Miałam kiedyś takie postanowienie
czytelnicze, że jeśli już zacznę czytać książkę, nieważne –
kupioną, wypożyczoną czy otrzymaną, to zawsze doczytam ją do
końca. Jednak im starsza jestem, tym bardziej dociera do mnie absurd
takiego rygoru – w imię czego mam marnować czas i zmuszać się
do bezwartościowej lektury? Po co? Dlaczego? Mam tu na myśli
głównie tak zwaną literaturę lekką i przyjemną. Tyle innych
fascynujących i wartościowych powieści czeka na odkrycie... Dziś
post o trzech książkach, które leżą na mojej szafce nocnej
czekając od kilku miesięcy na dokończenie, na wciąż odwlekane
'kiedyś'. Nie uważam się za szczególnie wymagającego czytelnika,
jednak te pozycje skutecznie zniechęciły mnie do siebie na tyle, że
żadnej z nich nie doczytałam do końca – w każdej utknęłam
gdzieś w połowie. Dzisiejszy wpis zamieszczam ku mojej pamięci i
jako ewentualną przestrogę dla innych czytelników. Oto pozycje,
dla których nie starczyło mi chęci, sił, cierpliwości i ochoty,
aby doczytać je do końca:

Po pierwsze „Teraz i zawsze”
Carolyn Egan. To książka opowiadająca o tematach ważnych i
smutnych, ale napisana w sposób niezwykle miałki i przewidywalny.
Banał za banałem, sztywne i drętwe dialogi. Autorka przedobrzyła
– książka jest przez to zbyt tkliwa, cukierkowata i szczerze
mówiąc, nieco kiczowata - w rezultacie nie wywołuje żadnych
uczuć, oprócz chęci sięgnięcia po jakiś krwawy kryminał.
Powiem tak - o śmierci bliskiej osoby napisano tysiące książek –
żeby nie zginąć w tym tłumie trzeba napisać coś, co będzie dla
czytelnika choć trochę wiarygodne, poruszy w nim jakiekolwiek
głębsze uczucia. Nie będzie jedynie polukrowaną bajeczką,
rozwiniętym artykułem z serii 'prawdziwe historie' z
teletygodnia. Wątek realizmu magicznego pominę wymownym
milczeniem... Zero emocji, zero głębszych wzruszeń. Nuda i ziew.
Zdecydowanie nie warto. Czytałam wywiad z autorką – jest on
szczery, smutny i sprawia, że głupio jest mi pisać w ten sposób o
tej książce, jednak nie zamierzam owijać tu w bawełnę – ta
powieść jest po prostu słaba.

Po drugie „Pierwsze światła poranka” Fabio Volo, czyli jeszcze gorsze popłuczyny po i tak już
samych w sobie fatalnych
„Pięćdziesięciu twarzach Greya”.
Pozycja ewidentnie napisana tylko po to, aby zarobić na fali
popularności książek erotycznych. Powieść bezsensowna, z
absurdalnie płaskimi, papierowymi postaciami, schematyczna do bólu,
przewidywalna i zwyczajnie nudna. Nie przepadam za pozycjami z
modnego ostatnio nurtu erotyki, dlatego być może nie jestem
najlepszą ich recenzentką. Mi się zwyczajnie nie podobało. Nawet
jak na lekkie czytadło „Pierwsze światła poranka” prezentuje
wyjątkowo niski poziom. Całkowita strata czasu.

Po trzecie „Ryszard i kobiety” - to pozycja wyróżniająca się
w dzisiejszym wpisie tym, że jest ona nie tyle zła i nieciekawa,
co raczej napisana bardzo na siłę, opowiadająca o niczym. Jak sam
Ryszard Kalisz twierdzi we wstępie – wcale nie chciał pisać tej
książki, dopiero po dwóch miesiącach uległ natrętnej
dyrektorce z wydawnictwa, która orzekła, że „to będzie hit”.
Niby większość przemyśleń trafna, niby sensowna i ciekawa, ale
jakby nic nie wnosząca – nie jest źle, ale to takie bezcelowe
krążenie wokół tematu, czyli miejsca kobiety w życiu społecznym
na przestrzeni dziejów oraz w czasach współczesnych i spostrzeżeń
na ten temat poczynionych przez autora – za dużo owijania w
bawełnę, za mało konkretów. Ogólnie moje rozważania po tej
lekturze mogę streścić w zdaniu: „Kobiety są od wieków
dyskryminowane, a pan Kalisz jest ich przyjacielem i doskonale je
rozumie.” I tyle. Niekiedy autor aż prosi się, aby wbić złośliwą szpilę i przekłuć z głośnym hukiem ten balonik z tytułem znawcy kobiet. ;) Szkoda, Ryszard Kalisz wydaje mi się jednym
z sensowniejszych polityków, który naprawdę ma sporo do
powiedzenia – mógłby pokusić się o coś ambitniejszego, bo
cieniutka książka za 50 złotych, gdzie więcej jest zdjęć niż
tekstu jest dla mnie aż zbyt oczywistym przykładem próby
wciśnięcia czytelnikowi ładnie opakowanej pustki...
I to by było na tyle moich literackich
narzekań. :)