sobota, 24 września 2016 | By: Annie

Pocztówka z Berlina

                    Berlińskie sklepy rozczarowały mnie wyborem, szczególnie jeśli chodzi o sukienki – a muszę zaznaczyć, że jest to ten element ubioru, do którego mam największą słabość i którego poszukuję usilnie, gdziekolwiek jestem. Dziwna sprawa - na wieszakach same nieforemne i przykrótkie twory. Podobnie płaszcze. No nic, zatem jesienne zakupy wciąż przede mną w perspektywie...

               Zauroczyła mnie natomiast dzielnica, w której mieszkaliśmy – nieopodal Hackeschen Markt, tuż przy Wyspie Muzeów. Jakby hipsterski plac Zbawiciela rozciągnąć na znacznie większą okolicę – z tym, że bez zadęcia i kompleksu udowadniania swojej wartości poprzez posiadanie butów odpowiedniej marki. Mnóstwo rowerzystów, co krok urocze kawiarenki ze stolikami na zewnątrz, przy których można wypić szybką kawkę i popędzić na swoim rowerze dalej w świat. Do tego kameralne zaułki, a w nich niewielkie sklepiki ze wszystkim, co można sobie tylko wymarzyć – późnym wieczorem ma się wrażenie ciut odrealnionej, wręcz bajkowej rzeczywistości. Ludzie uśmiechnięci, wyluzowani, pełna multikulturowość. Samotne spacery w jesiennym słońcu, wzdłuż brzegu rzeki, również miały swój urok – momentami czułam się jak bohaterka filmu – amerykańskiej komedii romantycznej oczywiście. ;) To miasto żyje, zaraża energią i choć nie był to mój pierwszy raz w Berlinie, to po raz pierwszy towarzyszą mi tak pozytywne wrażenia. Co więcej - czuję, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić na dłużej. Być może to też kwestia pogody, która dopisała idealnie oraz bardzo pomyślnych wiatrów życiowych, które nastroiły mnie optymistycznie. :) 

Pomnik na Bebelplatz - puste regały jako symbol książek spalonych w 1933 roku.
               Przyznam, że nie odmówiłam sobie także wypadu do cudownej, olbrzymiej księgarni Dussmann das KulturKaufhaus, nawet w środku dnia pełnej ludzi – bo w Belinie mnóstwo osób czyta, co trzeba zaznaczyć. I nie jest to twór w stylu empiku ('pół piętra książek, trzy piętra badziewia'), a prawdziwa, pełnokrwista księgarnia. Jak cudownie musi tam być w okresie świątecznym, achhhh... Niestety, nie znam niemieckiego na tyle dobrze, żeby czytać literaturę w oryginale, natomiast ochoczo zagłębiłam się w dwupiętrowy dział angielskojęzyczny i tam też upolowałam takie oto smaczki – wymarzoną, bibliofilską perełkę „84 Charing Cross Road”, najnowszego McEwana, a także intrygujące „City on Fire” - czyli losy kilku bohaterów w trakcie wielkiej awarii prądu w Nowym Jorku w 1977 roku. Ze smutkiem wyznaję, że w trakcie wyjazdu przeczytałam tylko jedną książkę, ale tak idealnie wpasowaną w miejsce i czas, że nie mogłam wybrać lepiej. Mowa o „Tunelu” Magdaleny Parys – aż ciężko uwierzyć, że to debiut autorki. Ale o tym innym razem. 

Nowe książki = pełnia szczęścia :)))
             Wróciliśmy dziś o 5 nad ranem. Ukochany poszedł spać, ja natomiast zafundowałam sobie pachnącą kąpiel z pianką. A potem kawa, cisza poranka, witam się z książkami. Jednak dobrze wrócić do domu. :) 

1 komentarzy:

AnnRK pisze...

W Berlinie byłam tylko raz i to przez jeden dzień, ale na wycieczce zorganizowanej podczas której odkryłam, że nie cierpię zorganizowanych wycieczek.
Muszę tam koniecznie wrócić na własną rękę. :)

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...