Kiedy
piękne, kolorowe okładki kuszą z wystaw księgarni, kiedy bestsellery
można kupić nawet w sklepie spożywczym, a internet roi się od setek
zachwalających recenzji trudno nie być zachłannym i pazernym na nowości
wydawnicze – materialistyczna chęć posiadania często przeważa nad
zdrowym rozsądkiem i zanim się obejrzę już kolejne zamówienie poszło w
świat... Dodatkowo chwalenie się na blogach ilością przeczytanych
tytułów również budzi we mnie gdzieś z tyłu głowy taki instynkt
rywalizacji – też chcę czytać kilkanaście czy kilkadziesiąt książek
miesięcznie! A przecież doskonale wiem, że to nie o ilość w czytaniu
chodzi...
![]() |
Piękny hiacynt wniósł wiosnę do domu... |
Podczas zeszłotygodniowych porządków w biblioteczce, kiedy miałam możliwość dokładnie przyjrzeć się moim literackim wyborom i kiedy jednocześnie mnóstwo książek wylądowało w kartonach w piwnicy naszło mnie na przemyślenia – ile bezsensownych zakupów, ile czasu zmarnowałam na powieści, które nic nie wnoszą do życia, nie rozwijają mojej osobowości czy wiedzy – kierowałam się tylko ich popularnością, ładną okładką, reklamą i swoją pazernością. Pochłaniam książki, jedna za drugą – ale ile z tych książek tak naprawdę zostaje we mnie? Tak robiąc szczery rachunek sumienia począwszy od stycznia tego roku to jako te z około 20 lektur, które bardziej wryły się w moją pamięć i serce wymienię tylko „Ości”, „Sobotę” niezawodnego McEwana, „Lewą ręką przez prawe ramię” i może „Zjazd szkolny”... Nie chodzi o to, że pozostałe pozycje mi się nie podobały – nie, mile je wspominam. Chciałabym jednak, żeby czytanie było dla mnie czymś więcej niż tylko rozrywką – chciałabym delektować się i smakować prozę – czytać powoli, uważnie – więcej wymagać od siebie pod kątem czytelniczym. I nie mówię tu o całkowitym skreśleniu lekkiej literatury kobiecej jako czegoś złego, pozbyciu się przyjemności i rozrywki, a w zamian katowaniu się opasłymi esejami historycznymi. Nie, mam tu na myśli przynajmniej częściowe wyzbycie się pewnego czytelniczego lenistwa – zamiast 5 przeciętnych merytorycznie, choć jednocześnie przyjemnych i łatwych czytadeł czy nie lepiej byłoby zmierzyć się np. z jedną grubą klasyką, która byłaby wyzwaniem? Poświecić jej czas i uwagę a w zmian otrzymać wspomnienia i przemyślenia na całe życie..? Być może to kwestia pewnej rozwijającej się czytelniczej dojrzałości – nie wystarcza mi już tylko miła rozrywka – chciałabym czegoś więcej... Być może gdy czyta się dużo trudniej o zachwyt – wszystko powszednieje, a prawdziwe emocje gubią się gdzieś między natłokiem świeżynek i nowości wydawniczych. Przy 2-3 książkach tygodniowo ich treść zlewa się, nie ma tego momentu i miejsca na refleksję, oddech, przemyślenia, zapisanie powieści w pamięci i w sercu - stąd chyba moja potrzeba wolniejszej i uważniejszej lektury – potrzeba bycia zaskoczoną i poruszoną. Czuję się nieco zapchana taką w miarę dobrą prozą, ale wciąż nie aspirującą do miana rozwijającej czy poszarzającej horyzonty. Mam potrzebę sięgnięcia po literaturę ambitniejszą i poważniejszą, mniej znaną i reklamowaną a jednocześnie nieco obawiam się tego spotkania – boję się, ze utknę na miesiące w jakimś opasłym tomie, że nie będę zupełnie umiała docenić jego kunsztu i wartości – zniechęcę się, a jednocześnie będę się czuła jak ignorantka.
To tylko kilka moich bezładnych myśli z rana, ale chciałam je przelać w słowa... Pragnę iść w jakość, nie w ilość i pustą przyjemność. Mniej kupować, więcej wypożyczać i czytać to, co już nakupiłam. Skupiać się i w pełni koncentrować na aktualnie czytanej lekturze – smakować ją powoli i przeżywać - nie spieszyć się, nie gonić za następnymi pozycjami ‘bo kolejka czeka’.... To takie moje małe wiosenne przemyślenia i nieśmiałe postanowienia. Co o nich myślicie? :)