfakcję, ale jednocześnie też niedosyt jeśli chodzi o zakończenie - tu przyznam, że myślałam, że będzie ono łatwiejsze, bardziej przystępne. Autorka z jednej strony wybrała łatwiejszą, bo w pewnym sensie otwartą na interpretacje drogę, a z drugiej strony też bardziej ryzykowną i ambitniejszą... chciałabym dyskutować, czytać analizy, zrobiłam sobie nawet notatki z książki, żeby zrozumieć ją 'głębiej', żeby dostrzec wszelkie niuanse i ukryte znaczenia.
Jestem pod wrażeniem jaka to soczysta, świetnie napisana powieść! Niesamowicie wciąga,
dosłownie nie można się oderwać – od pierwszej strony, aż do
samego końca. A jednocześnie jest w niej jakaś niesamowicie
satysfakcjonująca głębia – literacka, intelektualna,
psychologiczna. Dla mnie to jedna z najlepszych książek, które
przeczytałam w tym roku, choć mam świadomość, że jej 'poplątanie' nie każdemu pewnie przypadnie do gustu. Ja jestem zachwycona i już wiem, że
sięgnę po pozostałe kryminały tej pani. Polecam, czytajcie!!!!
"To przez Ciebie!" - Mhairi McFarlane
Książki Mhairi McFarlane to doskonałe
pozycje na poprawę humoru, na kryzys czytelniczy i momenty, kiedy w
głowie tętni myśl ‘chciałabym coś poczytać, ale w zasadzie
nie wiem co’. Nie dajcie się zwieść - pomijając przeciętne
tytuły i średnie okładki, są to pierwszej klasy obyczajówki dla kobiet – niebanalne, sympatyczne, lekkie i zabawne. Jest
coś takiego w pisaniu autorki, że ja to kupuję momentalnie, jakaś
realność bohaterów, którzy mylą się, błądzą, zaskakują
swoimi decyzjami – jak to w życiu. Są bliscy, ludzcy, prawdziwi.
Niby banał, a jednak tak pisać o kobietach i dla kobiet potrafią
tylko nieliczne autorki. Książki Mhairi są grube, wielowątkowe,
można wsiąknąć w ten świat, dobrze poznać i polubić bohaterów,
choć widziałam również zarzuty, że są za długie i przegadane.
Ale ja to lubię najwyraźniej. :)
„To przez Ciebie!” to historia perypetii trzydziestoparoletniej Delii, która w dniu zaręczyn przez przypadek otrzymuje dziwnego smsa od narzeczonego... a wcale nie był on przeznaczony dla jej oczu… Oczywiście uruchamia to lawinę zmian i życiowych rewolucji. Perełka „Nie mów nic, kocham Cię” tej samej autorki podobała mi się nieco bardziej, ale „To przez Ciebie!” to również bardzo dobra, kobieca obyczajówka. Powoli, z czasem przeczytam resztę książek autorki, zawsze dobrze mieć w zanadrzu parę takich ciepłych, pozytywnych lektur. A tymczasem rozpoczynam listopad z horrorem i thrillerem – tak sobie postanowiłam. Ale jak wyjdzie, zobaczymy. :)
„To przez Ciebie!” to historia perypetii trzydziestoparoletniej Delii, która w dniu zaręczyn przez przypadek otrzymuje dziwnego smsa od narzeczonego... a wcale nie był on przeznaczony dla jej oczu… Oczywiście uruchamia to lawinę zmian i życiowych rewolucji. Perełka „Nie mów nic, kocham Cię” tej samej autorki podobała mi się nieco bardziej, ale „To przez Ciebie!” to również bardzo dobra, kobieca obyczajówka. Powoli, z czasem przeczytam resztę książek autorki, zawsze dobrze mieć w zanadrzu parę takich ciepłych, pozytywnych lektur. A tymczasem rozpoczynam listopad z horrorem i thrillerem – tak sobie postanowiłam. Ale jak wyjdzie, zobaczymy. :)
Czytelniczy przegląd października
Dzień dobry.
Szalejący nad Warszawą orkan Grzegorz nastroił mnie domowo-książkowo, postanowiłam zatem wyjąć wirtualną miotełkę i nieco odkurzyć bloga po nieplanowanej, miesięcznej przerwie w pisaniu. W międzyczasie mój mózg odleciał na inną planetę, a ja na ziemi przeżywałam kryzys czytelniczy oraz na wszelkie sposoby próbowałam oswoić nową, powakacyjną rzeczywistość w aptece. Czytałam mało, prawie wcale, z małym wyjątkiem na niezawodne jeśli chodzi o leczenie chandry powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk. Połknęłam również dwa niezłe thrillery. Niestety, w dalszym ciągu nie mam skupienia do tych ambitniejszych pozycji – próbowałam, ale myśli odlatują natychmiast ku absorbującym mnie sprawom, a cierpliwości, żeby wnikać, drążyć i czytać po parę razy jedno zdanie, też nie mam. Sięgam zatem po takie typowe ‘czasoumilacze’ – łatwe, proste i przyjemne. Na szczęście kryzys powoli mija… Oby na dobre.
Poniżej mały skrót pozycji, które przeczytałam w ostatnim miesiącu.
Od dawna czaiłam się, żeby sięgnąć po coś pióra Magdy Stachuli – podobno jedynej polskiej autorki, która pisze thrillery psychologiczne na światowym poziomie. Faktycznie, „Trzecia” bardzo mi się podobała – wciągnęła mnie od pierwszych stron i dałam się wodzić za nos niemal do samego końca. To opowieść o krakowskiej psycholożce, która pewnego dnia odkrywa, że jest obserwowana... Zaczyna się zabawa w kota i myszkę. Kim jest prześladowca? Podobała mi się ta książka - może bez fajerwerków, ale to naprawdę solidnie napisana pozycja. Nie zawiodłam się.
Kolejny thriller przeczytany w październiku to „Czasami kłamię” – świeżynka, która pewnie sporo namiesza na rynku wydawniczym tej jesieni. Powiem tak - czytam dużo tego typu książek, a mimo tego autorce udało się mnie parę razy porządnie zaskoczyć – to bardzo na plus. Historię poznajemy na trzech płaszczyznach czasowych - najbardziej współczesnej, gdy główna bohaterka leży pogrążona w śpiączce w szpitalu, nieco dawniejszej, dotyczącej kilku dni sprzed wypadku oraz poprzez pryzmat wspomnień z dzieciństwa. Sporo tu niezłych plot-twistów, historia wciąga. Świetny thriller. Ścisła światowa czołówka.

Ponadto za mną trzy kolejne spotkania z
Katarzyną Bereniką Miszczuk. Myślę, że "Żercy" nie ma co streszczać i zachwalać - kto czytał dwa poprzednie tomy z serii, ten na pewno i tak sięgnie. Natomiast jeszcze raz chcę Wam gorąco polecić cały cykl Kwiat paproci i napiszę tylko, że z każdym kolejnym tomem autorka trzyma poziom. Z niecierpliwością czekam na część czwartą i ostatnią - "Przesilenie" - już na początku przyszłego roku. Natomiast "Sekretnik Szeptuchy" pominę wymowną ciszą - srogo się rozczarowałam na tej pozycji, to takie typowe naciąganie czytelnika, żerowanie na popularności serii. Zero tu treści, jakieś głupawe psychotesty, kolorowanki, opisy roślin itd. Jedno słowo mi się nasuwa gdy myślę o tej pozycji - 'niepotrzebna'.

Natomiast w temacie halloweenowym gorąco polecam jedną z pierwszych powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk. 'Druga szansa" to historia z pogranicza horroru, osadzona w szpitalu psychiatrycznym. Mamy tu dziwne głosy dochodzące zza ścian, podejrzanych lekarzy, mroczny budynek i tajemnicę znikających pacjentów do rozwikłania. Są ciarki i jest klimat. Smaczek.
Szalejący nad Warszawą orkan Grzegorz nastroił mnie domowo-książkowo, postanowiłam zatem wyjąć wirtualną miotełkę i nieco odkurzyć bloga po nieplanowanej, miesięcznej przerwie w pisaniu. W międzyczasie mój mózg odleciał na inną planetę, a ja na ziemi przeżywałam kryzys czytelniczy oraz na wszelkie sposoby próbowałam oswoić nową, powakacyjną rzeczywistość w aptece. Czytałam mało, prawie wcale, z małym wyjątkiem na niezawodne jeśli chodzi o leczenie chandry powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk. Połknęłam również dwa niezłe thrillery. Niestety, w dalszym ciągu nie mam skupienia do tych ambitniejszych pozycji – próbowałam, ale myśli odlatują natychmiast ku absorbującym mnie sprawom, a cierpliwości, żeby wnikać, drążyć i czytać po parę razy jedno zdanie, też nie mam. Sięgam zatem po takie typowe ‘czasoumilacze’ – łatwe, proste i przyjemne. Na szczęście kryzys powoli mija… Oby na dobre.
Poniżej mały skrót pozycji, które przeczytałam w ostatnim miesiącu.
Od dawna czaiłam się, żeby sięgnąć po coś pióra Magdy Stachuli – podobno jedynej polskiej autorki, która pisze thrillery psychologiczne na światowym poziomie. Faktycznie, „Trzecia” bardzo mi się podobała – wciągnęła mnie od pierwszych stron i dałam się wodzić za nos niemal do samego końca. To opowieść o krakowskiej psycholożce, która pewnego dnia odkrywa, że jest obserwowana... Zaczyna się zabawa w kota i myszkę. Kim jest prześladowca? Podobała mi się ta książka - może bez fajerwerków, ale to naprawdę solidnie napisana pozycja. Nie zawiodłam się.
Kolejny thriller przeczytany w październiku to „Czasami kłamię” – świeżynka, która pewnie sporo namiesza na rynku wydawniczym tej jesieni. Powiem tak - czytam dużo tego typu książek, a mimo tego autorce udało się mnie parę razy porządnie zaskoczyć – to bardzo na plus. Historię poznajemy na trzech płaszczyznach czasowych - najbardziej współczesnej, gdy główna bohaterka leży pogrążona w śpiączce w szpitalu, nieco dawniejszej, dotyczącej kilku dni sprzed wypadku oraz poprzez pryzmat wspomnień z dzieciństwa. Sporo tu niezłych plot-twistów, historia wciąga. Świetny thriller. Ścisła światowa czołówka.



Natomiast w temacie halloweenowym gorąco polecam jedną z pierwszych powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk. 'Druga szansa" to historia z pogranicza horroru, osadzona w szpitalu psychiatrycznym. Mamy tu dziwne głosy dochodzące zza ścian, podejrzanych lekarzy, mroczny budynek i tajemnicę znikających pacjentów do rozwikłania. Są ciarki i jest klimat. Smaczek.
"Dziesięć godzin" - Maria Nurowska
Ostatnio wybitnie deszczowa pogoda wyzwoliła
we mnie nagły głód na rasową obyczajówkę, a konkretnie
zatęskniłam za moim odkryciem sprzed dwóch lat, czyli gęstą
prozą Marii Nurowskiej. Lubię formę jej twórczości – zawsze
jest to około 200 stron historii o kobiecie na rozdrożu –
miłosnym, życiowym, społecznym. Nie inaczej jest tym razem.
Małgorzata to sędzia, która właśnie stoi przed najważniejszą
decyzją w swojej karierze – wyrokiem w sprawie aresztu dla działacza
opozycji w PRL - a jednocześnie przeżywa miłosne trzęsienie ziemi. Rozterki Małgorzaty przeplatają się z przygodami
bohaterów „Mistrza i Małgorzaty”, którzy odwiedzają
współczesną Polskę i postanawiają trochę oczyścić atmosferę
społecznego fermentu. Książka jest niesamowicie aktualna
politycznie, osadzona w wydarzeniach, o których na bieżąco mowa jest w telewizji czy prasie - walka o prawa kobiet, niszczenie przyrody, miesięcznice... Wielka szkoda, że scenariusz opisany przez Nurowską ma raczej
małe szanse na spełnienie…
Nie jest to najlepsza książka autorki – sporo tu fabularnego chaosu, skakania po wątkach i przemyśleniach - jej styl narracji trzeba po prostu lubić i akceptować, tak samo jak jej poglądy polityczne - mi osobiście bliskie. Niemniej daleko mi tu do zachwytu, jaki czułam przy okazji lektury „Innego życia nie będzie”, natomiast spędziłam przyjemny czas w towarzystwie tej książki. I nadal mam w planach przeczytać wszystko, co wyszło spod pióra Marii Nurowskiej – bez pośpiechu, na spokojnie i przez lata.
Nie jest to najlepsza książka autorki – sporo tu fabularnego chaosu, skakania po wątkach i przemyśleniach - jej styl narracji trzeba po prostu lubić i akceptować, tak samo jak jej poglądy polityczne - mi osobiście bliskie. Niemniej daleko mi tu do zachwytu, jaki czułam przy okazji lektury „Innego życia nie będzie”, natomiast spędziłam przyjemny czas w towarzystwie tej książki. I nadal mam w planach przeczytać wszystko, co wyszło spod pióra Marii Nurowskiej – bez pośpiechu, na spokojnie i przez lata.
"Pusta noc" - Paulina Hendel
Kiedy w maju otrzymałam
paczkę-niespodziankę od wydawnictwa ze „Żniwiarzem” w środku, natychmiast zaświeciły mi się oczy i powzięłam postanowienie –
przeczytam od razu po obronie. Oczywiście wyszło inaczej i, jak to
zwykle bywa, rzuciłam się na inne lektury – niemniej minęły
ostatnie dni wakacji, a ja wreszcie przeczytałam tę książkę.
Historia dotyczy 20-letnej Magdy, która pracuje w księgarni, a po
godzinach pomaga wujowi walczyć z pradawnymi, słowiańskimi
potworami. Czytało się w sumie dobrze, nawet się wciągnęłam, bowiem akcja ani na chwilę nie zwalnia. Trochę przeszkadzało mi, że jednak gdzieś między stronami
czuć dość wyraźnie, że to książka dla nastolatków - ugrzeczniona i
ugładzona - zarówno jeśli chodzi o sferę erotyczną, emocjonalną, jak również o zwroty akcji. Autorka, jakby nie chcąc zbyt zaskoczyć czy rozemocjonować czytelnika, już na samym początku nieco spoileruje i ujawnia część 'wielkiej' końcowej niespodzianki - zupełnie niepotrzebnie. Niemniej, co dla mnie samej jest sporym zaskoczeniem, ostatnio
bardzo polubiłam mitologię słowiańską w literaturze i po prostu smakuje mi taka proza. Widzę też,
że ta tematyka robi się coraz modniejsza – coraz więcej pozycji
się ukazuje, co jednocześnie mnie cieszy (będzie co czytać), ale
też natychmiast zapala mi się światełko ostrzegawcze w głowie –
trzeba uważać, wybierać ostrożnie. Natomiast „Pusta noc” może
nie do końca rzuciła mnie na kolana, ale czytałam z
zainteresowaniem i spedziłam w jej towarzystwie miły czas. W porządku rozrywka, ale z podobnych lektur chyba jednak bardziej podobała mi się seria Kwiat paproci.
"Obsesja" - Katarzyna Berenika Miszczuk
Dziś pogoda taka, że lepiej nosa nie
wychylać spod koca, co też skrupulatnie planuję uczynić. Do tego
kubek herbaty, relaksująca muzyka i oczywiście dobra książka. Nadeszła jesień - nie mam co do tego wątpliwości. Jak zawsze o tej porze roku z ciekawością przeglądam nowości oraz zapowiedzi wydawnicze na nadchodzące miesiące - jesień to zaraz obok targów w Warszawie, książkowo najgorętszy okres w roku. Szperam zatem, notuję, tworzę listy pozycji 'do przeczytania' i mnóstwo frajdy sprawia mi takie szykowanie zapasów wciągających, smakowitych powieści na długie, jesienne wieczory. Jeśli macie zwyczaje podobne do moich, to gorąco polecam, zaopatrzcie się w „Obsesję” – świeżynkę pióra Katarzyny Bereniki Miszczuk. Owa książka to historia pewnej rezydentki
psychiatrii z warszawskiego szpitala, która zaplątana zostaje w
zagadkę serii morderstw…
Uwielbiam poczucie humoru autorki i jej sympatyczne, nieco zakręcone bohaterki, a gdy do tego dołożyć jeszcze realistycznie oddane szpitalne
klimaty – śmierdzące szafki w szatni, mroczne podziemia - oraz trafne obserwacje
na temat pracy lekarzy - to otrzymujemy mieszankę doskonałą. Czytanie tej książki to była czysta przyjemność i rewelacyjna rozrywka. Historia trzyma w
napięciu, momentami miałam ciarki na plecach i oderwać się nie mogłam, a
jednocześnie chciałam czytać jak najwolniej – żeby na jak
najdłużej mi starczyło. Jeden mam
tylko zarzut – okładka – taka nijaka, romansidłowa, przeciętna… Ja bym tu widziała mroczny korytarz i oddalającą się postać w fartuchu... Niemniej wrażenia i tak mam baaardzo pozytywne. Czuję nawet lekkiego książkowego kaca i nie wiem co czytać
dalej... Chcę jeszcze!!!

"Szkoła żon" - Magdalena Witkiewicz
„Co ja czytam?!” – czyli myśl-motto
kołacząca się w mojej głowie podczas lektury tej książki. Słowo
daję - przekonana byłam, iż będzie to urocza komedia pomyłek z
nutą obyczajowości – coś w klimacie „Awarii małżeńskiej”
czy „Moralności pani Piontek”. A że bardzo lubię twórczość
Magdaleny Witkiewicz – nie zawiodłam się jeszcze nigdy - to
sięgnęłam bez czytania opisu na okładce. Możecie sobie zatem
wyobrazić moje zdumienie, gdy czytając sobie w najlepsze nagle
odkryłam, że to… pikantny erotyk. Sam pomysł na historię jest bardzo ciekawy
i oryginalny – kilka przypadkowych i bardzo różniących się od siebie kobiet decyduje się na trzytygodniowe wczasy w tytułowej Szkole żon - miejscu luksusowym, tajemniczym, gdzie pobyt ma sprawić, iż już żaden mężczyzna ich nie zrani...
Na wstępie od razu chcę zaznaczyć, iż nie jest to książka zła czy nudna – Magdalena Witkiewicz po prostu nie pisze kiepskich powieści. Natomiast nic nie poradzę na to, że ja po prostu nie lubię i nie czytuję erotyków - nie umiem zatem ocenić czy ta książka jest dobra czy nie w swoim gatunku. Na pewno nie jest to kolejna pozycja z kalki Grey’a – to na plus. Historia jest bardziej feministyczna (choć też nie do końca..) - opowiada o sile i niezależności kobiet. Niemniej nie podobało mi się... chyba po prostu nie mam potrzeby szukania takich doznań w literaturze, nie wiem, może z czasem to przyjdzie, a może nie. Na razie pasuję. Książka pewnie spodoba się fanom gatunku – ja do nich nie należę. :(
Na wstępie od razu chcę zaznaczyć, iż nie jest to książka zła czy nudna – Magdalena Witkiewicz po prostu nie pisze kiepskich powieści. Natomiast nic nie poradzę na to, że ja po prostu nie lubię i nie czytuję erotyków - nie umiem zatem ocenić czy ta książka jest dobra czy nie w swoim gatunku. Na pewno nie jest to kolejna pozycja z kalki Grey’a – to na plus. Historia jest bardziej feministyczna (choć też nie do końca..) - opowiada o sile i niezależności kobiet. Niemniej nie podobało mi się... chyba po prostu nie mam potrzeby szukania takich doznań w literaturze, nie wiem, może z czasem to przyjdzie, a może nie. Na razie pasuję. Książka pewnie spodoba się fanom gatunku – ja do nich nie należę. :(
"Lata powyżej zera" - Anna Cieplak
Pierwsza książka na rynku o pokoleniu '00 – pokoleniu przejściowym, które dorastało wraz z pojawianiem się pierwszych telefonów komórkowych oraz coraz szybszego internetu – i podobno ostatnie, które bawiło się na trzepaku. ;) Główna bohaterka mieszka w zapomnianym przez świat Będzinie i próbuje jakoś po swojemu przetrwać te trudne, nastoletnie lata, w czym oczywiście pomaga jej muzyka - najpierw Ich Troje, potem Paktofonika, na końcu Radiohead – piosenki tych zespołów towarzyszą jej na kolejnych życiowych zakrętach. Fajnie było odbyć taką sentymentalną podróż w czasie, bo jednak mimo paroletniej różnicy wiekowej, która dzieli mnie od bohaterów książki, wiele rzeczy kojarzę i pamiętam z dzieciństwa – zarówno muzycznie, jak i życiowo – łączenie się z internetem przez kabel telefoniczny, pierwsza komórka – oczywiście Nokia 3310, żółte słoneczko i ten charakterystyczny dźwięk przychodzącej wiadomości na Gadu-Gadu. Ale z kolei ja nie poznałam MTV jeszcze sprzed zalewu głupich programów, ani też nie słuchałam takiej muzyki jak bohaterka, a o wielkiej fali emigracji słyszałam jedynie z telewizji, więc jednak nie do końca było z mojej strony możliwe pełne ‘wczucie’ się w tę historię. Powieść zaczyna się pięknie, mocnym akcentem - "Tego dnia, gdy samolot celnie wbił się w dwie wieże World Trade Center, wznosząc puchate chmury białoszarego dymu, postanowiłam, że nie będę już dłużej słuchała Ich Troje." 11 września to data, która bez wątpienia odcina się grubą kreską w pamięci nas wszystkich, dorastających w latach '00.
Mam problem z oceną tej książki – z jednej strony trochę zabrakło mi tu jednej linii fabularnej, jednego wątku, który zwierałby i zamykał tę historię w całość. Z drugiej strony takie pozorne nieuporządkowanie, wątki nie mające dalszego ciągu czy też postaci pojawiające się i odchodzące – właśnie tak wygląda życie i dzięki temu ta książka tak dobrze je imituje... Podobała mi się ta lektura – to dobra i zgrabnie napisana obyczajówka – duży smaczek dla czytelników, którzy pamiętają te czasy z własnej młodości. Coś innego, ciekawego – nie arcydzieło, ale gęsta, nietuzinkowa proza.
Mam problem z oceną tej książki – z jednej strony trochę zabrakło mi tu jednej linii fabularnej, jednego wątku, który zwierałby i zamykał tę historię w całość. Z drugiej strony takie pozorne nieuporządkowanie, wątki nie mające dalszego ciągu czy też postaci pojawiające się i odchodzące – właśnie tak wygląda życie i dzięki temu ta książka tak dobrze je imituje... Podobała mi się ta lektura – to dobra i zgrabnie napisana obyczajówka – duży smaczek dla czytelników, którzy pamiętają te czasy z własnej młodości. Coś innego, ciekawego – nie arcydzieło, ale gęsta, nietuzinkowa proza.
Czytanie w USA
Podczas wakacyjnej podróży po USA nie mogłam się oczywiście oprzeć przyjemności podglądania mojego ulubionego aspektu codzienności – czyli czytania. W innych miastach byłam zdecydowanie za krótko, żeby poczynić jakiekolwiek obserwacje, natomiast prawie cały tydzień spędzony w NY pozwolił mi stwierdzić, iż nowojorczycy czytają - dużo i namiętnie. Księgarnie nawet o 22 pełne są zaczytanych klientów, w metrze, w parkach niemalże każdy coś czyta – książkę, gazetę, kindla. Księgarnie oferują cały wachlarz przeróżnych spotkań z autorami, można się zapisać na warsztaty pisarskie, ‘książkowe randkowanie’ lub wykłady, a wśród regałów przechadzają się znajomi i przyjaciele wzajemnie polecając sobie książki, czy też dyskutując o przeczytanych już tytułach – miałam okazję podsłuchać kilka takich fascynujących rozmów. Co ciekawe, ich wizyta w księgarni została wpleciona w czas oczekiwania na seans w kinie czy późniejsze wyjście do restauracji – jako integralna część wspólnego spędzania czasu z drugą osobą. Mam wrażenie, że nowojorczycy starają się być bardzo na bieżąco z wszelkimi nagrodami literackimi, co przypomina mi księgarnie londyńskie – dzień po ogłoszeniu nominacji do Bookera pojawiły się stoły dedykowane finalistom. Czyta się tu również sporo klasyki – w każdej z księgarni widziałam stolik z książkami ambitnymi, ‘klasyką, którą każdy powinien znać’. Książki odgrywają ważną rolę w życiu Amerykanów – to widać nie tylko w statystykach.
W trakcie zwiedzania wschodniego wybrzeża odwiedziłam sporo księgarni (kilka sieciówek Barnes&Noble, księgarnię Harvardu, odkryty przypadkiem, uroczy antykwariat w East Village), ale to oczywiście legendarny, nowojorski Strand odcisnął się w moim umyśle przepięknymi wspomnieniami i to właśnie tam zakupiłam prawie wszystkie pozycje z mojego amerykańskiego stosiku.
Strand to powstała w 1927 roku prawdziwa nowojorska legenda, mekka czytelników z całego świata – olbrzymia, niezwykle klimatyczna księgarnia reklamująca się jako 18 mil książek – podobno jest ich jeszcze więcej, choć nikomu nie chce się liczyć raz jeszcze. ;) Faktycznie, rozmiary ma imponujące – 4 piętra wypełnione po brzegi wszelkiego rodzaju literaturą. Co ciekawe, żeby pracować w Strandzie trzeba zdać specjalny, podobno bardzo trudny egzamin z literatury. Przyznam, że ja weszłam do środka i zgłupiałam – w którą stronę iść, który regał obejrzeć najpierw... W rezultacie w byłam tam codziennie, a i tak mi mało – nie przejrzałam nawet ułamka tego, co chciałam... Warto zaznaczyć, iż książki w Stanach są naprawdę bardzo drogie – myślę, że co najmniej 2-3 razy droższe niż w Polsce. Dla przykładu cienka (210 stron, choć wydana w twardej oprawie) książka Lauren Graham kosztuje 28$, czyli około 100 złotych. Natomiast, co dla Strandu wyjątkowe i co ratuje kieszeń czytelnika – używane książki stoją tu na półkach przemieszane z nowiutkimi egzemplarzami – czasami ciężko je rozróżnić wizualnie, choć różnią się oczywiście ceną. I tak większość pozycji ze stosu zakupiłam właśnie jako 'used books', za połowę ceny okładkowej, choć przyznam, że wyglądają zupełnie jak nowe. A w jednej z używanych książek czekała na mnie fantastyczna niespodzianka, którą odkryłam dopiero po powrocie – autograf Lauren Graham!
Wsiadając do samolotu miałam oczywiście notes z listą pozycji do kupienia – i niemalże wszystkie tytuły udało mi się zdobyć. Upolowałam trzy lekkie czytadła na jesienno-zimowe wieczory (Kinsella&Bushnell), gdyż chick lit zawsze smakuje mi najlepiej właśnie po angielsku. Skusiłam się również na jeden thriller dziejący się na pokładzie statku oraz wspomnianą już autobiografię Lauren Graham. Ponadto clou programu - czyli dwie perełki z Nowym Jorkiem w tle - legendarna powieść "A Tree Grows in Brooklyn" oraz reportaże o nietuzinkowych nowojorczykach "Up in the Old Hotel" - szczerze mówiąc dziwię się, że żaden polski wydawca nie zdecydował się dotychczas na przetłumaczenie tych pozycji... Do stosika dołączyły też eseje o literaturze Anne Fadiman (czytałam je po polsku, ale bardzo chciałam mieć własny, papierowy egzemplarz) oraz pewna wyjątkowa pozycja - rocznicowy prezent od męża. Nie ma jej na zdjęciu, a wiąże się ona z pewnym sekretnym projektem na jesień... Ale o tym innym razem...:)
c.d.n...
![]() |
New Haven, księgarnia Yale |
![]() |
Polecane na wakacje |
![]() |
Księgarnia Yale, ciąg dalszy |
W trakcie zwiedzania wschodniego wybrzeża odwiedziłam sporo księgarni (kilka sieciówek Barnes&Noble, księgarnię Harvardu, odkryty przypadkiem, uroczy antykwariat w East Village), ale to oczywiście legendarny, nowojorski Strand odcisnął się w moim umyśle przepięknymi wspomnieniami i to właśnie tam zakupiłam prawie wszystkie pozycje z mojego amerykańskiego stosiku.
![]() |
Uliczna biblioteka w Bostonie |
![]() |
Księgarnia Harvardu |
![]() |
Antykwariat w East Village |
Strand to powstała w 1927 roku prawdziwa nowojorska legenda, mekka czytelników z całego świata – olbrzymia, niezwykle klimatyczna księgarnia reklamująca się jako 18 mil książek – podobno jest ich jeszcze więcej, choć nikomu nie chce się liczyć raz jeszcze. ;) Faktycznie, rozmiary ma imponujące – 4 piętra wypełnione po brzegi wszelkiego rodzaju literaturą. Co ciekawe, żeby pracować w Strandzie trzeba zdać specjalny, podobno bardzo trudny egzamin z literatury. Przyznam, że ja weszłam do środka i zgłupiałam – w którą stronę iść, który regał obejrzeć najpierw... W rezultacie w byłam tam codziennie, a i tak mi mało – nie przejrzałam nawet ułamka tego, co chciałam... Warto zaznaczyć, iż książki w Stanach są naprawdę bardzo drogie – myślę, że co najmniej 2-3 razy droższe niż w Polsce. Dla przykładu cienka (210 stron, choć wydana w twardej oprawie) książka Lauren Graham kosztuje 28$, czyli około 100 złotych. Natomiast, co dla Strandu wyjątkowe i co ratuje kieszeń czytelnika – używane książki stoją tu na półkach przemieszane z nowiutkimi egzemplarzami – czasami ciężko je rozróżnić wizualnie, choć różnią się oczywiście ceną. I tak większość pozycji ze stosu zakupiłam właśnie jako 'used books', za połowę ceny okładkowej, choć przyznam, że wyglądają zupełnie jak nowe. A w jednej z używanych książek czekała na mnie fantastyczna niespodzianka, którą odkryłam dopiero po powrocie – autograf Lauren Graham!
![]() |
Strand - przed wejściem |
![]() |
I w środku... |
![]() |
Ostatnie piętro zajmują antykwaryczne perełki... Tu pierwsze wydanie "Przeminęło z wiatrem"!!! |
Wsiadając do samolotu miałam oczywiście notes z listą pozycji do kupienia – i niemalże wszystkie tytuły udało mi się zdobyć. Upolowałam trzy lekkie czytadła na jesienno-zimowe wieczory (Kinsella&Bushnell), gdyż chick lit zawsze smakuje mi najlepiej właśnie po angielsku. Skusiłam się również na jeden thriller dziejący się na pokładzie statku oraz wspomnianą już autobiografię Lauren Graham. Ponadto clou programu - czyli dwie perełki z Nowym Jorkiem w tle - legendarna powieść "A Tree Grows in Brooklyn" oraz reportaże o nietuzinkowych nowojorczykach "Up in the Old Hotel" - szczerze mówiąc dziwię się, że żaden polski wydawca nie zdecydował się dotychczas na przetłumaczenie tych pozycji... Do stosika dołączyły też eseje o literaturze Anne Fadiman (czytałam je po polsku, ale bardzo chciałam mieć własny, papierowy egzemplarz) oraz pewna wyjątkowa pozycja - rocznicowy prezent od męża. Nie ma jej na zdjęciu, a wiąże się ona z pewnym sekretnym projektem na jesień... Ale o tym innym razem...:)
c.d.n...
Subskrybuj:
Posty (Atom)