Kiedy
ostatnio mieliście okazję przeżyć coś pierwszy raz? Choć wraz z
wiekiem zbieramy coraz więcej przydatnych doświadczeń, to
jednocześnie mam wrażenie, że bezpowrotnie tracimy też ten
cudowny urok nowości i świeżości w odkrywaniu świata. Bo
wszystko już kiedyś było - pierwszy lot samolotem i pierwszy
pocałunek. Pierwszy powrót o świcie do domu, pierwszy bosy spacer
po trawie i pierwsze nocne obserwacje gwiazd. A im starsza się
staję, tym coraz ciężej jest mi znaleźć te ‘pierwsze razy’,
które faktycznie chciałabym jeszcze przeżyć. A jednak - w to
niedzielne, deszczowe i wybitnie jesienne popołudnie - udało mi
się. Byłam pierwszy raz sama w kinie. :)
Na
blogu nie mam zwyczaju opisywać swoich filmowych czy też
teatralnych doświadczeń, choć coraz częściej kusi mnie taka
perspektywa - bo ostatnio moje życie kulturalne to już nie tylko
książki, ale odkrywam również teatr, kino i muzykę. Ta notka nie
będzie jednak jakąś szumną inauguracją cyklu kulturalnych wpisów
czy serii filmowych postów – może kiedyś, ale na razie
zwyczajnie brakuje mi na to czasu. Oczywiście to literatura wciąż
stanowi mój absolutny numer jeden, niemniej rozszerzyłam nieco
swoje zainteresowania i odkryłam jak łatwo, po sznurku, jedna
książka może prowadzać do następnej, ale po drodze zahaczając
jeszcze o dwa filmy i muzykę nawiązującą do danej tematyki. I
tak, czytając powieść o Indiach, słucham sobie pendżabskiej
bhangry. O ile bogatsze i ciekawsze jest to doznanie! A na razie, korzystając z luzu na uczelni, zorganizowałam sobie kulturalny grudzień i skrupulatnie wypełniam
te plany. W tym tygodniu byłam w kinie dwukrotnie, co nie zdarzyło
mi się od lat. We wtorkowe przedpołudnie poszłam na wagary i
obejrzałam w Kinotece „Lion. Droga do domu”- jest to film,
który rzucił mnie na kolana i o którym planuję napisać
więcej przy okazji recenzji książki. A dziś właśnie wybrałam
się samotnie na seans „Patersona” w reżyserii Jima Jarmusha.
Bardzo odpowiada mi takie powolne, nastrojowe kino. „Paterson” to
film o zwykłym, codziennym życiu – spokojnym, bez fajerwerków,
ale pełnym i pięknym.
Wyhamował i zdystansował mnie ten film.
Wyszłam z kina i inaczej spojrzałam na świat wokół, który nagle wydał mi się ładniejszy, głębszy i ciekawszy. To piękne, rzadkie, niepodrabialne uczucie. I choćby dla niego warto ten film obejrzeć.
Przyjemnie było również pobyć sam na sam ze swoimi myślami, poczuć też
pewną niezależność, wolność, aby z podwójną radością i
przewietrzonym umysłem wrócić do ciepłego domku i ukochanego,
który w tym czasie przyswajał wiedzę z neurologii. W moim
przypadku na pewno jest to doświadczenie do powtórzenia. :) Swoją
drogą zaskoczyła mnie reakcja ludzi – sala pełna, ale wiele osób
wychodziło w trakcie filmu, a już po seansie słyszałam głosy ‘co
za nuda’. Zastanawiam się zatem czego ci zawiedzeni (którzy
wcześniej prawdopodobnie widzieli trailer i czytali opis)
oczekiwali. Nie mogę się też nadziwić kulturze, a właściwie jej
braku u niektórych. Niby niemultipleksowe kino, niby ambitny film i
kultura wyższa. A jednak ludzie pchają się do wejścia na salę
jak po ten legendarny papier toaletowy w PRL’u. Słowo
‘przepraszam’ też jest większości obce… Właściwie odchodzę
od tematu, który i tak trudno znaleźć w tym wpisie… To chyba
jedna z tych notek, które są bardziej dla mnie niż dla kogokolwiek
innego. Ot, chcę zapamiętać te deszczową niedzielę i zachować
wrażenie mojego pierwszego sam na sam ze srebrnym ekranem.
1 komentarzy:
Zamierzam go obejrzeć jak tylko się pojawi :) A co do samotnych wypadów do kina to mam już na swoim koncie 3 i każdy był naprawdę udany.
Prześlij komentarz