"Bohaterowie są zmęczeni" - Maria Nurowska
Nie
potrafiłam podarować tej książce czasu, uwagi i serca. Losy braci Niemczyk nie poruszyły mnie, a wydaje mi się, że naprawdę mogły – tym bardziej żałuję. Przełom czerwca i lipca -
przeprowadzka, praktyki i ślubne przygotowania – tu były wówczas
moje myśli, nie był to zatem dobry moment na tego typu
wojenno-biograficzną lekturę. Choć jednocześnie mam też gryzące
poczucie, że coś w tej książce jednak obiektywnie nie klika. Przede
wszystkim przeszkadzało mi, że nie do końca jasno jest tu
postawiona granica czy to fikcja, czy literatura faktu –
autorka/bohaterka książki przedstawia się jako przyjaciółka Leona Niemczyka, opisuje losu obu braci jakby stała obok i trzymała ich
za rękę. Czemu zatem zwracają się do niej ‘Barbaro’? Na ile
jest to beletrystyka, a na ile prawda? I gdzie w takim razie jest
bibliografia? Zabrakło mi wyraźnie zaznaczonych granic w tej
książce, ta ciągła wątpliwość nie pozwoliła mi do końca
zaangażować się emocjonalnie. Niemniej to naprawdę interesująca
lektura - dwa wyjątkowe portrety, dwa fascynujące życia przedstawione na tle powojennej Polski. Żałuję tylko, że sięgnęłam po
nią w nieodpowiednim czasie, bo być może mój odbiór
byłby zupełnie inny i podzieliłabym zachwyt reszty czytelników. A
może jednak nie, kto wie?
"Polskie Archiwum X" - Piotr Litka, Bogdan Michalec, Mariusz Nowak
Ależ
byłam podekscytowana tą lekturą! Wyobrażałam sobie, że będą
to fascynujące i przyprawiające o dreszcz emocji rozwiązania
zagadek sprzed lat, angażujące najnowsze osiągnięcia techniki NMR
czy też biologii molekularnej. Prawdziwe Archiwum X, tyle że w
wykonaniu krakowskich policjantów. Niestety, rozczarowałam się
mocno, ponieważ książka przede wszystkim nie jest interesująco
napisana, a miejscami pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że
nudno i strasznie bezpłciowo. Z jednej strony dobrze, że autorzy
nie podeszli do tematu sensacyjnie i tabloidowo, z drugiej mam jednak
wrażenie, że sprawniejszy autor wycisnąłby z tych historii
znacznie więcej emocji, napięcia i wrażeń – a tego właśnie
zabrakło mi podczas lektury. Choć kto wie – może to nie kwestia
autora, a po prostu szarej, polskiej rzeczywistości, która nijak nie
przypomina tej z CSI. Bo szczerze mówiąc, już chwilę po lekturze, wszystkie
te opisane śledztwa zlewają się w jedno, a że jest to przeważnie
ten sam schemat – zgłaszane jest zaginiecie, wiadomo, że to
morderstwo, ale dopóki nie ma ciała, nie można nikogo oskarżyć -
trudno czuć się zaintrygowanym czy jakoś wybitnie zaciekawionym
przy którejś tam z kolei zagadce. Tylko jedna ze spraw mnie
poruszyła i dotknęła - „Zabójstwo radcy prawnego” – aż ciarki przeszły mi po plecach. Niemniej nie rozumiem jak można
mówić tu o wielkich sukcesach śledczych, skoro większość
przypadków polega na tym, że sprawcy, nękani wyrzutami sumienia,
sami zgłaszają się na policję i wyznają swoją winę. Większość
z nich to latami maltretowane kobiety, które zabiły w obronie
własnej lub dzieci. A teraz, po kilku lub kilkunastu latach, pójdą
odsiedzieć wyroki… Chyba czasami jednak lepiej nie drążyć, co
skrywa ziemia… Na pewno nie jest to też tekst dopracowany –
sporo tu nielogiczności, mam wrażenie, że opisuje sytuacje bardzo
powierzchownie, na sucho, jakby nie doceniając swojego czytelnika - nie wiem, może to kwestia konieczności zachowania ‘tajemnicy śledztwa’… Dużo tu
również irytujących wtrętów o ‘złych emocjach’, a język….
też jest właściwie… żaden. I choć spodziewałam się, że
książkę połknę w jeden wieczór, to męczyłam ją i czytałam na
raty, właściwie niemal zmusiłam się, żeby jednak skończyć
lekturę przed oddaniem do biblioteki – cieszę się, że wstrzymałam się z kupnem. Czy to braki pisarskie twórców, którzy nie
potrafili wykorzystać dobrego tematu, czy po prostu monotonia i powtarzalność popełnianych w Polsce zbrodni, tak wiernie oddana przez autorów - nie wiem. W
każdym razie powstała z tego oschła, nieciekawa i zwyczajnie średnia książka.
:/ A zapowiadało się tak dobrze…
"Łaskun", "Dom czwarty" - Katarzyna Puzyńska
Naprawdę trudno
jest napisać coś odkrywczego na temat którejś tam kolejnej części
w serii, dlatego postanowiłam, że nie będę skupiała się na
każdej książce osobno i potraktuję temat bardziej ‘zbiorowo’.
Ci, którzy śledzą mojego bloga regularnie, wiedzą na pewno, że
od prawie dwóch lat regularnie zaczytuję się w cyklu o Lipowie Katarzyny Puzyńskiej
– ukazanie się każdego kolejnego tomu to moje małe literackie
święto. Nie mogłam zatem przejść obojętnie obok nowych części, a że grudzień zbliża się ku końcowi - pora podsumować.
W tym roku ukazały się dwie kolejne pozycje: tom 6 „Łaskun” oraz 7 „Dom czwarty”. Oba połknęłam ze smakiem, zaraz po premierze. Książki Kasi Puzyńskiej to zawsze dopracowane, ciekawe zagadki, wplecione w kręte ścieżki osobistych losów bohaterów. Charakteryzuje je również bardzo łatwy, prosty język - czasami chyba nawet aż zbyt prosty i ugładzony, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu - i w zasadzie jest to chyba jedyny zarzut jaki można tym książkom postawić.
W „Łaskunie” najbardziej podobało mi się to, jak zaskakujący i nieoczywisty obrót przyjmują
sprawy osobiste głównych bohaterów. Strasznie mi się podoba, że
autorka nie idzie w sztampę, a ciągle usiłuje czymś zaskoczyć
czytelnika. I robi to naprawdę skutecznie. Co w „Łaskunie” podobało mi się mniej, to
wprowadzenie wątku narkotykowo-mafijnego. Jest to owszem, dobrze
napisane, ale po prostu nie gustuję w takich klimatach. I trup
również ściele się trochę zbyt gęsto jak na moje potrzeby. Ja w kryminałach szukam raczej zbrodni romantycznej, emocjonalnej, osobistej. Lubię czytać o rodzinnych tajemnicach, zemście za zdrady z przeszłości, o podstępnych i wścibskich kamerdynerach. Natomiast wszelkie handle narkotykami i bossowie mafii... nie lubię, nudzi mnie to. Kwestia gustu, choć lekturę "Łaskuna" mimo wszystko wspominam bardzo dobrze.
Natomiast jeśli chodzi o „Dom czwarty” to zastanawiam się czy w zasadzie nie jest to (przynajmniej dotychczas) najlepszy tom w serii. A na pewno najmroczniejszy i również bardzo klimatyczny. Opuszczamy bowiem Lipowo i odwiedzamy Złociny, a właściwie pewien stary, tajemniczy hotel. Dodatkowy smaczek to również możliwość poznania lepiej przeszłości Klementyny Kopp - wreszcie!
Swoją drogą strasznie bym chciała, żeby na podstawie tego cyklu powstał kiedyś serial, coś w stylu Sherlocka - jednoodcinkowe, półtoragodzinne epizody, każdy zadedykowany jednej książkowej zagadce. To byłoby coś! Lipowo to moja pierwsza w życiu kryminalna seria, w której się regularnie zaczytuję, mam dla niej dużo życzliwości i jeszcze więcej sentymentu, dlatego nie potrafię ocenić obiektywnie tych książek. Z jednej strony niby wiem, że styl i język są średnie... ale właściwie co z tego, skoro za każdym razem nie mogę się oderwać od zagadki, czytam z wypiekami późno w noc. Zatem nieobiektywnie i stronniczo, ale gorąco i szczerze - polecam!!!
W tym roku ukazały się dwie kolejne pozycje: tom 6 „Łaskun” oraz 7 „Dom czwarty”. Oba połknęłam ze smakiem, zaraz po premierze. Książki Kasi Puzyńskiej to zawsze dopracowane, ciekawe zagadki, wplecione w kręte ścieżki osobistych losów bohaterów. Charakteryzuje je również bardzo łatwy, prosty język - czasami chyba nawet aż zbyt prosty i ugładzony, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu - i w zasadzie jest to chyba jedyny zarzut jaki można tym książkom postawić.

Natomiast jeśli chodzi o „Dom czwarty” to zastanawiam się czy w zasadzie nie jest to (przynajmniej dotychczas) najlepszy tom w serii. A na pewno najmroczniejszy i również bardzo klimatyczny. Opuszczamy bowiem Lipowo i odwiedzamy Złociny, a właściwie pewien stary, tajemniczy hotel. Dodatkowy smaczek to również możliwość poznania lepiej przeszłości Klementyny Kopp - wreszcie!
Swoją drogą strasznie bym chciała, żeby na podstawie tego cyklu powstał kiedyś serial, coś w stylu Sherlocka - jednoodcinkowe, półtoragodzinne epizody, każdy zadedykowany jednej książkowej zagadce. To byłoby coś! Lipowo to moja pierwsza w życiu kryminalna seria, w której się regularnie zaczytuję, mam dla niej dużo życzliwości i jeszcze więcej sentymentu, dlatego nie potrafię ocenić obiektywnie tych książek. Z jednej strony niby wiem, że styl i język są średnie... ale właściwie co z tego, skoro za każdym razem nie mogę się oderwać od zagadki, czytam z wypiekami późno w noc. Zatem nieobiektywnie i stronniczo, ale gorąco i szczerze - polecam!!!
Święta, święta...
…i po świętach.;) Chyba byłam bardzo grzeczna w tym roku,
gdyż pod choinką znalazłam mnóstwo fantastycznych prezentów, w
tym książki oczywiście! Po prawej książki męża, po lewej moje,
choć w zasadzie wszystkie wspólne. Dorzucam jeszcze mój świąteczny
stosik przytachany z biblioteki, nie mogłam się powstrzymać…
Tylko kiedy ja to przeczytam? – czyli pytanie-motto mojego życia,
haha. ;)
Na szczęście w myślach układam sobie naprawdę książkowy 2017 rok, mam nadzieję, że po ostatniej sesji w styczniu odżyję i wreszcie, chyba po raz pierwszy od 8 lat, będę miała czas czytać tyle, ile naprawdę chcę… Snuję też pewne plany odnośnie kilku małych wyzwań czytelniczych, ale o tym innym razem… A tymczasem do końca roku planuję nadrobić jak najwięcej notkowych zaległości, pewnie jakiś zbiorczy post popełnię - tyle się tego nazbierało. No i koniecznie muszę sobie poczytać! Ciekawa jestem też, co Wy znaleźliście pod choinką, pochwalcie się na Waszych blogach. Zawsze z wielką przyjemnoscią podglądam świąteczne stosiki u innych, oczywiście w poszukiwaniu inspiracji na następny rok... ;)
Na szczęście w myślach układam sobie naprawdę książkowy 2017 rok, mam nadzieję, że po ostatniej sesji w styczniu odżyję i wreszcie, chyba po raz pierwszy od 8 lat, będę miała czas czytać tyle, ile naprawdę chcę… Snuję też pewne plany odnośnie kilku małych wyzwań czytelniczych, ale o tym innym razem… A tymczasem do końca roku planuję nadrobić jak najwięcej notkowych zaległości, pewnie jakiś zbiorczy post popełnię - tyle się tego nazbierało. No i koniecznie muszę sobie poczytać! Ciekawa jestem też, co Wy znaleźliście pod choinką, pochwalcie się na Waszych blogach. Zawsze z wielką przyjemnoscią podglądam świąteczne stosiki u innych, oczywiście w poszukiwaniu inspiracji na następny rok... ;)
***
Zaczytanych Świąt, moi Drodzy! Mam nadzieję, że będą spokojne, szczęśliwe i…
bardzo książkowe. Wiadomo, dla nas-moli książkowych, nie ma
większej radości niż te małe, prostokątne paczuszki skrywające
literackie skarby. ;) Mam nadzieję, że ja też znajdę jakieś
smakowite lektury pod choinką... A tymczasem w tym roku czekają nas
dwie wigilie, pierwszy i drugi dzień świąt również będą zalatane i
baaardzo rodzinne. I choć chętnie spędziłabym ten czas z mężem
na kanapie, z górą słodyczy, książkami i świątecznymi filmami,
to jednak pierwsze święta po ślubie zobowiązują, a na domowe lenistwo też przyjdzie jeszcze czas. ;) Wiem jedno - to będą wyjątkowe Święta - piękne, przytulne i rodzinne. Czego i Wam serdecznie
życzę. :)
"Życie tak zwyczajne" - Weronika Wierzchowska
Żeby napisać cos więcej o moich polekturowych wrażeniach, muszę
na wstępie poczynić pewne wyznanie – otóż mam alergię na
historię, gdy czytam o zaborach, ułanach i drewnianych chałupach
dostaję wysypki, przed oczami mam śmierdzących, bezzębnych
„Chłopów”, a także morzy mnie natychmiastowy sen. Jeśli
chodzi o historię Polski, to moja ignorancja na tym polu niemal
zrównuje się z niechęcią. Nie jestem z tego dumna, natomiast nic
nie poradzę, że taka tematyka ani trochę mnie nie interesuje i nie
kręci. Ziew i już. Zatem gdybym pokusiła się o przeczytanie opisu, gdybym tylko wiedziała, że za sprawą tej oto książki, a właściwie pewnego dziennika, który otrzymuje w
prezencie główna bohaterka, cofnę się aż do początków XIX wieku, że będę czytała o zaborach i niesieniu kaganka
wiedzy ciemnemu ludowi… Oj, wtedy na pewno nie zdecydowałabym się
na lekturę. Niemniej nie widziałam, a wśród tłumu babskich
czytadeł z jednej kalki, ta pozycja przykuła moją uwagę ładną
okładką, w oko wpadło również zdanie, że to o nauczycielce
chemii.. (a sama mam podobny epizod w karierze, hihi). Szukałam
bowiem na szybko książki lekkiej i łatwostrawnej – takiej, którą
będzie mi się dobrze czytało na nudnych wykładach. I która umili
mi czas, a jednocześnie nie będzie ode mnie nic wymagała. I w
zasadzie „Życie tak zwyczajne” spełniło moje oczekiwania…
ach, jak zaczęłam czytać o PRL’u to takiego smaka sobie
narobiłam, że to będzie drugie „Serce w słonecznikach”, ale
jednak nie - zaraz cofnęliśmy się w czasie dalej i dalej… I w
zasadzie (o dziwo) przeżyłam to całkiem bezboleśnie i oceniając
w ramach literatury czysto spożywczej – przeczytałam bez bólu. A
nawet mi się podobało. Ot, czytadło dla zabicia czasu, średniej
ligi, przeciętnie napisane. Nic nie irytuje, ale i nic nie zachwyca.
Natomiast jeśli akurat nie macie nudnego wykładu do przewegetowania
lub po prostu cenicie sobie swój czas wolny i lubicie gdy książka
stanowi jednak ‘cos więcej’, „Życie tak zwyczajne” możecie
sobie spokojnie darować. Powieść nie jest zła, ale jest tyle
innych, o niebo lepszych…
"Smutek cinkciarza" - Sylwia Chutnik
Świetna
książka! Mam ostatnio fazę na PRL, być może to kwestia nowego
adresu zamieszkania na ursynowskim blokowisku z lat 80’, które
absolutnie uwielbiam lub oglądania z mężem serialu „Alternatywy
4”. W każdym razie jestem ostatnio wyczulona na wszelkie smaczki z
nutą PRL’u w tle i tym samym najnowszą książkę Sylwii Chutnik
połknęłam z ogromnym apetytem. Już sama okładka mnie zachwyciła,
ale wnętrze również nie rozczarowało. Co fajne, mimo iż jest to
historia oparta na aktach prawdziwej zbrodni, to nie jest to jedna z
tych pozycji w stylu ‘z życia wzięte’, która jakkolwiek
usiłowałaby górnolotnie i umoralniająco wpływać na swojego
czytelnika, czy też wartościująco oceniać życie głównego
bohatera. To po prostu pewna opowieść o pewnych czasach i pewnym
człowieku, który żył jak potrafił najpiękniej w niełatwym
PRL’u. Potrzeba pokolorowania tego szarego świata była dojmująca,
a jedynym wytchnieniem okazały się dancingi w rytmie przebojów do
białego rana, te nostalgiczne potańcówki w brudnych salach, ale
magia nocy, kolorowych światełek, muzyki i alkoholu sprawiała, że
życie wreszcie nabierało smaku. To opowieść o niebieskim ptaku niepasującym do trudnych i przyziemnych czasów, w których przyszło mu żyć - gdy w sklepach świeciły pustki, ulice były szare, a na
głowach pań królowały tapiry. Czuć klimat. Książkę czyta się
wspaniale, to pięknie opowiedziana i skonstruowana historia, która
płynie jakby sama, snuta przez głównego bohatera – tytułowego
cinkciarza. Właściwie jest to lektura dla każdego. Wiele tu fajnych
zdań, ciekawych puent, które miałam ochotę przeczytać
kilkukrotnie. To było moje drugie spotkanie z panią Chutnik -
bardzo udane. Gorąco polecam tę książkę!
Niedzielne popołudnie
Kiedy
ostatnio mieliście okazję przeżyć coś pierwszy raz? Choć wraz z
wiekiem zbieramy coraz więcej przydatnych doświadczeń, to
jednocześnie mam wrażenie, że bezpowrotnie tracimy też ten
cudowny urok nowości i świeżości w odkrywaniu świata. Bo
wszystko już kiedyś było - pierwszy lot samolotem i pierwszy
pocałunek. Pierwszy powrót o świcie do domu, pierwszy bosy spacer
po trawie i pierwsze nocne obserwacje gwiazd. A im starsza się
staję, tym coraz ciężej jest mi znaleźć te ‘pierwsze razy’,
które faktycznie chciałabym jeszcze przeżyć. A jednak - w to
niedzielne, deszczowe i wybitnie jesienne popołudnie - udało mi
się. Byłam pierwszy raz sama w kinie. :)

Wyhamował i zdystansował mnie ten film.
Wyszłam z kina i inaczej spojrzałam na świat wokół, który nagle wydał mi się ładniejszy, głębszy i ciekawszy. To piękne, rzadkie, niepodrabialne uczucie. I choćby dla niego warto ten film obejrzeć.
Przyjemnie było również pobyć sam na sam ze swoimi myślami, poczuć też
pewną niezależność, wolność, aby z podwójną radością i
przewietrzonym umysłem wrócić do ciepłego domku i ukochanego,
który w tym czasie przyswajał wiedzę z neurologii. W moim
przypadku na pewno jest to doświadczenie do powtórzenia. :) Swoją
drogą zaskoczyła mnie reakcja ludzi – sala pełna, ale wiele osób
wychodziło w trakcie filmu, a już po seansie słyszałam głosy ‘co
za nuda’. Zastanawiam się zatem czego ci zawiedzeni (którzy
wcześniej prawdopodobnie widzieli trailer i czytali opis)
oczekiwali. Nie mogę się też nadziwić kulturze, a właściwie jej
braku u niektórych. Niby niemultipleksowe kino, niby ambitny film i
kultura wyższa. A jednak ludzie pchają się do wejścia na salę
jak po ten legendarny papier toaletowy w PRL’u. Słowo
‘przepraszam’ też jest większości obce… Właściwie odchodzę
od tematu, który i tak trudno znaleźć w tym wpisie… To chyba
jedna z tych notek, które są bardziej dla mnie niż dla kogokolwiek
innego. Ot, chcę zapamiętać te deszczową niedzielę i zachować
wrażenie mojego pierwszego sam na sam ze srebrnym ekranem.
"Jak pokochać centra handlowe" - Natalia Fiedorczuk
Będąc już
ponad trzy miesiące po ślubie poczyniłam pewną ciekawą
obserwację. Otóż, z drobnymi wyjątkami, ale niemal każdy – znajomy bliski lub dalszy,
rodzina, obca pani na uczelni – czuje się zobligowany do
wyrażenia swojej opinii w temacie posiadania przez nas dzieci.
Niektórzy na głos już przemeblowują nasze mieszkanie tak, aby
zamiast następnych regałów(!) zmieściła się kołyska. Jeszcze
inni oferują swoją pomoc w wychowaniu, choć są też tacy, którzy
gorąco odradzają nam posiadanie dzieci, niemniej co zaskakujące -
każdy czuje się zaproszony do wypowiedzi w tym temacie. Nikt
natomiast nie pyta się nas jakie faktycznie mamy plany, nikt nie
myśli również o tym czy w ogóle chcemy mieć dzieci – ale za to nieustannie i niestrudzenie oferowane są nam przeróżne komentarze oraz wszelkiej
maści porady. Nie irytuje mnie to (na razie ;)), raczej śmieszy i
dziwi. Patrzę na to jak na zjawisko socjologiczne - jakby wraz ze
ślubem runęły w tym obszarze dotychczas niewidzialne mury
konwenansów czy dyskrecji – i dopiero gdy zniknęły, zauważyłam
ich brak. Jakby teraz to była jakaś ogólnopolska debata, w której
każdy ma prawo wypowiedzieć się i wyrazić swoje zdanie. Czekam
już zatem tylko na rozstrzygające głosowanie. ;) A ja jestem na
tym etapie życia, że na ludzi posiadających dziecko patrzę na
poły z przerażeniem, na poły z fascynacją. Jest to temat tak
abstrakcyjny i pozostający na razie w sferze tak odległej
przyszłości, że czytając książki o macierzyństwie czuje się
niemal jakbym czytała o kosmitach czy innym gatunku w zoo.;)
Mam wrażenie, że ostatnio na polskim rynku wydawniczym pojawił się prawdziwy wysyp pozycji, które niejako właśnie odczarowują macierzyństwo - widocznie jest taka potrzeba, a to już samo w sobie mówi wiele. Że macierzyństwo to nie róże i fiołki. Nie reklama pampersów i bobofruta. I książka „Jak pokochać centra handlowe” również wpisuje się w ten nurt. Na lekturę składa się wiele krótkich rozdziałów i jeszcze więcej ciekawych obserwacji oraz spostrzeżeń – to jak rozmowa przy kawie z bliską koleżanką - bez owijania w bawełnę, do bólu szczerze, kobieco, prawdziwie. O znojach codziennego życia i zmianach, na które nie da się przygotować. O ogromie miłości, o izolacji i przemęczeniu wczesnego rodzicielstwa. O bańce oczekiwań, którym nie sposób sprostać. O ciągłym i nigdy niezaspokojonym pędzie do perfekcji, o wymaganiach stawianych młodym mamom przez opacznie rozumiany feminizm - tym biednym kobietom, które muszą jednocześnie robić karierę, być eko i fit, spędzać mnóstwo czasu z dzieckiem, być super-mamą, a w tym wszystkim znaleźć jeszcze czas na własny rozwój intelektualny. O wiecznym przedzieraniu się przez gąszcz porad i krytyki ‘życzliwych’ obcych. O rutynie, która uwierzytelnia i daje ułudę sensu. O depresji. O wizytach w sklepach, w których "każdy z tych pozornie bezosobowych, produkowanych na masową skalę przedmiotów zawiera w sobie jakiś nieokiełznany potencjał szczęścia." To również książka o tym jak łatwo i niepostrzeżenie można w tym wszystkim stracić z oczu siebie… To ważna pozycja - odczarowuje, demitologizuje, ale mam też nieznośne wrażenie, że te kobiety, które naprawdę powinny, pewnie i tak jej nie przeczytają – będą w tym czasie zajęte pieluchami i walką z nigdy niekończącą się górą obowiązków…
Sięgam po tego typu lektury bez większego planu, ot z czystej ciekawości. A może ciągnie mnie do nich podświadoma potrzeba, aby z bezpiecznej perspektywy fotela zajrzeć w swoją przyszłość, zobaczyć jej alternatywne wersje i to, jakie potencjalne formy może przybrać? Nie zawiodłam się, a przekorna i oryginalna narracja, która zabiera nas w podróż po warszawskich centrach handlowych i innych punktach usługowych, sprawiła, że będąc ostatnio w pewnej mokotowskiej galerii w godzinach okołopołudniowych zwróciłam szczególną uwagę na młode matki – i faktycznie jest ich mnóstwo. Zamglony wzrok, wolny krok. Jednak tym razem spojrzałam na nie jakoś inaczej - z większym szacunkiem i wyrozumiałością. Niemal jak na bohaterki...
Mam wrażenie, że ostatnio na polskim rynku wydawniczym pojawił się prawdziwy wysyp pozycji, które niejako właśnie odczarowują macierzyństwo - widocznie jest taka potrzeba, a to już samo w sobie mówi wiele. Że macierzyństwo to nie róże i fiołki. Nie reklama pampersów i bobofruta. I książka „Jak pokochać centra handlowe” również wpisuje się w ten nurt. Na lekturę składa się wiele krótkich rozdziałów i jeszcze więcej ciekawych obserwacji oraz spostrzeżeń – to jak rozmowa przy kawie z bliską koleżanką - bez owijania w bawełnę, do bólu szczerze, kobieco, prawdziwie. O znojach codziennego życia i zmianach, na które nie da się przygotować. O ogromie miłości, o izolacji i przemęczeniu wczesnego rodzicielstwa. O bańce oczekiwań, którym nie sposób sprostać. O ciągłym i nigdy niezaspokojonym pędzie do perfekcji, o wymaganiach stawianych młodym mamom przez opacznie rozumiany feminizm - tym biednym kobietom, które muszą jednocześnie robić karierę, być eko i fit, spędzać mnóstwo czasu z dzieckiem, być super-mamą, a w tym wszystkim znaleźć jeszcze czas na własny rozwój intelektualny. O wiecznym przedzieraniu się przez gąszcz porad i krytyki ‘życzliwych’ obcych. O rutynie, która uwierzytelnia i daje ułudę sensu. O depresji. O wizytach w sklepach, w których "każdy z tych pozornie bezosobowych, produkowanych na masową skalę przedmiotów zawiera w sobie jakiś nieokiełznany potencjał szczęścia." To również książka o tym jak łatwo i niepostrzeżenie można w tym wszystkim stracić z oczu siebie… To ważna pozycja - odczarowuje, demitologizuje, ale mam też nieznośne wrażenie, że te kobiety, które naprawdę powinny, pewnie i tak jej nie przeczytają – będą w tym czasie zajęte pieluchami i walką z nigdy niekończącą się górą obowiązków…
Sięgam po tego typu lektury bez większego planu, ot z czystej ciekawości. A może ciągnie mnie do nich podświadoma potrzeba, aby z bezpiecznej perspektywy fotela zajrzeć w swoją przyszłość, zobaczyć jej alternatywne wersje i to, jakie potencjalne formy może przybrać? Nie zawiodłam się, a przekorna i oryginalna narracja, która zabiera nas w podróż po warszawskich centrach handlowych i innych punktach usługowych, sprawiła, że będąc ostatnio w pewnej mokotowskiej galerii w godzinach okołopołudniowych zwróciłam szczególną uwagę na młode matki – i faktycznie jest ich mnóstwo. Zamglony wzrok, wolny krok. Jednak tym razem spojrzałam na nie jakoś inaczej - z większym szacunkiem i wyrozumiałością. Niemal jak na bohaterki...
"Biurwa" - Sylwia Kubryńska
Już, już opuszczałam
dział książek z cyklu 'wyznania przedstawicieli różnych
zawodów’, gdy zahaczyłam w bibliotece o „Biurwę” Sylwii
Kubryńskiej. Przyznam, że myślałam, iż będzie to lektura
leciutka i błaha, ot zebrane śmieszne anegdotki i historyjki z
życia pani z urzędu (jak zawsze rudowłosej). Nie mogłam się
bardziej mylić. Bo co to jest za KSIĄŻKA!!! Początek, owszem, to
lekki, zabawny i przyjemny misz-masz intelektualny, który zaspokaja
wszelki głód na anegdotki i absurdy z pracy w urzędzie. Jednak im
dalej, tym więcej słodko-gorzkich momentów, a zarazem i trafnych
spostrzeżeń, które wyłaniają się z tylko pozornie bezładnego
chaosu myśli – aby porazić czytelnika swoją spostrzegawczością
i błyskotliwą puentą. Bo to są moje własne przemyślenia i
podświadome obserwacje, ale wreszcie nazwane i ubrane w słowa – i
za to bardzo dziękuję autorce. Jest to bowiem książka o życiu
zmarnowanym na znienawidzoną pracę, o błędnym kole życiowych
uzależnień i powiązań, o zgubieniu siebie w natłoku ‘muszę,
musze, muszę’. To także książka o samotności i bezradności
wobec faktu, że swoim największym wrogiem jesteśmy tak naprawdę
my sami. Pióro – świeże, giętkie, niebanalne. Tak w Polsce nie
pisze nikt. Czytuję noblistów, czytuję pisarzy wybitnych – nie
przypominam sobie jednak, żebym z jakiejkolwiek innej książki
wypisała aż tyle cytatów. I to nie ze względu na piękny język,
ale właśnie przez trafność obserwacji i spostrzeżeń. Przyznaję,
dotknęła mnie ta lektura głęboko i osobiście. Autorka przedstawiła w niej mój
największy życiowy lęk - bo ja najbardziej w świecie boję się, że pewnego
dnia wstanę i odkryję, że moje życie wygląda właśnie tak,
jak to, które wiedzie bohaterka „Biurwy”…
Nie wiem kim jest Sylwia Kubryńską, ale wiem jedno– napisała książkę bardzo ważną, życiowo mądrą. Błyskotliwą i potrzebną. Myślę, że dla wielu niewygodną i uwierającą. Która potrafi potrzasnąć czytelnikiem i pokazać mu jaki ma wybór – albo musi zmienić swoje życie, albo pora wyłączyć myślenie. I co gorsza, nie dla wszystkich ten wybór jest oczywisty...
Autorka w podziękowaniach pisze: „(…) chciałam pokazać nagą prawdę, część tego, co ukrywa się pod spodem, pod pozorem współczesnej, zapracowanej, dążącej do jakiegoś nieuchwytnego ideału, ulepionej ze stereotypów, silnej, zawsze atrakcyjnej, spełniającej wszystkie oczekiwania wokół, niezmordowanej kobiety „sukcesu”. Odsłonięcie tej żelaznej maski, pod którą skrywa się lęk i potworne zmęczenie natłokiem obowiązków, które kobiety same sobie ładują na głowę – to bardzo trudna operacja , nie zawsze zakończona szczęśliwie.”
I udało się!
A teraz zasypię Was lawiną cytatów…
„Odwracam wzrok w stronę okna i zawieszam wzrok na drzewie z gatunku topola, bo właśnie się otopolił świat. I myślę, że chciałabym wyjść, połapać w dłonie te puchate białe gałganki. Ale nie mogę stąd wyjść ani ja, ani stu dwudziestu pracowników urzędu, ani ileś milionów pracujących Polaków, pracujących tam, skąd bardzo chcieliby wyjść, a nie mogą. Bo muszą wykonywać mnóstwo nikomu niepotrzebnych rzeczy. Bo muszą musieć.”
„A tam usiadłam przy oknie i patrząc co chwila na krople deszczu, napisałam najsmutniejsze opowiadanie w moim życiu.
A było to opowiadanie o stracie. Bo ja codziennie, codziennie i coraz dramatyczniej tracę kolejny dzień mojego życia.
I ten też straciłam.
Straciłam tak dotkliwie, że dławiący gałgan w gardle, który zazwyczaj spokojnie mnie tylko dusił, teraz wybuchł tysiącem gniecionych od miesięcy beztlenowców rozpaczy, bezsilnych żyć, żyć zabieganej matki, zawsze gotowej do zapierdalania istoty, żyć Zeliga, i wyręczającej, nadgorliwej, klikającej, wypełniającej, bezwolnej, bezradnej wobec samej siebie urzędniczki. Żyć, z których żadne nie było wcale moje.
Żadne.”
„- A co byś chciała robić?
- Zawsze chciałam być fryzjerką.
Tylko, że bycie fryzjerką to za mało! To za proste w tym świecie wymagań i napięć. Trzeba postawić sobie siedem poprzeczek i przeskakiwać je w znoju przez całe życie, hamując odruchy wymiotne nad ranem. Bo przecież jakimś niepojętym cudem trzeba z siebie wykrzesać energię na to, żeby ciągle robić coś wbrew sobie. Bo gdzieś w środku siedzi ta niedoceniona mała, która chce udowodnić, że nie jest wcale taka marna, że stać ją na więcej, na dużo więcej niż własny salon fryzjerski. Ona musi przekonać swoją mamę, że stać ją na więcej, niż „tylko” salon fryzjerki. Ona musi przekonać swojego tatę, że nie jest wcale taka, kurwa, głupia.
I zamordować samą siebie.”
„Kasia. Niewysoka brunetka, nerwówka totalna, papieros za papierosem. Mówi, że gdyby podjęła decyzję o zmianie pracy, musiałaby się rozwieść.
- Czemu?
- Dla sprawiedliwości. Małżeństwo wkurwia mnie dokładnie tak samo jak praca.
Tkwi więc dalej w jednym i drugim, żeby równowagi nie zachwiać. Tkwienie jest bezpieczne. Tkwienie pozornie nie wymaga wysiłku, wymaga jednak nadludzkiej wytrzymałości. Najbardziej wytrzymali zniosą to życie w znoju, z mężem pijakiem, w pracy, której nie cierpią, w świecie, którego nienawidzą. Ale zniosą. Na łożu śmierci przyznają sobie mentalny order za wytrzymałość.”
„(…) jadę samochodem do pracy i włączam serwis informacyjny. Włączam serwis, płytę, wrzask reklam leków, płynów na podrażnienia okolic intymnych, świąd, pieczenie, erekcję, gorączkę, brak telewizora LED i laptopa VAIO. Włączam wszystko, co tylko mogę włączyć, co tylko może zaleczyć, zagłuszyć, zabębnić. Włączam wszystkie urządzenia. I wyłączam to najbardziej niewygodne. Umysł.”
Nie wiem kim jest Sylwia Kubryńską, ale wiem jedno– napisała książkę bardzo ważną, życiowo mądrą. Błyskotliwą i potrzebną. Myślę, że dla wielu niewygodną i uwierającą. Która potrafi potrzasnąć czytelnikiem i pokazać mu jaki ma wybór – albo musi zmienić swoje życie, albo pora wyłączyć myślenie. I co gorsza, nie dla wszystkich ten wybór jest oczywisty...
Autorka w podziękowaniach pisze: „(…) chciałam pokazać nagą prawdę, część tego, co ukrywa się pod spodem, pod pozorem współczesnej, zapracowanej, dążącej do jakiegoś nieuchwytnego ideału, ulepionej ze stereotypów, silnej, zawsze atrakcyjnej, spełniającej wszystkie oczekiwania wokół, niezmordowanej kobiety „sukcesu”. Odsłonięcie tej żelaznej maski, pod którą skrywa się lęk i potworne zmęczenie natłokiem obowiązków, które kobiety same sobie ładują na głowę – to bardzo trudna operacja , nie zawsze zakończona szczęśliwie.”
I udało się!
A teraz zasypię Was lawiną cytatów…
„Odwracam wzrok w stronę okna i zawieszam wzrok na drzewie z gatunku topola, bo właśnie się otopolił świat. I myślę, że chciałabym wyjść, połapać w dłonie te puchate białe gałganki. Ale nie mogę stąd wyjść ani ja, ani stu dwudziestu pracowników urzędu, ani ileś milionów pracujących Polaków, pracujących tam, skąd bardzo chcieliby wyjść, a nie mogą. Bo muszą wykonywać mnóstwo nikomu niepotrzebnych rzeczy. Bo muszą musieć.”
***
„A tam usiadłam przy oknie i patrząc co chwila na krople deszczu, napisałam najsmutniejsze opowiadanie w moim życiu.
A było to opowiadanie o stracie. Bo ja codziennie, codziennie i coraz dramatyczniej tracę kolejny dzień mojego życia.
I ten też straciłam.
Straciłam tak dotkliwie, że dławiący gałgan w gardle, który zazwyczaj spokojnie mnie tylko dusił, teraz wybuchł tysiącem gniecionych od miesięcy beztlenowców rozpaczy, bezsilnych żyć, żyć zabieganej matki, zawsze gotowej do zapierdalania istoty, żyć Zeliga, i wyręczającej, nadgorliwej, klikającej, wypełniającej, bezwolnej, bezradnej wobec samej siebie urzędniczki. Żyć, z których żadne nie było wcale moje.
Żadne.”
***
„- A co byś chciała robić?
- Zawsze chciałam być fryzjerką.
Tylko, że bycie fryzjerką to za mało! To za proste w tym świecie wymagań i napięć. Trzeba postawić sobie siedem poprzeczek i przeskakiwać je w znoju przez całe życie, hamując odruchy wymiotne nad ranem. Bo przecież jakimś niepojętym cudem trzeba z siebie wykrzesać energię na to, żeby ciągle robić coś wbrew sobie. Bo gdzieś w środku siedzi ta niedoceniona mała, która chce udowodnić, że nie jest wcale taka marna, że stać ją na więcej, na dużo więcej niż własny salon fryzjerski. Ona musi przekonać swoją mamę, że stać ją na więcej, niż „tylko” salon fryzjerki. Ona musi przekonać swojego tatę, że nie jest wcale taka, kurwa, głupia.
I zamordować samą siebie.”
***
„Kasia. Niewysoka brunetka, nerwówka totalna, papieros za papierosem. Mówi, że gdyby podjęła decyzję o zmianie pracy, musiałaby się rozwieść.
- Czemu?
- Dla sprawiedliwości. Małżeństwo wkurwia mnie dokładnie tak samo jak praca.
Tkwi więc dalej w jednym i drugim, żeby równowagi nie zachwiać. Tkwienie jest bezpieczne. Tkwienie pozornie nie wymaga wysiłku, wymaga jednak nadludzkiej wytrzymałości. Najbardziej wytrzymali zniosą to życie w znoju, z mężem pijakiem, w pracy, której nie cierpią, w świecie, którego nienawidzą. Ale zniosą. Na łożu śmierci przyznają sobie mentalny order za wytrzymałość.”
***
„(…) jadę samochodem do pracy i włączam serwis informacyjny. Włączam serwis, płytę, wrzask reklam leków, płynów na podrażnienia okolic intymnych, świąd, pieczenie, erekcję, gorączkę, brak telewizora LED i laptopa VAIO. Włączam wszystko, co tylko mogę włączyć, co tylko może zaleczyć, zagłuszyć, zabębnić. Włączam wszystkie urządzenia. I wyłączam to najbardziej niewygodne. Umysł.”
Subskrybuj:
Posty (Atom)