
Urodziłam
się w Warszawie i być może urwałam się z innej bajki, ale
nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy, aby postrzegać osobę
spoza stolicy jako kogoś gorszego – jeśli mam być szczera, to
przyznam, że zawsze byłam raczej ciekawa delikatnej 'inności' takich osób,
ale na zasadzie ciekawostek w wymowie, w zwyczajach – nie jak okazu
w zoo. Nie raz śmiałyśmy się z koleżankami z naszych różnic
językowych – strugaczka czy temperówka? Na pole czy na dwór?
Jednak zawsze tylko w sympatycznym tonie. Ja też nie raz popisałam się
błyskotliwością – np. gdy nie załapałam, że mleko można na co
dzień pić skądś indziej niż z kartonu i przyczyniłam się tym do
kilkuminutowego ataku śmiechu u koleżanki, której rodzina ma
własne krowy. Często nawet zazdrościłam gdy znajome opowiadały o swojej codzienności w rodzinnym domu – o zwierzętach, o
pięknej przyrodzie. Może to dzięki podróżom z rodzicami –
dzięki pewnej tolerancji, otwartości na świat, która była mi od
dziecka wpajana? Może dlatego, że często jeździłam do mniejszych
miejscowości w wakacje? A może dlatego, że przez kilka lat mieszkałam
na warszawskich przedmieściach, prawie 'na wsi'? Wieś, małe miasteczka
zawsze kojarzyły mi się w wakacjami, błogim nicnierobieniem –
coś między "Małomównym i rodziną" a "Dziećmi z Bullerbyn" – jednam słowem same pozytywne rzeczy, których można tylko
zazdrościć. Nie chcę się tu przedstawiać jako nieskazitelna osoba, krystalicznie czysta - wiadomo, czasami pojawia się próżna duma, czasami irytacja, zdecydowanie uważam się za
'miejską' dziewczynę i nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej. Nie przeczę - widzę różnice - w sposobie mówienia, w wykształceniu, w obyciu kulturalnym - z niektórymi ciężko znaleźć wspólny język. Ważne jednak kim jesteś, jaki jesteś, a nie skąd pochodzisz - staram się tylko tą zasadą kierować w moim codziennym życiu, przy ocenie nowo poznanych osób. Przyjaźnię się zarówno z osobami z, jak i spoza Warszawy - nie dzielę przyjaciół na kategorie - naprawdę, jest mi obojętne, gdzie się kto urodził.
![]() |
Pałac Kultury nocą... |
Większość osób, które znam (nie licząc rodziny) jest właśnie spoza Warszawy, przyjaciele także, nie ma się co oszukiwać – Warszawa to miasto przyjezdnych – parkingi pustoszeją w weekendy, a w każdy niedzielny wieczór w stronę stolicy sunie korek utworzony z samochodów o 'obych' rejestracjach. To tak jakby imigrant czuł się źle w Londynie – mieście gdzie czasami ciężko spotkać rodowitego Anglika. Warszawa to miasto skolonizowane przez 'słoiki' – taki jej urok, są tu u siebie. Ja tak to widzę, dlatego zaskoczyła mnie to poczucie 'wyobcowania'. Słowa słoik używam, ale dlatego, że podoba mi się jego żartobliwy charakter, nie widzę w nim nic złośliwego czy obraźliwego.
![]() |
Pola Mokotowskie - moja droga na zajęcia |
Autorka
ubiera w słowa, nazywa po imieniu zachowania i zjawiska gdzieś z pogranicza świadomości – niby nam wszystkim dobrze znane, ale nie
do końca uświadomione i zdefiniowane. Na przykład: „Osoby z Warszawy
inaczej zachowują się w stosunku do swoich rodziców. Na wsi to
nigdy nie jest partnerskie; dziecko zawsze pozostaje dzieckiem. W
Warszawie dziecko jest partnerem.” "Zaduch" to mądra, bardzo ważna książka, dotykająca istotnego tematu - 30-latkowie, którzy przenieśli się do stolicy w poszukiwaniu
lepszego życia, szerszych perspektyw. Wciąż obcy w Warszawie, ale obcy też
w swoich rodzinnych miasteczkach i wsiach. Dużo zyskali, dużo
stracili – jak postrzegają wieś, a jak miasto –
kompleksy, wyobcowanie, tęsknota, zmiany. Pięknie napisane, bardzo ludzkie, 'bliskie' historie, opowiedziane prosto z serca. Nie chcę tu ferować
wyroków, wyciągać wniosków. Ten reportaż wywołał u mnie
lawinę przemyśleń, zmienił mój sposób postrzegania osób przyjezdnych – stąd ta wyjątkowo długa i osobista notka.