Berlińskie
sklepy rozczarowały mnie wyborem, szczególnie jeśli chodzi o
sukienki – a muszę zaznaczyć, że jest to ten element ubioru, do
którego mam największą słabość i którego poszukuję usilnie,
gdziekolwiek jestem. Dziwna sprawa - na wieszakach same nieforemne i
przykrótkie twory. Podobnie płaszcze. No nic, zatem jesienne zakupy
wciąż przede mną w perspektywie...
Zauroczyła mnie natomiast
dzielnica, w której mieszkaliśmy – nieopodal Hackeschen Markt,
tuż przy Wyspie Muzeów. Jakby hipsterski plac Zbawiciela rozciągnąć
na znacznie większą okolicę – z tym, że bez zadęcia i
kompleksu udowadniania swojej wartości poprzez posiadanie butów
odpowiedniej marki. Mnóstwo rowerzystów, co krok urocze kawiarenki
ze stolikami na zewnątrz, przy których można wypić szybką kawkę
i popędzić na swoim rowerze dalej w świat. Do tego kameralne
zaułki, a w nich niewielkie sklepiki ze wszystkim, co można sobie
tylko wymarzyć – późnym wieczorem ma się wrażenie ciut
odrealnionej, wręcz bajkowej rzeczywistości. Ludzie uśmiechnięci,
wyluzowani, pełna multikulturowość. Samotne spacery w jesiennym
słońcu, wzdłuż brzegu rzeki, również miały swój urok –
momentami czułam się jak bohaterka filmu – amerykańskiej komedii
romantycznej oczywiście. ;) To miasto żyje, zaraża energią i choć
nie był to mój pierwszy raz w Berlinie, to po raz pierwszy
towarzyszą mi tak pozytywne wrażenia. Co więcej - czuję, że
moglibyśmy się zaprzyjaźnić na dłużej. Być może to też
kwestia pogody, która dopisała idealnie oraz bardzo pomyślnych
wiatrów życiowych, które nastroiły mnie optymistycznie. :)
Pomnik na Bebelplatz - puste regały jako symbol książek spalonych w 1933 roku. |
Przyznam, że nie odmówiłam sobie także wypadu do cudownej, olbrzymiej księgarni Dussmann das KulturKaufhaus, nawet w środku dnia pełnej ludzi – bo w Belinie mnóstwo osób czyta, co trzeba zaznaczyć. I nie jest to twór w stylu empiku ('pół piętra książek, trzy piętra badziewia'), a prawdziwa, pełnokrwista księgarnia. Jak cudownie musi tam być w okresie świątecznym, achhhh... Niestety, nie znam niemieckiego na tyle dobrze, żeby czytać literaturę w oryginale, natomiast ochoczo zagłębiłam się w dwupiętrowy dział angielskojęzyczny i tam też upolowałam takie oto smaczki – wymarzoną, bibliofilską perełkę „84 Charing Cross Road”, najnowszego McEwana, a także intrygujące „City on Fire” - czyli losy kilku bohaterów w trakcie wielkiej awarii prądu w Nowym Jorku w 1977 roku. Ze smutkiem wyznaję, że w trakcie wyjazdu przeczytałam tylko jedną książkę, ale tak idealnie wpasowaną w miejsce i czas, że nie mogłam wybrać lepiej. Mowa o „Tunelu” Magdaleny Parys – aż ciężko uwierzyć, że to debiut autorki. Ale o tym innym razem.
Nowe książki = pełnia szczęścia :))) |
Wróciliśmy
dziś o 5 nad ranem. Ukochany poszedł spać, ja natomiast
zafundowałam sobie pachnącą kąpiel z pianką. A potem kawa, cisza
poranka, witam się z książkami. Jednak dobrze wrócić do domu. :)
1 komentarzy:
W Berlinie byłam tylko raz i to przez jeden dzień, ale na wycieczce zorganizowanej podczas której odkryłam, że nie cierpię zorganizowanych wycieczek.
Muszę tam koniecznie wrócić na własną rękę. :)
Prześlij komentarz