"Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej" - Michał Rusinek
Piękna,
wzruszająca, subtelna pozycja. Cudnie ciepła i pełna mądrych,
dobrych ludzi. Napisana z wielką klasą i szacunkiem, choć
stanowiąca też bardziej osobisty i prywatny obraz codzienności
genialnej noblistki, która została tu ukazana przede wszystkim jako
nietuzinkowa kobieta - obdarzona niebanalnym poczuciem humoru,
talentem, skromnością. Postać absolutnie wyjątkowa, jedyna w
swoim rodzaju - czasami skryta, często zaskakująca, potrafiąca też
tupnąć nogą – dowcipna, a jednocześnie melancholijna i
refleksyjna. Ta książka to kolaż wycinków, wspomnień, anegdot,
historyjek i fragmentów wypowiedzi. Wisława Szymborska jest tu
uchwycona jakby w locie, na chwilę wygląda zza wiersza czy kilku
zdań wywiadu. I chyba właśnie dzięki tej nienachalności jest to
obraz tak bardzo autentyczny i chwytający za serce –
prawdopodobnie jest to także jedyny możliwy sposób na opisanie tak
złożonej, różnorodnej osobowości. Ta pozycja to również mnóstwo ciekawych
detali, źródło wiedzy oraz lekcja czytania poezji. Coś pięknego,
naprawdę wyjątkowa książka.
Targi 2016

Siłą rzeczy czytam teraz mało, czy raczej podczytuję w chwilach uszczkniętych z codzienności. Tęsknię za intensywniejszym pochłanianiem powieści, mam też sporo zaległości recenzenckich – blog leży przykurzony. No ale to wszystko musi poczekać na ciut spokojniejszy czas – jest szansa, że już w połowie czerwca odetchnę. Trzymajcie kciuki. A tymczasem krótka relacja z Warszawskich Targów Książki – tej przyjemności sobie nie odmówiłam. :)
Nabytki:
Autografy...
Dla mnie i prawie-już-męża. w książce "Rozmówki
małżeńskie" Lwa-Starowicza, a drugi na
spółkę z Mamą od
Krystyny Jandy, którą przypadkiem tego
dnia śledziłyśmy.... Bo prosto ze
spotkania autorskiego pojechałyśmy do
Polonii na genialny spektakl
"Shirley Valentine". :)
A
tu już proza życia - nauka, choć w bardzo przyjemnej scenerii. ;)
"Jeszcze bliżej" - Sara Gran
Dla
takich właśnie książek chce mi się szperać w Dedalusie i w
odmętach internetu - cierpliwie przeszukiwać stosy, przeglądać
strony, opinie, ale też często kierować się jedynie czytelniczą
intuicją i spontanicznie wynajdować takie niepozorne, zapomniane
lektury – ryzyko jest większe, ale satysfakcja z udanego łowu
ogromna. Bo idziesz do empiku czy matrasa i często trafiasz na trzy
niezłe, ale dość oczywiste pozycje, przeważnie reklamowane jako
książki roku i bestsellery – choć nie powiem, że zawsze, bo
czasami faktycznie są to fajne, wyjątkowe odkrycia. Lubię nowości.
Ale potem kupujesz powieść za 5 złotych – bez
planu, bo spodoba ci się okładka – i nagle bach. To jest to!
Połykasz na raz, z wypiekami na twarzy, nie możesz się dorwać.
Uwielbiam takie niespodzianki! Mega pozytywne zaskoczenie.
Amanda ma wszystko – spokojne życie, piękne mieszkanie, fajnego męża i wymarzoną pracę. Aż pewnego dnia zaczyna słyszeć niepokojące odgłosy ze ścian... później pojawiają się mroczne sny i dziwne sytuacje w życiu codziennym... Książka doceniona i uznana w Stanach, u nas przeszła zupełnie bez echa, z nielicznymi i zadziwiająco niskimi ocenami. Bardzo w klimacie „Dziecka Rosemary”, wciąga, intryguje – czyta się doskonale. To jest właśnie ten poziom obyczajowości, który uwielbiam – mam na myśli stopień wtajemniczenia w detale z życia bohaterów, styl, prowadzenie wątków. Jest też nastrój - mroczny, oplatający umysł siecią domysłów i niepokoju - można się trochę pobać. Czytałam tę książkę podczas pierwszej majowej ulewy, oszołomiona zapachem ciepłego deszczu za oknem, otulona wieczornymi odgłosami miasta, z ukochanym u boku – więc przyjemnym doznaniom literackim towarzyszyło też błogie uczucie szczęścia, bezpieczeństwa i przytulności – może częściowo stąd te aż tak pozytywne wrażenia po lekturze :). W każdym razie muszę częściej sięgać po serię wydawnictwa Książnica – coś mają w sobie te książki!
Amanda ma wszystko – spokojne życie, piękne mieszkanie, fajnego męża i wymarzoną pracę. Aż pewnego dnia zaczyna słyszeć niepokojące odgłosy ze ścian... później pojawiają się mroczne sny i dziwne sytuacje w życiu codziennym... Książka doceniona i uznana w Stanach, u nas przeszła zupełnie bez echa, z nielicznymi i zadziwiająco niskimi ocenami. Bardzo w klimacie „Dziecka Rosemary”, wciąga, intryguje – czyta się doskonale. To jest właśnie ten poziom obyczajowości, który uwielbiam – mam na myśli stopień wtajemniczenia w detale z życia bohaterów, styl, prowadzenie wątków. Jest też nastrój - mroczny, oplatający umysł siecią domysłów i niepokoju - można się trochę pobać. Czytałam tę książkę podczas pierwszej majowej ulewy, oszołomiona zapachem ciepłego deszczu za oknem, otulona wieczornymi odgłosami miasta, z ukochanym u boku – więc przyjemnym doznaniom literackim towarzyszyło też błogie uczucie szczęścia, bezpieczeństwa i przytulności – może częściowo stąd te aż tak pozytywne wrażenia po lekturze :). W każdym razie muszę częściej sięgać po serię wydawnictwa Książnica – coś mają w sobie te książki!
"Utopce" - Katarzyna Puzyńska
Rok.
Jak wyliczyłam, tyle właśnie trwa już moja kryminalna znajomość
z Katarzyną Puzyńską. Wszystko zaczęło się w weekend majowy
2015 i, że tak powiem emerycko – jak ten czas leci. ;) Za mną
piąty tom cyklu, dotychczas chyba najmroczniejszy i stanowiący
fajne mrugniecie w kierunku horroru - czuć klimat, można się nawet
troszkę kontrolowanie pobać, najlepiej korzystając z bezpiecznej
perspektywy domowej kanapy.;) Tym razem policjanci z Brodnicy i
Lipowa mają do rozwikłania zagadkę z przeszłości - historię
'wampira' ze wsi Utopce, której echa rozbrzmiewają do dziś...
Nigdy nie czytałam dużo kryminałów, nie mam rozeznania – może wynika to z faktu, iż dopiero całkiem niedawno odkryłam jak dobrą stanowią one rozrywkę - intelektualną łamigłówkę, bez wyrzutu zmarnowanego czasu i osadu głupoty na umyśle. Słowem - ideał;) Powoli jednak zgłębiam kryminalny świat i powiem tak – jeśli chodzi o obszar polski to Katarzyna Puzyńska stanowi na razie moje największe odkrycie i jest zdecydowaną faworytką. Podobał mi się Krajewski, podobał Miłoszewski, podobała mi się Joanna Jodełka. Co ciekawe - przez tak zachwalaną Bondę nie mogę przebrnąć już pół roku. Puzyńska natomiast potrafi jakoś tak idealnie pod mój gust wyważyć proporcje pomiędzy kryminałem a obyczajówką - za każdym razem nie mogę się oderwać. Czekam zatem niecierpliwie na czerwiec i ukazanie się następnego tomu serii - 840 stron „Łaskuna”! "Utopce" oczywiście polecam, choć właściwie nie wiem komu - jeśli chcecie czytać ten cykl, koniecznie zacznijcie od tomu pierwszego, czyli "Motylka". A tych, którzy zasmakowali już w serii o Lipowie, zachęcać do lektury "Utopców" pewnie nie trzeba. ;)
Nigdy nie czytałam dużo kryminałów, nie mam rozeznania – może wynika to z faktu, iż dopiero całkiem niedawno odkryłam jak dobrą stanowią one rozrywkę - intelektualną łamigłówkę, bez wyrzutu zmarnowanego czasu i osadu głupoty na umyśle. Słowem - ideał;) Powoli jednak zgłębiam kryminalny świat i powiem tak – jeśli chodzi o obszar polski to Katarzyna Puzyńska stanowi na razie moje największe odkrycie i jest zdecydowaną faworytką. Podobał mi się Krajewski, podobał Miłoszewski, podobała mi się Joanna Jodełka. Co ciekawe - przez tak zachwalaną Bondę nie mogę przebrnąć już pół roku. Puzyńska natomiast potrafi jakoś tak idealnie pod mój gust wyważyć proporcje pomiędzy kryminałem a obyczajówką - za każdym razem nie mogę się oderwać. Czekam zatem niecierpliwie na czerwiec i ukazanie się następnego tomu serii - 840 stron „Łaskuna”! "Utopce" oczywiście polecam, choć właściwie nie wiem komu - jeśli chcecie czytać ten cykl, koniecznie zacznijcie od tomu pierwszego, czyli "Motylka". A tych, którzy zasmakowali już w serii o Lipowie, zachęcać do lektury "Utopców" pewnie nie trzeba. ;)
"Poza czasem szukaj" - Katarzyna Hordyniec
Za
sprawą tej książki po raz pierwszy zetknęłam się z podobnym moralno-notkowym dylematem. Bo jak tu
napisać szczerą recenzję książki, kiedy Katarzyna Hordyniec to
nasza blogowa koleżanka..? Co więcej, mam świadomość, że „Poza
czasem szukaj” (nawiasem mówiąc – piękny tytuł) to pozycja
już z samego założenia raczej nie dla mnie... ja
natomiast umyślnie zignorowałam ostrzeżenie, jakie stanowi
okładka, a następnie z czystej ciekawości przeczytałam. I tym
samym wyrządziłam nam obu krzywdę - sobie, bo książka mnie
zirytowała i zabrała kilka godzin życia, a Kasi, bo teraz nie mam
innego wyjścia i muszę szczerze napisać, co myślę... A potrzebę
ulokowania swoich przemyśleń mam ogromną.
„Poza czasem szukaj” to historia miłości nie zważającej na wiek. Miłości wielkiej, spalającej i romantycznej. Ona – zahukana, ale piękna 35-latka, która właśnie kończy długoletni związek i pełna nadziei wyrusza na podbój stolicy. On – 60-letni mężczyzna z przeszłością... Łączy ich płomienny romans. Z tego, co wyczytałam na okładce, to właśnie o tym jest ta książka. Co ja w niej znalazłam? Na pewno coś nieco innego... ;)
Z przykrością stwierdzam, że tekst roi się od błędów i nielogiczności. Czytając szybko, jednorazowo, do strony 63 wychwyciłam ich pięć czy sześć, później przestałam liczyć. Dla przykładu: na jednej stronie główna bohaterka w ogóle się nie maluje, rozdział później jest już długoletnią fanką i wielbicielką makijażowych eksperymentów. Raz opis, że jest nieśmiała, chwilę później zostaje przedstawiona jako przebojowa dusza towarzystwa. Jeden moment opisywany z dwóch perspektyw – raz słońce świeci, a zaraz ewidentny opis, że nie świeci. Czytam dalej... "po studiach wróciła do Koszalina. W czasie kryzysu nie miała odwagi zaczynać w obcym mieście" - z tekstu wynika, że mieszkała tam aż do chwili obecnej. Pod koniec książki okazuje się nagle, że jednak nie! nasza (wcześniej zahukana i tak bardzo małomiasteczkowa) bohaterka spędziła rok w Londynie i ma tam nawet ulubionych fryzjerów-gejów! Itd., itp. A to tylko przykłady, jedne z wielu, które mogłabym tu przytoczyć... Może się czepiam się, może marudzę, ale nie znoszę jak mi takie nielogiczności zgrzytają w zębach, szczególnie gdy natykam się na nie z taką intensywnością, raz za razem. Naprawdę, bardzo się dziwię, że nikt w wydawnictwie, podczas redakcji czy korekty, nie wychwycił tak ewidentnych i rzucających się w oczy błędów... ;/
Nie wiem, może nie powinnam oczekiwać od książki wiarygodności i autentyzmu? Może za bardzo szukam w niej odbicia życia, a zamiast tego powinnam po prostu delektować się wyidealizowaną, romansową bajeczką? Beztrosko odlecieć do krainy marzeń i jednorożców? I choć chciałabym, to niestety – już nie potrafię! Zostałam rozpieszczona i przyznam bezwstydnie – od obyczajówek żądam emocji, dobrej psychologii i motywów - wiarygodnej, pełnokrwistej prozy, która choć trochę rozjedzie mnie emocjonalnie, wciągnie, zmieni i pochłonie. Odkryłam, że bezmyślne 'śledzenie' tekstu już mi nie wystarcza... Możecie skreślić połowę tych określeń, jeśli chcecie dowiedzieć się, co czytam dla rozrywki - to dotyczy także lekkiej prozy kobiecej. Nic z powyższych nie znalazłam jednak w "Poza czasem szukaj"... Pewnie znajdą się czytelnicy zachwyceni tą książką, do których historia Jula i Heleny przemówi, zaczaruje ich wyobraźnię wielkim romansem - być może będą to osoby sporo starsze ode mnie (a może i młodsze?), ewentualnie marzące o wielkiej miłości i podboju stolicy - osoby, które gotowe są poświęcić logikę i rozsądek w zamian za banalne 'i żyli długo i szczęśliwie' - jednym słowem: złożyć je w brutalnej ofierze na ołtarzu miłosnego kiczu. Tak, wiem, że to właśnie dla pięknych złudzeń sięga się po tego typu książki. Pulp jest ok, pulp jest potrzebny, ale musi być też strawnie zaserwowany - myślę, że jest to, wbrew pozorom, bardzo trudna sztuka. Subtelnie zaczarować czytelnika - ale tak, żeby mimo nierealności historii, on uwierzył w nią bezkrytycznie (to potrafi dobra literatura obyczajowa) lub w ogóle nie chciał dopuścić do siebie myśli (świadomie wyparł ją, zignorował - to właśnie powinien wywoływać dobry chick-lit), że na jego oczach odbywa się właśnie wielkie literackie oszustwo - to wyzwanie! Dla przykładu pani Bushnell, która pisze lekko, banalnie i nierealnie - ale przez którą za każdym razem CHCĘ być pięknie oszukana. Jednak tę chęć uczestniczenia w zbiorowym kłamstwie trzeba umieć wpierw wywołać - czytelnik chick-litu musi świadomie dać się oszukać. I tu własnie pisarz musi się wykazać, pozwolić na zachowanie choć odrobiny iluzji realności - bo jak marzyć, jak utożsamiać się z historią, w którą się ani trochę nie wierzy (lub nawet nie można się oszukiwać, że się jednak wierzy)? Ja nie potrafię rozkoszować się tak świadomym i jawnym praniem mózgu, więc od prozy oczekuję subtelności - kłamstwa możliwie zakamuflowanego lub na tyle umiejętnego, że sama z chęcią przyjmę je za prawdę. I właśnie dlatego walnięcie w łeb tak niedelikatnym i mało wiarygodnym obuchem miłości, kiczowatych scen łóżkowych, wielkomiejskiego życia oraz spełnionych marzeń na mnie nie działa. Dlatego nie kupuję tej historii - sorry.
Do zalet – książkę czyta się szybko, sprawnie, autorka zgrabnie operuje piórem. Pod koniec, przez ostatnich kilkadziesiąt stron, mam wrażenie, że coś wreszcie zaklikało, może dlatego, że rozgrywające się wydarzenia przejęły kontrolę nad lawiną emocji i rozterek bohaterów – to na pewno z korzyścią dla powieści...
Notka jest szczera, brutalna i, o ile w ogóle może być (a taką mam nadzieję), obiektywna. Zrobiłam rachunek sumienia i wiem, że nie mogłabym skłamać, nasmarować laurki tylko dlatego, że lubię i czytam bloga autorki – przekreśliłabym tym swoją wiarygodność, a przede wszystkim szacunek do samej siebie. Nie mogę też milczeć – to także byłoby nie w porządku wobec innych książek, które oceniłam negatywnie w przeszłości. Po prostu nie uważam, że prowadzenie bloga książkowego powinno stanowić taryfę ulgową na recenzje innych blogerów – tyle. Kasi oczywiście życzę powodzenia w dalszych próbach pisarskich - ma niezły warsztat, jeśli chodzi o zgrabność formowania zdań. Tylko ta treść...
I na koniec... samo nasuwa mi się pewne zdanie, cytat z genialnego pisarza, Mario Vargasa Llosy:
„Poza czasem szukaj” to historia miłości nie zważającej na wiek. Miłości wielkiej, spalającej i romantycznej. Ona – zahukana, ale piękna 35-latka, która właśnie kończy długoletni związek i pełna nadziei wyrusza na podbój stolicy. On – 60-letni mężczyzna z przeszłością... Łączy ich płomienny romans. Z tego, co wyczytałam na okładce, to właśnie o tym jest ta książka. Co ja w niej znalazłam? Na pewno coś nieco innego... ;)
Z przykrością stwierdzam, że tekst roi się od błędów i nielogiczności. Czytając szybko, jednorazowo, do strony 63 wychwyciłam ich pięć czy sześć, później przestałam liczyć. Dla przykładu: na jednej stronie główna bohaterka w ogóle się nie maluje, rozdział później jest już długoletnią fanką i wielbicielką makijażowych eksperymentów. Raz opis, że jest nieśmiała, chwilę później zostaje przedstawiona jako przebojowa dusza towarzystwa. Jeden moment opisywany z dwóch perspektyw – raz słońce świeci, a zaraz ewidentny opis, że nie świeci. Czytam dalej... "po studiach wróciła do Koszalina. W czasie kryzysu nie miała odwagi zaczynać w obcym mieście" - z tekstu wynika, że mieszkała tam aż do chwili obecnej. Pod koniec książki okazuje się nagle, że jednak nie! nasza (wcześniej zahukana i tak bardzo małomiasteczkowa) bohaterka spędziła rok w Londynie i ma tam nawet ulubionych fryzjerów-gejów! Itd., itp. A to tylko przykłady, jedne z wielu, które mogłabym tu przytoczyć... Może się czepiam się, może marudzę, ale nie znoszę jak mi takie nielogiczności zgrzytają w zębach, szczególnie gdy natykam się na nie z taką intensywnością, raz za razem. Naprawdę, bardzo się dziwię, że nikt w wydawnictwie, podczas redakcji czy korekty, nie wychwycił tak ewidentnych i rzucających się w oczy błędów... ;/
Pomijam
fakt, iż obraz życia w Warszawie jest tu całkowicie odrealniony i baaardzo naiwny –
przymykam na to oko, gdyż książkom z kategorii 'babskie czytadła'
wolno (podobno, a właściwie czemu?) więcej. I w takiej właśnie kategorii zamierzam tę
książkę ocenić – jako chick-lit. Jednak nawet przy tak zaniżonych wymaganiach wypada ona naprawdę średnio, co przyznaję ze szczerym smutkiem. W kategorii literatura piękna nie ma nawet co startować - tu odpada w przedbiegach, zmiażdżona butem pani Oates, Waters czy Ferrante. Literacki snobizm? Nie sądzę - po prostu szacunek do własnego czasu oraz wzroku. Bo ja aż nie wiem od czego zacząć narzekanie – od żenujących opisów seksu, czy od braku fundamentów
powieści? - ot ledwie kilka stron o zerwaniu trwającego 17-lat
związku i rewolucji życiowej, byle szybciej przejść do clou –
czyli romansu, targów książki i wizyt w Inglocie. A może
pomarudzę na sztucznych bohaterów? Skupię się tu na samym
Juliuszu, 60-letnim bogu seksu, który ma co stronę wzwód, przez co
książka często przypomina porno, połączone w pensjonarskimi
marzeniami o księciu na białym koniu. Zupełnie nie rozumiem też
idei wplatania fragmentów, które przedstawiają tę sama sytuację,
tyle, że z perspektywy Jula. W rezultacie przeważnie czytamy dwa
razy to samo, szczególnie na początku książki... A jest tym
gorzej, bo właśnie te 'męskie' fragmenty uwidaczniają jeszcze
silniej słabe strony powieści – to, co ma w głowie Juliusz...
To jest po prostu pretensjonalny misz-masz – infantylny,
nielogiczny, histeryczny, egzaltowany – i bardzo niemęski.
P.S. To, że ktoś nie może znaleźć partnera, niekoniecznie
jest winą wszystkich mężczyzn świata i ich rzekomej
zniewieściałości – warto o tym pamiętać, gwoli ścisłości. ;)
Jednak,
co najbardziej mnie irytowało, mierziło i męczyło, to brak
jakiegokolwiek logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego – po prostu
ani przez chwilę nie uwierzyłam w tę historię. Logika nie mieszka
na kartach tej książki. Mamy tu jakieś dziwne zwątpienia,
wynurzenia 'kocha-niekocha', facet wyznaje miłość po pierwszej
randce, non stop myśli o seksie, a kiedy piękna Helena się
wreszcie zgadza, on przypomina sobie, że nie – jednak umówił się
na seks ze znajomą i idzie na niego, olewając Helenę, za którą
poniekąd tak szaleje. Potem ona przez cały wieczór, noc i pół
dnia nie sprawdza telefonu, co nie przeszkadza jej narzekać, że on
nie dzwoni – twierdzi, że na pewno mu nie zależy, choć
przychodzi do niej z kwiatami i prezentem. Całość jest mocno
jękliwa i melodramatyczna, a bohaterowie za wszelką cenę
utrudniają sobie życie, w kółko nurzając się w swoich
niewiarygodnych rozterkach. Brakuje spójności, podstaw
psychologicznych - nie ma autentyzmu w tych dylematach i emocjonalnym
budyniu – ja, wielka romantyczka, zwyczajnie w to nie
uwierzyłam, ani przez chwilę. Miałam też wrażenie jakby książka
była posklejana z fragmentów – te wszystkie scenki nie grają,
szczególnie pierwsze 100 stron - coś nie styka... może stąd te
błędy... I do tego ta ciągła, nachalna i tak mało subtelna
reklama Inglota... Ech.
Nie wiem, może nie powinnam oczekiwać od książki wiarygodności i autentyzmu? Może za bardzo szukam w niej odbicia życia, a zamiast tego powinnam po prostu delektować się wyidealizowaną, romansową bajeczką? Beztrosko odlecieć do krainy marzeń i jednorożców? I choć chciałabym, to niestety – już nie potrafię! Zostałam rozpieszczona i przyznam bezwstydnie – od obyczajówek żądam emocji, dobrej psychologii i motywów - wiarygodnej, pełnokrwistej prozy, która choć trochę rozjedzie mnie emocjonalnie, wciągnie, zmieni i pochłonie. Odkryłam, że bezmyślne 'śledzenie' tekstu już mi nie wystarcza... Możecie skreślić połowę tych określeń, jeśli chcecie dowiedzieć się, co czytam dla rozrywki - to dotyczy także lekkiej prozy kobiecej. Nic z powyższych nie znalazłam jednak w "Poza czasem szukaj"... Pewnie znajdą się czytelnicy zachwyceni tą książką, do których historia Jula i Heleny przemówi, zaczaruje ich wyobraźnię wielkim romansem - być może będą to osoby sporo starsze ode mnie (a może i młodsze?), ewentualnie marzące o wielkiej miłości i podboju stolicy - osoby, które gotowe są poświęcić logikę i rozsądek w zamian za banalne 'i żyli długo i szczęśliwie' - jednym słowem: złożyć je w brutalnej ofierze na ołtarzu miłosnego kiczu. Tak, wiem, że to właśnie dla pięknych złudzeń sięga się po tego typu książki. Pulp jest ok, pulp jest potrzebny, ale musi być też strawnie zaserwowany - myślę, że jest to, wbrew pozorom, bardzo trudna sztuka. Subtelnie zaczarować czytelnika - ale tak, żeby mimo nierealności historii, on uwierzył w nią bezkrytycznie (to potrafi dobra literatura obyczajowa) lub w ogóle nie chciał dopuścić do siebie myśli (świadomie wyparł ją, zignorował - to właśnie powinien wywoływać dobry chick-lit), że na jego oczach odbywa się właśnie wielkie literackie oszustwo - to wyzwanie! Dla przykładu pani Bushnell, która pisze lekko, banalnie i nierealnie - ale przez którą za każdym razem CHCĘ być pięknie oszukana. Jednak tę chęć uczestniczenia w zbiorowym kłamstwie trzeba umieć wpierw wywołać - czytelnik chick-litu musi świadomie dać się oszukać. I tu własnie pisarz musi się wykazać, pozwolić na zachowanie choć odrobiny iluzji realności - bo jak marzyć, jak utożsamiać się z historią, w którą się ani trochę nie wierzy (lub nawet nie można się oszukiwać, że się jednak wierzy)? Ja nie potrafię rozkoszować się tak świadomym i jawnym praniem mózgu, więc od prozy oczekuję subtelności - kłamstwa możliwie zakamuflowanego lub na tyle umiejętnego, że sama z chęcią przyjmę je za prawdę. I właśnie dlatego walnięcie w łeb tak niedelikatnym i mało wiarygodnym obuchem miłości, kiczowatych scen łóżkowych, wielkomiejskiego życia oraz spełnionych marzeń na mnie nie działa. Dlatego nie kupuję tej historii - sorry.
Do zalet – książkę czyta się szybko, sprawnie, autorka zgrabnie operuje piórem. Pod koniec, przez ostatnich kilkadziesiąt stron, mam wrażenie, że coś wreszcie zaklikało, może dlatego, że rozgrywające się wydarzenia przejęły kontrolę nad lawiną emocji i rozterek bohaterów – to na pewno z korzyścią dla powieści...
Notka jest szczera, brutalna i, o ile w ogóle może być (a taką mam nadzieję), obiektywna. Zrobiłam rachunek sumienia i wiem, że nie mogłabym skłamać, nasmarować laurki tylko dlatego, że lubię i czytam bloga autorki – przekreśliłabym tym swoją wiarygodność, a przede wszystkim szacunek do samej siebie. Nie mogę też milczeć – to także byłoby nie w porządku wobec innych książek, które oceniłam negatywnie w przeszłości. Po prostu nie uważam, że prowadzenie bloga książkowego powinno stanowić taryfę ulgową na recenzje innych blogerów – tyle. Kasi oczywiście życzę powodzenia w dalszych próbach pisarskich - ma niezły warsztat, jeśli chodzi o zgrabność formowania zdań. Tylko ta treść...
I na koniec... samo nasuwa mi się pewne zdanie, cytat z genialnego pisarza, Mario Vargasa Llosy:
„...każda
dobra powieść mówi prawdę, a każda zła powieść kłamie. Bo
dla powieści >mówić prawdę< oznacza sprawić, by
czytelnik przeżył pewną iluzję, a >kłamać< - to
oszukiwać nieudolnie."
Jako
puenta - do rozważenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)