Uwielbiam
czytać tak inspirujące książki - wciągające od pierwszej strony
i jednocześnie poszerzające moja wiedzę, bez dojmującego poczucia
nudy rodem ze szkolnej lekcji historii, na której zawsze
przysypiałam. „Czarne skrzydła” to duża dawka naprawdę
świetnej prozy, ale przede wszystkim kawał dziejów Stanów
Zjednoczonych - czasów sprzed wojny secesyjnej, z okresu kiedy
narodził się abolicjonizm, a także ruch feministyczny. Z czasów
kiedy niewolnik stanowił wyłączną własność swojego pana, zaraz
obok mebli, worków z bawełną i zwierząt. Jednak w końcu coś
drgnęło, w dużej mierze za sprawą sióstr Grimke – Sary i
Angeliny – całkowicie zapomnianych przez współczesną historię.
To właśnie im Sue Monk Kidd poświeciła swoją najnowszą książkę,
a także fikcyjnej niewolnicy Szelmie. Takie historie pisze tylko
życie... Pełnokrwiste, budzące sympatię bohaterki - niesamowita
duma i empatia, a serca przepełnione odwagą... Nieugięta siła
kobiet... "Czarne skrzydła" to wielobarwna, soczysta lektura, napisana z prawdziwym rozmachem.
Wciągająca bez reszty, fascynująca, inspirująca. Pięknie
portretująca tamte czasy – mnóstwo detali, smaczków – bo w
tego typu powieści zwyczajnie się wsiąka - bez tchu, od pierwszej strony.
Doskonała rozrywka, a jednak zdecydowanie coś więcej. Znacznie
więcej. Bardzo polecam! Rewelacja! Jedna z lepszych książek jakie
czytałam w tym roku.
"Powrót na Route 66" - Michael Zadoorian
Tyle
czasu minęło od przeczytania tej książki, a ja cały czas nie za
bardzo umiem się do niej ustosunkować, uporządkować moje
wrażenia, sprecyzować zalety oraz wytknąć wady... „Powrót na
Route 66” to lektura ciekawa, pomysłowa, zapadająca w pamięć,
choć coś mi zazgrzytało i w pełni zachwycona nie jestem –
jednak zaznaczam, że nic konkretnego tej powieści nie jestem w
stanie zarzucić.... Poznajemy Ellę i Johna – małżeństwo z
60-letnim stażem u kresu swojego życia – oboje są chorzy, oboje
mają dość bycia uzależnienionym od innych osób. Decydują się wyruszyć
w swoją ostatnią podróż – przejechać kamperem całą trasę słynną Route
66.
Dla tych co bardzo lubią literaturę obyczajową, nawet
niekoniecznie w jej najlepszej i najbardziej porywającej odsłonie –
czemu nie? Jedna z całkiem niezłych obyczajówek, ale nie powiem,
że wybitna. A może to po prostu nie był właściwy czas i miejsce
na tego typu lekturę... To mądra książka, dająca do myślenia,
ale ja chyba nie dojrzałam jeszcze do czytania o smutnej starości,
o bezczynnym czekaniu na śmierć – na to będzie jeszcze czas, mam
nadzieję. ;) Myślę, że powieść może zachwycić, ale osoby
bardziej w wieku 60+, choć mogę się też mylić...
"Opowieść wigilijna" - Charles Dickens
Zawsze
czuję się dziwnie i niezręcznie, gdy okazuje się, że klasyka
literatury, powieść kultowa i zbierająca same 'ochy i achy'
wywołuje u mnie jedynie chęć ziewania, a także szereg emocji znacznie odbiegających od bezkrytycznego zachwytu... Takie odczucia
towarzyszyły mi kiedyś m.in. podczas lektury „Alicji w Krainie
Czarów”, a ostatnio także podczas czytania „Opowieści
wigilijnej” - książki moim zdaniem nieaktualnej, trącącej
myszką, przykurzonej, archaicznej i... zwyczajnie nudnej. Obrosłej
prawdziwą legendą, ale w moim odczuciu nie zdającej próby czasu.
Być może jest to kwestia tego, że po „Opowieść wigilijną”
sięgnęłam w tym roku po raz pierwszy – dlatego nie oceniam jej
przez pryzmat dzieciństwa, nie mam sentymentu oraz dziesiątek
sielskich wspomnień związanych z tą książką, które pewnie
przysłoniłyby mi i odpowiednio ukształtowały prawdziwy obraz tej
powieści. Wynudziłam się szczerze mówiąc, nie przemówiła do
mnie ta historia – pewnie zostanę zlinczowana, ale nie zamierzam
słodzić tylko dlatego, że wypada się zachwycić, bo to klasyka. ;)
Mi się niestety nie podobało... Jedna z tych powieści
obowiązkowych, kiedy masz świadomość, że czytasz dzieło,
książkę kultową, a za cholerę nie możesz tego poczuć sercem w
trakcie lektury...
"Wnuczka do orzechów" - Małgorzata Musierowicz
Jeżycjada
towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo oraz wczesną młodość –
czytałam i wciąż będę czytała każdą kolejną ukazującą się
powieść z tej serii, nawet mimo pewnych ewidentnych jej mankamentów...
;) Nie chcę się tu przyłączać do nurtu narzekania i złorzeczenia na Małgorzatę Musierowicz... Jaka jest każdy wie,
a jej konserwatyzm oraz upychanie po rozdziałach moralizatorskich
tekstów traktuję jako swoisty folklor jej książek, który aż tak
bardzo mi nie przeszkadza – trochę bawi, śmieszy, ale
niespecjalnie irytuje. Po prostu przyjęłam, że trzeba to jakoś
przetrawić, taki po prostu jest 'bonus' tych powieści. ;)
„Wnuczka do
orzechów” podobała mi się – nie jest to co prawda poziom
„Pulpecji” czy „Kwiatu kalafiora”, ale jest całkiem nieźle,
znacznie lepiej niż w poprzednich trzech czy czterech częściach. Trochę się pośmiałam, czytało się bardzo miło i przyjemnie - bo ja książki Małgorzaty Musierowicz zwyczajnie lubię - staram się też za bardzo nie wnikać w te mniej odpowiadajace mi, konserwatywne fragmenty, a po prostu cieszyć się lekturą jako całością. Nie zawiodłam się, miło czasem wrócić do smaków dzieciństwa,
ponownie spotkać się z rodziną Borejków - całkowicie nierealistyczną i oderwaną od rzeczywistości, ale wciąż pełną ciepła i uroku. Przyznam, że marzy mi
się, aby jeszcze raz przeczytać wszystkie książki z serii,
począwszy od pierwszego, aż po ostatni, dwudziesty już tom – urządzić sobie taki maraton z Jeżycjadą - może kiedyś się
uda...
"W śnieżną noc" - Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle
W
sumie bardzo sympatyczna lektura, aż jestem zaskoczona jak bardzo
bezpretensjonalna, urokliwa i zabawna jest to książka. Trzy
opowiadania, napisane przez trzech młodzieżowych pisarzy –
wszystkie dzieją się w jednym, niewielkim miasteczku, każde
dotyczy innej grupy znajomych ze szkoły, których życie odmienia
się podczas bożonarodzeniowej śnieżycy. Jestem bardzo pozytywnie
zaskoczona. Lekka sympatyczna lektura, z nienachalnym morałem -
świetna świąteczna rozrywka. I tym samym kończę sezon czytania
książek związanych ze Świętami – w tym roku przeczytałam trzy
pozycje o takiej właśnie tematyce, a ta była wśród nich zdecydowanie najlepsza.
"Szklany klosz" - Sylvia Plath

"Jak oddech" - Małgorzata Warda

Niejednoznaczność emocji, przeczucia, które możemy interpretować na wiele
sposobów, nieschematyczni bohaterowie, a także atmosfera
narastającego napięcia i grozy – to największe atuty tej
powieści. Szczególnie zarysowanie postaci Staszka niesamowicie mi
się podobało – bo na ile rzeczywiście można poznać drugiego
człowieka...? Bardzo ważna książka, rewelacyjna lektura,
niezwykle umiejętnie napisana. Mimo wciągającej fabuły nie
mogłam, nie potrafiłam czytać jej szybko – dla mnie zawierała
za duży ładunek emocjonalny, aby połknąć ją 'na raz'. Nawet
teraz emocje wciąż we mnie kipią, a umysł wypełniony mam
przemyśleniami, wątpliwościami, a także ogromnym uznaniem dla
pani Małgorzaty Wardy. „Jak oddech” to powieść gęsta od
mrocznej, tajemniczej atmosfery, przesycona najróżniejszymi
odcieniami ludzkich emocji, niejednoznaczna, a na koniec
pozostawiająca czytelnika w totalnym osłupieniu i oszołomieniu. Wyjątkowa pozycja,
rewelacyjna literatura obyczajowa! Jestem zachwycona. Przeczytałam
dotychczas trzy książki autorstwa Małgorzaty Wardy. Ta jest
najlepsza. Bardzo, bardzo polecam!
Podwójne spotkanie z serią "Babie lato"
Serię
„Babie lato” wydawnictwa Nasza Księgarnia cenię i zwyczajnie
lubię – to dobrze wyselekcjonowane babskie czytadła, często z
wątkiem kryminalnym – lekkie, ale nie durne. Bardzo wciągające,
choć także szybko ulatujące z głowy i pamięci. Jakiś czas temu przeczytałam rewelacyjne "Lalki" Karoliny Święcickiej i od tamtej pory mam ten cykl na oku, śledzę co tam nowego wydają i okazjonalnie czytam. Po „Przebudzenie”
Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak sięgnęłam jeszcze wiosną -
pamiętam jak niesamowicie mnie wówczas ta lektura porwała. Zuzanna
niespodziewanie otrzymuje spadek na Mazurach, zaczyna drążyć w
historii swojej rodziny, co sprowadza na nią mnóstwo kłopotów i
niebezpiecznych sytuacji. Absolutnie nie jest to kolejna książka
inspirowana „Domem nad Rozlewiskiem”! To bardziej powieść
kryminalno-sensacyjna, bardzo sprawnie poprowadzona, wciągająca bez
reszty.
„Nie
licząc kota” przeczytałam natomiast w jeden wakacyjny dzień,
leżąc na kocu, grzejąc się w słońcu... Tu także pojawia się
motyw spadku, który skłania mieszkającą w Warszawie Asię do
odwiedzin w małym miasteczku, z którego wyjechała nagle i
gwałtownie lata temu. Stopniowo poznajemy tajemnicę z jej
przeszłości, przed którą wciąż ucieka...To także sympatyczna
powieść, choć moim zdaniem nieco słabsza niż „Przebudzenie”
- co wcale nie znaczy, że kiepska.
Obie
książki przeczytałam z dużą przyjemnością, obie stanowią
idealną lekturę na jeden wieczór, pod palemkę lub popołudnie spędzone pod
kocem z kubkiem herbaty. Babskie, lekkie, ale niegłupie –
podchodząc bez wygórowanych oczekiwań można naprawdę cieszyć
się ich lekturą. Takie małe gulity pleasure.
"Zamieć śnieżna i woń migdałów" - Camilla Lackberg
Co
roku w okresie przedświątecznym staram się zaserwować sobie co
najmniej jedną nastrojową lekturę z Bożym Narodzeniem w tle – pozycję miłą, lekką, ciepłą i nastrojową. W tym roku, jako, że mam nieco więcej
czasu niż dotychczas, takich książek planuję przeczytać co
najmniej kilka – a na pierwszy ogień wybrałam właśnie „Zamieć śnieżną
i woń migdałów” słynnej Camilli Lackberg. Nie wiem czy to
kwestia jakiegoś dawno przeczytanego i wypartego z pamięci
spoilera, czy też może nagłego i niespodziewanego zrywu mojej
intuicji - rozwikłania zagadki domyśliłam się po przeczytaniu
zaledwie 30 stron książki! Jak na mnie to rzecz niespotykana –
zazwyczaj nigdy nie udaje mi się wytypować mordercy...
„Zamieć
śnieżna” to sympatyczna, lekka i króciutka lektura, ale zdecydowanie nie z tych 'naj' kryminałów, które wciągają bez
reszty i nie dają zasnąć. Zjazd rodzinny w pensjonacie na wyspie,
którą śnieżyca odcięła od świata, dziadek-miliarder umiera w
trakcie kolacji – kto zabił? Mordercą musi być jeden z członków
rodziny... Książka w sam raz na jeden zimowy wieczór, gdy chcemy
się rozerwać, do połknięcia gdzieś między ostatnimi
świątecznymi zakupami, ubieraniem choinki, a pieczeniem ciasteczek.
Największa zaleta tej pozycji to właśnie zimowa, przedświąteczna
aura... W sumie podobało mi się, ale bez szału.
******
W 2014
roku czytałam bardzo dużo i intensywnie – dumna jestem
przeogromnie zarówno z ilości, jak i z jakości moich czytelniczych
wyborów - jednak na bardziej szczegółowe podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Niestety, nie wszystkie lektury udawało mi się opisywać
na bieżąco, część wrażeń wywietrzała już z umysłu i pamięci, a
ostatnie jesienne miesiące jeszcze dodatkowo spotęgowały te
zaległości – czytałam bardzo dużo, ale głowy do pisania nie
miałam... Są książki, którym koniecznie chcę podarować osobne
notki, kilka wyjątkowych pozycji na pewno je otrzyma, jednak część
książek opiszę pewnie zbiorowo... W najbliższych dniach i tygodniach planuję zdecydowanie zwiększyć moją aktywność, może uda się nieco nadgonić ten nawał zaległości. Do dzieła. :)
"Miasto z lodu" - Małgorzata Warda
Jeśli ktoś wciąż
ma wątpliwości czy polska autorka jest w stanie napisać powieść
niesamowicie wciągającą, a zarazem poruszającą ważne tematy
społeczne w sposób nieprzerysowany i nieschematyczny, jednocześnie
traktując czytelnika jak inteligentnego partnera do dyskusji, proszę
bardzo – wystarczy sięgnąć po najnowszą książkę Małgorzaty
Wardy. To świetna powieść obyczajowa – niejednoznaczna,
zmuszająca do przemyśleń, absolutnie wyróżniająca się z nurtu
lekkich małomiasteczkowo-wiejskich czytadeł na poprawę humoru –
żeby nie było - nie mam nic przeciwko takim książkom, boję się
tylko, że „Miasto z lodu” zostanie wrzucone z nimi do jednego
worka, zgubi się w tłumie przeciętności na półce 'lekka
literatura kobieca'...
Teresa to piękna
kobieta cierpiąca na chorobę afektywną dwubiegunową. Wraz z
nastoletnią córką przyjeżdża do niewielkiego miasteczka w górach
– pragnie rozpocząć nowe, szczęśliwe życie, ale lokalna
społeczność odnosi się do niej niechętnie, wręcz wrogo...
Dochodzi do tragicznego wypadku – to on stanowi oś wydarzeń...
Ludzka zawiść, zakłamanie, znieczulica, bezkarność w internecie
oraz absurdalna nienawiść do wszystkiego co choć trochę inne i
obce – najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy mają swoje odbicie
w tej świetnej powieści. Obraz choroby psychicznej i trudne pytanie
– czy okresowo niepoczytalna, samotna matka powinna wychowywać własne
dziecko? A do tego nastrojowy, chłodny, zimowy klimat niedostępnych
gór, odludzia... To zdecydowanie więcej niż kolejna babska lektura
– „Miasto z lodu” jest napisane bardzo sprawnie, chwyta za
serce, porusza – pochłania się je jednym tchem, ale nie
bezrefleksyjnie. To powieść wieloznaczna, wielowarstwowa,
nietuzinkowa. Naprawdę, świetna pozycja – stawiająca trudne
pytania, nie dająca jednoznacznych odpowiedzi, prowokująca do
dyskusji. Polecam, bardzo polecam!
"Zaginiona dziewczyna" - Gillian Flynn
Naprawdę dobry, ciekawy kryminał, ale nie powiem, że wybitny czy rzucający na kolana. To lektura na pewno mocno wciągająca,
intrygująca, bardzo umiejętnie skonstruowana i ewidentnie
nastawiona na zaskoczenie czytelnika. Po prostu dobra rozrywka. Nick i Amy są małżeństwem z
pięcioletnim stażem. Pewnego dnia piękna Amy znika, a wszystkie
poszlaki wskazują na to, że za zaginięciem stoi właśnie jej mąż...
Szczególnie podobała mi się konstrukcja psychiczna bohaterów
– dopracowana w każdym najdrobniejszym szczególe, wymuskana do
perfekcji. To naprawdę dobra książka, choć nie zgodzę się z
opiniami, że genialna i zachwycająca. Nie ma co przesadzać – to
tylko solidny, sprawnie napisany kryminał. A może 'aż'...? W
każdym bądź razie wrażenia po lekturze mam jak najbardziej
pozytywne – polecam. Opasła powieść jak znalazł na jesienne wieczory spędzane w domowym zaciszu. :)
"Na południe od granicy, na zachód od słońca" - Haruki Murakami
Sięgając na
przestrzeni lat po kolejne powieści Murakamiego usilnie poszukuję w
nich wrażeń, emocji i zachwytów, których doznałam podczas
lektury „Kroniki ptaka nakręcacza” - niesamowitej powieści,
która na kilka dni pozostawiła mnie w dziwnym poczuciu oderwania
od rzeczywistości, oszołomiła – zabrała w niezwykłą podroż,
a po przeczytaniu ostatniej strony wypluła zachwyconą,
odmienioną... Niestety, „Na południe od granicy, na zachód od
słońca” nie spełniło moich oczekiwań... To pozycja nieco
nudnawa, mocno przegadana, choć muszę, przyznać, że początek
zaintrygował mnie i zaciekawił, rozbudził oczekiwania –
niestety, później akcja siadła... Autor pisze umiejętnie, ale to sama historia nie porywa... Poznajemy Hajime i jego życiowe perypetie z kobietami. Piękna Shimamoto, z którą bohater utracił w dzieciństwie kontakt, po latach powraca jako kobieta tajemnicza i pełna zagadek...
Nie wiem czy to
kwestia pecha w wyborze kolejnych lektur Muarkamiego, a może tego,
że jego najlepszą powieścią jest przeczytana już przeze mnie
„Kronika ptaka nakręcacza” i żadna inna pozycja jej nie
dorównuje... A może to skutek pewnej zmiany, która przecież
musiała zajść w moim guście czytelniczym w ciągu ostatnich
pięciu lat...? Nie wiem, w każdym bądź razie nie zniechęcam się
i wciąż szukam – na następne spotkanie z Murakamim szykuję
„Norwegian Wood” - może tym razem się nie zawiodę...?
"Jej wszystkie życia" - Kate Atkinson

"Matematyka Niny Gluckstein" - Esther Vilar
Esther Vilar to
postać niezwykle intrygująca, okryta nutką kontrowersji i
tajemnicy. Niestety, w internecie można znaleźć zaledwie garstkę
informacji na jej temat, a książki jej autorstwa od lat nie są
wznawiane... Po ukazaniu się w 1971 pozycji "The Manipulated Man”
(jej lektura wciąż przede mną) stała się osobą powszechnie
znienawidzoną przez wojujące feministki ruchu Women's Liberation - w swojej książce
ukazuje bowiem zupełnie odmienne spojrzenie na ten najbardziej
radykalny feminizm – obie płcie nie są swoimi wrogami, niektóre kobiety wcale nie są aż tak uciskane jak
deklarują, a raczej wykorzystują obecny system społeczny do
manipulowania mężczyznami, m.in. poprzez seks czy szantaż
emocjonalny. Współczesna Europejka przeważnie może decydować czy chce
pracować, czy też woli zajmować się domem – mężczyzna takiego
wyboru nie ma... To tak w skrócie. :) Esther Vilar to bardzo mądra, inteligentna kobieta o dość kontrowersyjnych i odmiennych poglądach, m.in. jest wielką przeciwniczką instytucji małżeństwa
– bardzo ciekawych o tyle, że rzucają one nowe światło na
zagadnienia, wydawałoby się, oczywiste. Nie ze wszystkimi jej
poglądami się zgadzam, ale jej rozumowanie nie pozostawia mnie
obojętną, ma w sobie dużo logiki i sporo racji. Kilka lat temu
przeczytałam „Siedem pożarów Mademoiselle” jej autorstwa -
rewelacyjną powieść, prawdziwą perełkę, polecam gorąco!
Później sięgnęłam po „Na dziewczęcej skórze” - to
spotkanie zaliczam do niezbyt udanych. A ostatnio udało mi się
wypożyczyć z biblioteki kolejną powieść Esther - „Matematykę
Niny Gluckstein” - to bardzo ciekawa pozycja, skłaniająca do
przemyśleń - czy istnieje recepta, matematyczna formuła na udany
związek, miłość na całe życie? Wydaje się, że Ninie
Gluckstein udało się odkryć tę tajemnicę. :) Polecam tę książkę,
choć przyznam, że nie udało się jej pobić cudownych „Siedmiu
pożarów Mademoiselle”. Niemniej warto przeczytać, szkoda, żeby
ta ciekawa autorka tak po prostu odeszła w zapomnienie...
Jesień, to już jesień.
I
nieubłaganie minął wczoraj ostatni dzień wakacji... Od dziś jestem zmuszona ponownie rzucić się w wir studiowania – ogromu
nauki, zajęć do 19, niezliczonych kartkówek i kolokwiów. Jak
zwykle łudzę się, mam nadzieję, że nie będzie aż tak źle –
wiadomo, nadzieja matką głupich, ale mnie ona prawie nigdy nie opuszcza.
:D Pewnie pierwsze tygodnie października rozwieją bezlitośnie moje złudzenia...
Wiadomo, nie będę czytała 4-5
książek tygodniowo... ale może choć jedną..? To moje absolutne
minimum, żeby normalnie funkcjonować – nie utknąć w nauce,
ograniczona jedynie do klaustrofobicznego świata chemii... :)
Jeśli
chodzi o wakacje to
były one niezwykle udane czytelniczo – jak policzyłam, od
ostatniego egzaminu w czerwcu aż do dziś, przeczytałam w sumie 45
książek – wiadomo, nie chodzi o ilość, ale ogromnie cieszy mnie
ten wynik – to, że udało mi się poznać tyle, w większości
wspaniałych, lektur. Mam
jednak wrażenie, że pozycji, które muszę koniecznie,
natychmiastowo i obowiązkowo przeczytać jest coraz więcej, nie
mniej! W te wakacje wreszcie poznałam Grę o Tron –
przeczytałam dwa pierwsze tomy, po raz pierwszy sięgnęłam także
po książki takich pisarzy jak Sylwia Chutnik, Susan Sontag,
Jonathan
Safran Foer, Daphne du Maurier, Harper Lee ze swoim genialnym „Zabić
drozda” i wiele, wiele innych. Zachwyciły mnie „Urodziny”
Panosa Karnezisa. Zakochałam
się w twórczości Toni Morrison. Rozczarowała mnie Barbara
Rybałtowska. Przeczytałam aż trzy książki Zbigniewa
Lwa-Starowicza, dwie Musso...

To
było bardzo udane wakacje... :)
Niestety,
wciąż mam sporo zaległości recenzenckich
– mam nadzieję, że jakoś to jeszcze nadgonię...
A oto moje stosy ze wszystkich wakacyjnych miesięcy – od czerwca do września. Kilka książek to prezenty, jedynie „Inicjały zbrodni” otrzymałam od wydawnictwa do recenzji, a pozycje „Kat” oraz „Zrób to w warszawie!” dostałam na spotkaniu blogerów książkowych w Agorze. Resztę zakupiłam sama. :) Część książek już przeczytałam, jednak większość dopiero czeka na swój czas... Najbardziej kuszą mnie chyba "Stulecie", kolejna powieść Toni Morrison oraz "Czytadła" Agnieszki Osieckiej...
Mam nadzieję, że nie zniknę teraz całkowicie, że wciąż uda mi się od czasu do czasu coś przeczytać, opisać i zamieścić w moim internetowym kąciku...
A oto moje stosy ze wszystkich wakacyjnych miesięcy – od czerwca do września. Kilka książek to prezenty, jedynie „Inicjały zbrodni” otrzymałam od wydawnictwa do recenzji, a pozycje „Kat” oraz „Zrób to w warszawie!” dostałam na spotkaniu blogerów książkowych w Agorze. Resztę zakupiłam sama. :) Część książek już przeczytałam, jednak większość dopiero czeka na swój czas... Najbardziej kuszą mnie chyba "Stulecie", kolejna powieść Toni Morrison oraz "Czytadła" Agnieszki Osieckiej...
![]() |
Niestety, na razie nie jestem w stanie obrócić tego zdjęcia... |
"Sońka" - Ignacy Karpowicz

Chciałabym
zachwycić się tą książką, ale nie umiem. Naprawdę, chciałabym
napisać tu notkę pełną zachwytów, 'ochów i achów' jaka to
jestem poruszona, ale nie będę kłamała. Absolutnie nie jest to
książka zła, to nie tak, że w ogóle mi się nie podobała – to
wciąż jest dobra pozycja, o niebo lepsza od tysiąca identycznych
czytadeł z jednej kalki. Ja po prostu nie umiałam do końca poczuć
tej książki, nie przemówiła do mnie, nie dostrzegłam w niej
arcydzieła.. Nie znalazłam podczas czytania tego, czym wszyscy się
aż tak zachwycają... Może jeszcze kiedyś, przy ponownej lekturze
się uda..?
"Brzemię rzeczy utraconych" - Kiran Desai
![]() |
W rzeczywistości okładka prezentuje się o wiele lepiej, nie jest aż tak różowa... |
Powieść „Brzemię
rzeczy utraconych”, za którą Kiran Desai otrzymała w 2006 roku
Nagrodę Bookera, była w moim domu od lat owiana legendą
arcydzieła, a dodatkowo ciekawość lektury podsycał fakt, iż
książki tej absolutnie nigdzie nie można było kupić, zdobyć czy
też wypożyczyć. W zeszłym roku Wydawnictwo Literackie zdecydowało
się na wznowienie obu powieści autorki w nowej, przepięknej
szacie graficznej – zamówiłam natychmiastowo.
Indie, lata 80. XX
wieku, niewielkie miasteczko u podnóża Himalajów. Kiran Desai nie
funduje nam tysiąca fajerwerków i nagłych zwrotów akcji - to
książka typowo obyczajowa, pięknie napisana, obfitująca w
urzekające opisy przyrody. Nie ma tu jakiegoś szczególnie wyróżniającego
się wątku w rodzaju wielka historia miłosna, tajemnica rodzinna
czy zagadka kryminalna. Historia przedstawiona w powieści to
bardziej wycinek ze zwyczajnego życia zwykłych ludzi – emerytowanego sędziego,
jego szesnastoletniej siostrzenicy Sai, która przeżywa swoją
pierwszą miłość, a także ich kucharza oraz jego syna, który
wyjechał do Stanów – opisy emigracyjnych losów Bidźu przeplatają
się z senną, monotonną codziennością życia w miejscu niemalże
zapomnianym przez współczesny świat. Może nie określiłabym tej
pozycji mianem arcydzieła, ale to naprawdę solidna powieść
obyczajowa, zgrabnie, szczegółowo i realistycznie portretująca
indyjską codzienność – postkolonialne niepokoje społeczne,
podział na kasty, problem emigracji... To bardzo dobra powieść,
może nie najłatwiejsza, może niekoniecznie przebojowa, ale
szczerze ją polecam. Niespieszny, nieco mistyczny klimat tej książki
zapada w pamięć, jej lektura poszerza wiedzę, a wszystko
to napisane pięknym językiem, który można smakować bez końca...
Mi się podobało. Bardzo.
"Dziewczyna w lustrze" - Cecelia Ahern

"Domofon" - Zygmunt Miłoszewski
Wow! Co za książka!
Rewelacyjnie napisana, wciąga bez reszty, wywołuje ciarki na
plecach i chęć zaryglowania drzwi do mieszkania. Warszawski blok na
Bródnie i uwięzieni w nim mieszkańcy. Winda, mroczne piwnice,
dziwni lokatorzy-widmo, tajemnicze odgłosy z domofonu... Doskonale
znam tego typu bloki, wszystko mogę sobie dokładnie zwizualizować –
wyobraźnia działa na pełnych obrotach, a kilka scen na dobre
opanowało mój umysł – nie mogłam spać! Wszystko niezwykle
realistycznie i umiejętnie opisane – wydarzenia rozgrywają się bezpośrednio przed
oczami czytelnika, miałam poczucie jakbym stała obok bohaterów,
martwiła i bała się razem z nimi. Prawdziwa jazda bez trzymanki –
autor co stronę zaskakuje nagłym zwrotem akcji, umiejętnie
stopniuje napięcie i niespodzianki serwowane czytelnikowi - naprawdę
czapki z głów, to najwyższy światowy poziom jeśli chodzi o tego
typu kryminalno-thrillerową literaturę. Bardzo polecam, rewelacyjna
książka, do pochłonięcia w dwa intensywne wieczory. Lektura,
przy której naprawdę można się bać, a której nie da się odłożyć i po prostu pójść spać...
O czytelniczych inspiracjach, planach i wyzwaniach słów kilka...

Jednak moje serce
definitywnie i ostatecznie podbiła dopiero lista książek ze wspaniałego serialu
„Kochane kłopoty” (bardzo polecam!), która składa się z 339
pozycji, które urocza Rory Gilmore przeczytała w trakcie 7 sezonów
serialu – chciałabym przeczytać wszystkie, choć nie wiem czy to
wykonalne. Na razie mam 30 pozycji przeczytanych, a przed sobą 7 lat
na doczytanie reszty – hihi, może się uda, kto wie? :) Jeśli uda
mi się kontynuować to wyzwanie (moje pierwsze!), to na pewno
popełnię jeszcze niejeden wpis na ten temat. Trzymajcie kciuki. :)
A na razie szperam,
dodaję, zapisuję – to dla mnie ogromna motywacja do sięgnięcia
po klasykę literatury, a także po pozycje nieco starsze, a prawie
już zapomniane. Nie aktualne bestsellery, ale książki, które w
swoim czasie uznawane były za arcydzieła, a obecnie pokryły się,
przynajmniej u nas, warstewką kurzu... Bo czy ktoś obecnie pamięta jeszcze o podobno zachwycających „Prochach Angeli” Franka McCourta czy
wybitnych opowiadaniach Dorothy Parker? No właśnie...a ja mam
ostatnio potrzebę takich wyszperanych, nieprzebojowych odkryć oraz
zmierzania się z pozycjami ambitniejszymi – te listy dają mi
ogromną motywację, są niezgłębionym źródłem nowych tytułów,
inspiracji... Wszystkie nazwy książek są zamieszczane po
angielsku, choć mi to nie przeszkadza - uwielbiam takie szperactwo,
szukanie tłumaczeń itd. :)
Nie jest to pewnie
strona dla każdego – mnie zachwyciła i wciągnęła. Jeśli ktoś
jest ciekaw – oto mój profil: http://www.listchallenges.com/profile/175717. Jeśli zdecydujecie się dołączyć
to zostawcie koniecznie link do swojego profilu w komentarzu pod tym
wpisem – chętnie popodglądam co tam osiągnęliście. :)
"Jeśli zostanę" - Gayle Forman
Poniedziałkowy wieczór upłynął mi
na lekturze powieści, która za sprawą ekranizacji hula teraz na
wszystkich anglojęzycznych listach bestellerów. Na mojej półce
wystała się kilka dobrych lat i cieszę się, że w końcu po nią
sięgnęłam. „Jeśli zostanę” to historia dziewczyny, która w
pewien zimowy dzień traci wszystko – w wypadku samochodowym giną
jej rodzice oraz młodszy brat. Mia z ciężkimi obrażeniami trafia
do szpitala – teraz musi zdecydować – czy chce żyć dalej?
Nie jest to zła
powieść, choć moim zdaniem napisana może nieco zbyt
'hollywoodzko' – mam tu na myśli teatralne próby wdarcia
się OIOM itp. To banał, ale dobrze czasem sięgnąć po tego typu
książkę i choć przez chwilę w pełni docenić to, co się ma –
ulotne to uczucie, ale warte zachodu, „Jeśli zostanę” całkiem
nieźle spełnia tu swoje zadanie. Nie jest to pozycja zmieniająca
świat czy też rozdzierająca serce czytelnika na strzępy – znam inne,
o wiele bardziej poruszające powieści, w tej zabrakło mi nieco
autentyzmu uczuć. Już prędzej czytelnik, wiedząc, że czyta
lekturę mającą wywołać łzy, sam nakręca się aż do
wzruszenia, niż faktycznie jest to zasługa treści książki... Zabrakło mi także merytorycznego przygotowania autorki do
szpitalnej tematyki... Można sięgnąć, choć nie polecam tej
powieści jakoś szczególnie – jako lektury obowiązkowej, do
natychmiastowego pochłonięcia. Czyta się bezboleśnie, a nawet przyjemnie(!) - ale zdecydowanie nie jest to pozycja wybitna czy zachwycająca.
"Ćwiartka raz" - Karolina Korwin-Piotrowska
Obecnie nie darzę pani Karoliny
Korwin-Piotrowskiej szczególną sympatią – bardzo lubiłam ją za
czasów początków „Magla towarzyskiego” - to było naprawdę
coś - ostre, niepolukrowane, kontrowersyjne. Natomiast występ w
„Top model” mocno zdyskwalifikował ją w moich oczach – bo jak
można wiarygodnie krytykować i narzekać na świat, który samemu
się aktywnie współtworzy? Promować się, utrzymywać się z
krytykowania celebrytów, którzy tak rzekomo ją brzydzą i
degustują, a jednocześnie trwać w tej pracy z niemałym
zadowoleniem od kilkunastu lat? Jeśli ten celebrycki paździerz
faktycznie tak ją mierzi i brzydzi, jak deklaruje na każdym kroku w
swojej książce, to czemu tkwi w nim uparcie tyle czasu, czemu nie
zajmie się np. filmem – swoją pasją? Niezbyt to autentyczne,
prawda? To jakiś mesjanizm? Powołanie? Automasochizm? Chora
fascynacja czymś odrażającym – czy jak? Z jednej strony dobrze,
że jest w polskich mediach osoba, która brutalnie sprowadza
samozwańcze gwiazdy na ziemię, ale jednocześnie to jej wieczne
narzekanie na głupie telewizyjne programy, kolorowe gazety,
obrzydzenie światem celebrytów wydaje mi się zwyczajnie
nieprawdziwe – poświecić kilkanaście lat życia na coś czego
się rzekomo nienawidzi i podkreśla się to na każdym kroku.
Zarabiać na nienawidzeniu tego, co się samemu współtworzy.
Hmmm...
Takie to myśli tkwiły mi w głowie
podczas lektury „Ćwiartki raz” – a czytałam ją dość długo
– rozplanowałam sobie jeden rok na każdy dzień pobytu w domu, w wakacje nie było takich dni szczególnie dużo. :) Ta
prawie 800-stronnicowa pozycja to kompendium wiedzy plotkarskiej,
muzycznej i kulturalnej, szczególnie tej filmowej, z ostatnich 25
lat. Obraz jak kształtowały się wolne media, wyłaniały się
prawdziwe gwiazdy i kształtowali pierwsi celebryci – pierwsze
skandale, pierwsze brukowce, najlepsze i najgorsze filmy... Nie
obejdzie się tu bez youtube'a oraz kartki z długopisem – moja
lista wynotowanych tytułów filmowych jest imponująca. :) Sama
książka jest bardzo ciekawa, podziwiam ogrom pracy, gigantyczny
wysiłek jaki pani Karolina włożyła w przygotowanie tej pozycji –
przekopała się przez tony gazet, archiwów, wiadomości - budzi to
mój szacunek. Książkę bardzo polecam, niemniej wciąż mam
mieszane uczucia co do samej autorki...
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek - Mary Ann Shaffer, Annie Barrows

Pewnie wiele z Was zna już tę
pozycję – swego czasu była ona bardzo popularna. Kto nie czytał –
polecam gorąco – to idealna powieść na jesienne wieczory, na
poprawę humoru, otula ciepłym kocem życzliwości i optymizmu.
Czas poświęcony tej pozycji zdecydowanie nie był stracony, bardzo miło
wspominam spędzony w jej towarzystwie wieczór oraz długi poranek. Lekka, pokrzepiająca literatura w bardzo dobrym wydaniu. :)
"Żony astronautów" - Lily Koppel
Od lat cenię sobie wydawnictwo Znak,
mam niemałą kolekcję ich książek, zawsze z ogromną ciekawością
przeglądam ich zapowiedzi i nowości, nie wspominając tu o
świetnych promocjach na stronie, którym czasami nie sposób nie
ulec.:) Wydają naprawdę świetną literaturę – na kilkadziesiąt
książek zakupionych i przeczytanych zawiodłam się, nie wiem, może
raz? Dwa? Niestety, „Żony astronautów” nie do końca mnie
zadowoliły, a nawet nieco rozczarowały, choć może to kwesta moich
wygórowanych oczekiwań względem prozy non-fiction po lekturze
rewelacyjnych Beksińskich (to także wydawnictwo Znak!)...
Po pierwsze - za dużo bohaterek, które
mylą się czytelnikowi, nawet mimo ich spisu na początku książki
– tu ogromny plus za jego zamieszczenie - bez niego czytelnik
byłby jak zagubione dziecko we mgle. Po drugie - zupełnie nie
miałam poczucia, że obcuję z reportażem, że za czytanymi
wydarzeniami stoi rzetelne poparcie źródłowe. Miejscami jest
ciekawie, miejscami bardzo nudno – nierówna to książka, wydaje
mi się, że także trochę nieumiejętnie napisana, bardzo
chaotycznie. Niektóre, nieistotne fragmenty są rozwleczone na
kilkanaście stron i ewidentnie mocno podkoloryzowane, a późniejsze,
znacznie ważniejsze wydarzenia streszczone w telegraficznym skrócie
– zabrakło tu informacji czy chęci? Szczególnie pod koniec akcja
przyspiesza – jakby autorka zupełnie nie miała rozplanowanego
materiału, pisała i pisała, aż nagle odkryła, ze musi się
streszczać, by ostatnie 20 lat zmieścić na 10 stronach... Po
trzecie – książka nie wzbudza większych emocji, nie umożliwia
wczucia się w losy bohaterek – jest zbyt pobieżnie, sztucznie,
lakonicznie. A szkoda, bo żony miały naprawdę ciekawe i trudne
życia – musiały świecić przykładem przed całym światem,
każda, bez wyjątku, musiała być perfekcyjną panią domu, która
stwarza swemu astronaucie idealne warunki do odpoczynku w domowym
zaciszu. Pod maską perfekcjonizmu często skrywały zdrady mężów,
własne uzależnienia, problemy emocjonalne, presję niespodziewanej
sławy i oczywiście niepokój o męża....
Nie jest źle, „Żony astronautów” pewną ciekawość zaspokajają, trochę wiedzy przekazują, ale wydaje mi się, że ten fascynujący temat mógłby zostać przedstawiony o wiele ciekawiej, po prostu lepiej – zasługuje na to. Nie wiem czy autorka, aby uniknąć zarzutu pobieżności, powinna była stworzyć pozycję trzy razy grubszą, czy też ograniczyć się do opisywania losów np. tylko dwóch rodzin i przedstawić je bardziej szczegółowo. W każdym bądź razie czegoś tej książce zabrakło, a czegoś była za dużo... Stąd mój niedosyt, mieszane odczucia i lekkie poczucie zmarnowanego tematu na naprawdę fascynującą lekturę...
Nie jest źle, „Żony astronautów” pewną ciekawość zaspokajają, trochę wiedzy przekazują, ale wydaje mi się, że ten fascynujący temat mógłby zostać przedstawiony o wiele ciekawiej, po prostu lepiej – zasługuje na to. Nie wiem czy autorka, aby uniknąć zarzutu pobieżności, powinna była stworzyć pozycję trzy razy grubszą, czy też ograniczyć się do opisywania losów np. tylko dwóch rodzin i przedstawić je bardziej szczegółowo. W każdym bądź razie czegoś tej książce zabrakło, a czegoś była za dużo... Stąd mój niedosyt, mieszane odczucia i lekkie poczucie zmarnowanego tematu na naprawdę fascynującą lekturę...
"Etat w chmurach" - Teresa Grzywocz
Sympatyczna, lekka książka do relaksu
w słoneczne popołudnie. Teresa Grzywocz, była stewardesa, przedstawia tajniki tego zawodu, zmagania z pasażerami, przytacza zabawne
anegdotki, swoje początki pracy w firmie – jest ciekawie, choć
trochę za mało było mi takich opisów jak na książkę
prezentowaną jako dziennik pracy w chmurach. To, co zazgrzytało mi
podczas lektury to nieproporcjonalnie długi (prawie 100 stron) i
nudny rozdział poświęcony tematowi, co autorka zwiedziła podczas
pracy jako stewardesa. Wydaje mi się, że ciężko jest napisać
nudno o podróżowaniu, tu się jednak udało. ;) Autorka ani nie
pisze niczego odkrywczego, nie ukazuje też klimatu zwiedzanych
miejsc. To raczej po prostu wyliczanka – w Paryżu byłam w Luwrze
i na Wieży Eiffela, a w Londynie byłam na London Eye i w Harrodsie,
itp., itd. Jeśli chodzi o inne podróże jest jeszcze gorzej – dla
przykładu opis zwiedzania Amsterdamu: „Oprócz rejsu w stolicy
Holandii udaje nam się zobaczyć rynek, obejrzeć stary ratusz i
oczywiście przejść się Dzielnicą Czerwonych Latarni”. I
tyle, w takim bezpłciowym klimacie 100 stron. Dodatkowo autorka
poświęca mnóstwo uwagi opisom hoteli, w każdym mieście odwiedza
centrum handlowe i zdaje nam z tego szczegółową relację – nuda
i ziew. Ani to błyskotliwy przewodnik, ani pasjonująca lektura –
bardziej pamiętnik, ale po co to publikować? Rozumiem, że jest to
ciekawe dla samej autorki, która ma wspomnienia z tych miejsc, może
dla jej znajomych przy okazji pokazywania zdjęć, ale czytelnika
naprawdę nie interesuje czy w hotelu w Colombo był basen czy nie...
po 10 stronach zaczyna ziewać, niestety... Wiem, że autorka chciała
ukazać, że będąc stewardesą wcale nie tak łatwo zwiedzić
świat, mając często na miejscu jedynie kilka godzin do dyspozycji
przed kolejnym lotem, trzeba do tego ogromnego samozaparcia – mimo
tych trudności, autorce udało się zobaczyć naprawdę sporo -
jednak za długo się na ten temat rozwodzi, zbyt nudno. To jedyny
zgrzyt. Fajna ciekawostka, choć żadne mistrzostwo świata – nie
będę wciskała, że musicie przeczytać itd. Kto lubi takie klimaty
niech czyta – lektura tej książki nie boli, choć też
zdecydowanie nie rzuca na kolana. Może być.
"W krzywym zwierciadle" - Maciej Stuhr
Nie jest tajemnicą, że mam ogromną słabość do felietonów – ulotna myśl, spostrzeżenie, niecodzienna obserwacja ubrane w błyskotliwą krótką formę, dowcip i puentę – po prostu kocham! Oczywiście nie wszystkie felietony mnie zachwycają – wciąż niedoścignionym wzorem i ideałem pozostają te autorstwa Krystyny Jandy ze zbioru „Moja droga B,” - cudeńko, kto nie czytał temu gorąco polecam i zazdroszczę przyszłych lekturowych zachwytów. Muszę jednak przyznać, że Maciej Stuhr też doskonale sobie radzi na tym polu - szczególnie pierwsze felietony iskrzą dowcipem i humorem, a cały zbiór zamyka sympatyczna historyjka będąca pastiszem, kpiną z komedii romantycznej. Bardzo dobrze się to czyta, niemal połyka, jestem w pełni usatysfakcjonowana lekturą - jakże przyjemnie było pochłaniać te felietony, jednocześnie grzejąc się w promieniach słońca, w kawiarnianym ogródku, przy kawie, a wokół gwar ludzi... Polecam :)
"Ex libris. Wyznania czytelnika" - Anne Fadiman
Cudna pozycja! Poszukiwałam jej od
kilku lat, wreszcie udało mi się ją wypożyczyć z nowej
biblioteki, połknęłam z rozkoszą, zaznaczając coraz to ciekawsze
smaczki i wiele bym dała, aby mieć egzemplarz tej książki u siebie
na półce – ten wypożyczony oddam do biblioteki z krwawiącym
sercem... Nikt tak nie zrozumie mola książkowego jak inny mól
książkowy - literatura towarzyszyła Anne Fadiman od dziecka –
miłość, pasja i uwielbienie do książek, traktowanie ich jako
nieodłącznego, bardzo ważnego elementu codzienności wypełniają każdą stronę „Ex librisu”, czyniąc jego lekturę
prawdziwą przyjemnością – to jak balsam dla duszy – komunikat: cierpię na ten sam nałóg, ale dobrze mi z tym! Anne opisuje swoje
codzienne potyczki z literaturą - począwszy od zaślubin
księgozbiorów obojga małżonków, podziale czytelników ze względu
na to jak traktują swoje książki, jak napisać dedykację, aż po
anegdotki jak to znani pisarze bezwstydnie zrzynali od siebie
fragmenty swoich utworów – a to tylko przykłady... Jest zabawnie,
z polotem, ale przede wszystkim mądrze i pasjonująco. Dodatkowo
nawiązania do setek pozycji, przytoczone wypowiedzi pisarzy, którzy
byli także bibliofilami... I świetne dopowiedzenia tłumaczy na
końcu każdego rozdziału, ukazujące poruszany w danym eseju temat
w kontekście naszych, polskich realiów. To wszystko czyni z „Ex libris”
niesamowity smaczek i perełkę dla wszystkich moli książkowych.
„Moim zdaniem dziewiętnaście
funtów starych książek to przysmak co najmniej dziewiętnaście
razy większy niż funt świeżego kawioru.” (s.159)
Autorka czuła się jak niedouczona
ignorantka czytając książkę 'Tygrys domowy” autorstwa Carla Von
Vechtena, ja natomiast wyraźnie wyczuwałam moje edukacyjne braki w
trakcie lektury „Ex Librisu” - nie w negatywnym sensie, ale jako
ogromną motywację do zapoznania się z dziesiątkami kolejnych
pozycji – oczywiście wynotowałam całą listę. Anne jest osobą
niesamowicie oczytaną, prawdziwą erudytką, nie ma w niej jednak ani krzty snobizmu czy bufonady. To po prostu pokrewna dusza – jedna
z nas. :) Kto na urodziny zamiast wystawnego przyjęcia nie wolałby
udać się do starego, klimatycznego antykwariatu i wyjść z niego z
naręczem smakowitych lektur? Kto nie zmaga się z wiecznym brakiem
miejsca na książki? Kogo czasami nie dopada głód słów i wówczas
czyta, z braku innych lektur, nawet instrukcję obsługi zmywarki czy
też etykietki na żelach i szamponach w wannie? Oj znam to, znam
doskonale... :)
„Założenie książki zakładką
odpowiada wciśnięciu klawisza stop, zaś odłożenie jej grzbietem
do góry – klawisza pauza.” (s.49)
Autorka w ostatnim rozdziale wymienia
cała litanię książek o książkach – Niestety, większość
tytułów można dostać tylko po angielsku, wyszperać w angielskim
czy amerykańskim antykwariacie... Przeważnie nie zdobycia u nas.
Jakże bym marzyła, aby któreś wydawnictwo wzbogaciło swą ofertę
o serię książek o książkach – wystarczy sięgnąć po „Ex
libris”- lista gotowa! Proponuję zacząć serię od wznowienia
esejów Anne Fadiman – to uczta, zanurzenie się w
literackim raju wzajemnego zrozumienia, gdzie nikt nie powie: „a na
co ci kolejna książka?”. Bardzo, bardzo polecam!
„Zaiste – napisał Henry Ward
Beecher – gdzież natura ludzka jest słabsza niż w księgarni!”
(s. 160)
"Beksińscy. Portret podwójny" - Magdalena Grzebałkowska
Nie dziwię się, że ledwie chwilę po
premierze ta książka została natychmiastowo okrzyknięta jedną z
najlepszych i najważniejszych w roku 2014, zgarnęła setki
zachwytów, dosłownie same entuzjastyczne recenzje oraz szturmem
zawojowała półki bestsellerów. Niesamowita biografia – w ten
sposób napisać o tak skomplikowanych postaciach to prawdziwa sztuka
i mistrzostwo. Beksińscy - ojciec i syn – malarz, fotograf,
rzeźbiarz oraz dziennikarz, fascynat muzyki, tłumacz o mrocznych,
wampirycznych zainteresowaniach. Przyznam, że przed lekturą nie
widziałam o nich prawie nic... Nietuzinkowe osobowości artystów,
zmienne charaktery, ulotne nastroje... Widać ogrom pracy Magdaleny
Grzebałkowskiej – przekopanie się przez tony materiałów,
archiwów, dziesiątki spotkań, wywiadów. Bardzo podobało mi się,
że autorka nie miała odgórnego założenia 'był taki, a taki',
nie wymienia litanii przymiotników narzucających konkretną,
uformowaną już wcześniej wizję postaci, a przytacza jedynie
określone sytuacje, czytelnikowi pozostawiając ich ocenę i
wyciągnięcie wniosków. Bo osobowości tak niesztampowych,
wielowarstwowych jak obaj Beksińscy nie da się uchwycić nawet w
najdłuższej, a banalnej charakterystyce... Nic nie jest
jednoznaczne, różne sytuacje wywołują różne zachowania, nie
można, po prostu nie da się tu generalizować... Nie jest to łatwa pozycja –
byłam w stanie czytać zaledwie kilkadziesiąt stron dziennie,
przeplatając ją z innymi lekturami – mroczna, mocna, poruszająca,
niepozostawiająca czytelnika obojętnym. Każdy artysta powinien
marzyć, aby Magdalena Grzebałkowska zechciała napisać jego
biografię – bo robi to naprawdę mistrzowsko, wybitnie.
Fenomenalna książka. Brawo, chylę czoła.
"Za drzwiami mojego gabinetu" - Zbigniew Lew-Starowicz

"Złote żniwa" - Jan Tomasz Gross
Niesamowicie mocna książka – bardzo
kontrowersyjna i ciężka. Niezwykle trudno mi się ją czytało –
brnęłam mozolnie przez każdą kolejną stronę, rozdział –
zaledwie 200 stron porażającego, nieczłowieczego okrucieństwa -
makabryczne, szokujące, jak obuchem w głowę. Chyba wolałabym
tej pozycji nie czytać, choć jednocześnie cieszę się, że
zapoznałam się z tą lekturą – niemniej czuję ulgę, że to już
za mną... Takie książki zmieniają nastawienie, poglądy, rzucają
nowe światło na przykurzone sprawy i wywołują dyskusje oraz
dziesiątki myśli w głowie. Nie mam pojęcia jak oceniać „Złote
żniwa” – brakuje mi wiedzy historycznej... Wiele osób zarzuca
tej pozycji tendencyjność, brak obiektywizmu, a Grossom
interpretowanie zdarzeń tylko na własną 'korzyść'. Powiem tak –
nawet jeśli opisywane wydarzenia są nieco podkoloryzowane, nawet
gdyby tylko jedna dziesiąta faktów była prawdziwa to i tak jest to
porażająca, szokująca lektura. Jak Polacy zachowywali się w
obliczu zagłady Żydów...
„Formy, jakimi Niemcy likwidowali
Żydów, spadają na ich sumienie. Reakcja na te formy spada jednak
na nasze sumienie. Złoty ząb wydarty trupowi będzie zawsze
krwawił, choćby już nikt nie pamiętał jego pochodzenia.”
(s. 178-179)
"Kobiety z Czerwonych Bagien" - Grażyna Jeromin-Gałuszka
Piękna opowieść o kobietach – o
kobiecej sile, przyjaźni, niezłomności i nierozrywalnej więzi. I
godzeniu się z losem – przyjmowaniu na klatę przeciwności –
one nas kształtują, także są częścią życia. Na wszystko jest
w życiu pora, co ma być to będzie, nie ma sensu zamartwiać się
na zapas tym, na co i tak nie mamy wpływu... 'Co ma się zdarzyć,
to się zdarzy...' Kobieca siła i odwaga w obliczu sytuacji
kryzysowych, ale jednocześnie ogromna pokora wobec losu – takie
właśnie jesteśmy i taka tematyka przemawia do mnie mocno... Ta
książka to samo życie, z jego wzlotami i upadkami, chwilami
dobrymi i złymi, ubrane w losy kilku pokoleń kobiet z jednej
rodziny, które mieszkają w domu na odludziu – tytułowych
Czerwonych Bagnach. Począwszy od wojny, aż do współczesnych
czasów śledzimy perypetie grupy nietuzinkowych kobiet, a gdzieś w
tle przewijają się mężczyźni ich życia – każda odnajduje
swojego 'antychrysta', ale niekoniecznie szczęście w miłości...
Grażyna Jeromin-Gałuszka ma nie tylko
świetne pióro, ale także, co wyróżnia ja spośród wielu innych
polskich autorek literatury kobiecej, jest rewelacyjna w kreowaniu
wyrazistych, różnorodnych, charakternych i zwyczajnie dających się lubić
bohaterek – przesympatycznych w swoich sprzeczkach i perypetiach.
Jej książki przywodzą mi na myśl niezapomniane „Gotowe na
wszystko” i postacie Gaby, Lynette, Bree, Susan... Lubię styl
jakim pisze, ale uwielbiam bohaterki z jej powieści – są jak
najprawdziwsze osoby, dawno niewidziane przyjaciółki - to właśnie za ich sprawą
wciąż chcę się sięgać po kolejne książki pisarki... „Kobiety
z Czerwonych Bagien” to bardzo dobra literatura kobieca – warto
sięgnąć, polecam.
Arcydzieło: "Umiłowana" - Toni Morrison

„Umiłowaną” czytałam już
kiedyś, będąc chyba jeszcze w gimnazjum, niewiele z tej lektury
pamiętałam, jedynie zarys fabuły i poszczególne sceny, ale zgodzę
się tu w stu procentach ze słowami tłumaczki, że 'początek
powieści, jak przyznają krytycy, jest prawie niezrozumiały w
trakcie pierwszej lektury: czytelnik zostaje wciągnięty w sam
środek akcji, a wszelkie zawęźlenia są rozsupływane powoli, aż
do ostatniej stronicy.” Faktycznie,
zupełnie inaczej odbiera się tę książkę przy pierwszym i drugim
podejściu do niej... Nie ma co oszukiwać – nie jest
to powieść łatwa, do pochłonięcia w samolocie, w kilka godzin –
nie wszystkich czytelników zachwyci, nie wszyscy pewnie dadzą radę
ją przeczytać. To pozycja wymagająca skupienia, ale niezwykle
piękna. Na uwagę zasługuje rewelacyjne tłumaczenie – rzadko
zwracam na nie uwagę, jednak w tym przypadku jestem naprawdę po
ogromnym wrażeniem. Dla mnie ta książka to czysta wirtuozeria –
piękna, do bólu prawdziwa proza. Urzekła mnie od pierwszej strony,
jedna z lepszych powieści jakie czytałam. Ambitna, niełatwa, ale
nie do zapomnienia. Poruszająca. Toni Morrison pisze obłędnie –
to ścisła, światowa czołówka. Warto, naprawdę warto. Coś
niesamowitego. Pokochałam tę pisarkę! W swojej książce zawarła
wszystkie odcienie ludzkich emocji, bohaterowie są jak żywi, a w
historię niezwykle umiejętnie i przejmująco wplotła elementy
magii. Arcydzieło. Do „Umiłowanej” jeszcze wrócę, a tymczasem
pragnę odkryć wszystkie inne powieści wybitnej Toni Morrison...
"Dziś wieczorem nie schodźmy na psy. Afrykańskie dzieciństwo" - Alexandra Fuller
Przepiękna, pełnokrwista i niezwykle szczera autobiograficzna opowieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce. Początkowo miała przybrać formę powieści, jednak nie mam wątpliwości, że jako historia fikcyjnych bohaterów ta książka bardzo straciłaby na swojej autentyczności i sile rażenia...
"Najpierw próbowałam spisać swoje życie jak pisze się fikcję. Powstało osiem czy dziewięć wyjątkowo kiepskich powieści. Zdawało mi się, że muszę znaleźć jakiś sposób, by usprawiedliwić rasizm, w którym dorastałam, opisać ciężkie życie białych w Afryce, wymazać winę z powodu niesprawiedliwości, której świadkiem byłam w dzieciństwie. (...) Jednak te powieści wydawały się nieprawdziwe, bo próbowałam w nich złagodzić glosy białych i nadać pełnię głosom czarnych, kobiet i dzieci, uciszanych przez lata represji. W końcu zrozumiałam, że te fikcyjne dzieła były książkami kobiety zbyt przestraszonej, by spojrzeć światu w twarz (...). Wtedy podjęłam decyzję, by opisać swoje życie takie, jakie było: pełne pasji, cudowne, trudne, męczące, chaotyczne, piękne."
I powstała z tego niezwykła opowieść - prawdziwa, do bólu szczera. Udekorowana pięknymi, biało-czarnymi zdjęciami dokumentującymi ulotne chwile z dzieciństwa Alexandry. Napisana wymownym, wyrazistym stylem - niekoniecznie najłatwiejszym do przyswojenia - ale pięknym. Wszystko zostało przedstawione bez autocenzury - choroba psychiczna matki, wszelkie problemy, rasizm wśród białych... "Dziś wieczorem nie schodźmy na psy" to także bogate źródło wiedzy na temat schyłku kolonializmu - jak biali postrzegają swoją nową pozycję, jak odnajdują się w nowej rzeczywistości, gdy kolejne kraje afrykańskie ogłaszają swoją niepodległość i okazuje się, że Europejczycy przestali być faworyzowani ze względu na kolor skóry. Fullerowie mieszkali w dawnej Rodezji (obecnie Zimbabwe), następnie w Malawi i Zambii. Wiedli, częściowo na własne życzenie, niesamowicie trudne życie - rodzina Fullerów nie należała do bogatych, a ich historia naznaczona była śmiercią trójki dzieci oraz pechem. Jednak to niełatwe życie było jednocześnie niezwykle fascynujące i bogate - pełne doznań, barw, zapachów i smaków Afryki. Żyli nieco na pograniczu dwóch światów - w Afryce, mimo uwielbienia dla tego rejonu, nigdy nie byli do końca 'u siebie', natomiast powrót do zimnej i deszczowej Anglii skłonił ich jedynie do jak najszybszego powrotu do Afryki - do świata europejskiego także już nie należeli... Zdecydowanie nietuzinkowa rodzina, świadomie wybierająca miejsca odizolowane od świata, podejmująca wyzwania, których nikt inny nie chciał się podjąć..
"Jestem Afrykanką z przypadku, nie z urodzenia. Choć wiec dusza, serce i umysł są afrykańskie, zdecydowanie biała skóra wyraźnie nie jest. "
"My, biali, nie możemy mieć na własność kawałka Afryki, ale z zadziwiającą pewnością wiedziałam też, że Afryka posiadła na własność mnie."
To książka, która mówi sama za siebie. Wzbogacająca, dokształcająca, ale to jednak wciąż przede wszystkim bardzo szczera i po prostu fascynująca lektura autobiograficzna. Bardzo polecam!
"Najpierw próbowałam spisać swoje życie jak pisze się fikcję. Powstało osiem czy dziewięć wyjątkowo kiepskich powieści. Zdawało mi się, że muszę znaleźć jakiś sposób, by usprawiedliwić rasizm, w którym dorastałam, opisać ciężkie życie białych w Afryce, wymazać winę z powodu niesprawiedliwości, której świadkiem byłam w dzieciństwie. (...) Jednak te powieści wydawały się nieprawdziwe, bo próbowałam w nich złagodzić glosy białych i nadać pełnię głosom czarnych, kobiet i dzieci, uciszanych przez lata represji. W końcu zrozumiałam, że te fikcyjne dzieła były książkami kobiety zbyt przestraszonej, by spojrzeć światu w twarz (...). Wtedy podjęłam decyzję, by opisać swoje życie takie, jakie było: pełne pasji, cudowne, trudne, męczące, chaotyczne, piękne."
I powstała z tego niezwykła opowieść - prawdziwa, do bólu szczera. Udekorowana pięknymi, biało-czarnymi zdjęciami dokumentującymi ulotne chwile z dzieciństwa Alexandry. Napisana wymownym, wyrazistym stylem - niekoniecznie najłatwiejszym do przyswojenia - ale pięknym. Wszystko zostało przedstawione bez autocenzury - choroba psychiczna matki, wszelkie problemy, rasizm wśród białych... "Dziś wieczorem nie schodźmy na psy" to także bogate źródło wiedzy na temat schyłku kolonializmu - jak biali postrzegają swoją nową pozycję, jak odnajdują się w nowej rzeczywistości, gdy kolejne kraje afrykańskie ogłaszają swoją niepodległość i okazuje się, że Europejczycy przestali być faworyzowani ze względu na kolor skóry. Fullerowie mieszkali w dawnej Rodezji (obecnie Zimbabwe), następnie w Malawi i Zambii. Wiedli, częściowo na własne życzenie, niesamowicie trudne życie - rodzina Fullerów nie należała do bogatych, a ich historia naznaczona była śmiercią trójki dzieci oraz pechem. Jednak to niełatwe życie było jednocześnie niezwykle fascynujące i bogate - pełne doznań, barw, zapachów i smaków Afryki. Żyli nieco na pograniczu dwóch światów - w Afryce, mimo uwielbienia dla tego rejonu, nigdy nie byli do końca 'u siebie', natomiast powrót do zimnej i deszczowej Anglii skłonił ich jedynie do jak najszybszego powrotu do Afryki - do świata europejskiego także już nie należeli... Zdecydowanie nietuzinkowa rodzina, świadomie wybierająca miejsca odizolowane od świata, podejmująca wyzwania, których nikt inny nie chciał się podjąć..
"Jestem Afrykanką z przypadku, nie z urodzenia. Choć wiec dusza, serce i umysł są afrykańskie, zdecydowanie biała skóra wyraźnie nie jest. "
"My, biali, nie możemy mieć na własność kawałka Afryki, ale z zadziwiającą pewnością wiedziałam też, że Afryka posiadła na własność mnie."
To książka, która mówi sama za siebie. Wzbogacająca, dokształcająca, ale to jednak wciąż przede wszystkim bardzo szczera i po prostu fascynująca lektura autobiograficzna. Bardzo polecam!
"Widmokrąg" - Wojciech Kuczok

Powieść zapomniana, ale bardzo warta przeczytania: "Rebeka" - Daphne du Maurier
Ta wydana po raz pierwszy w roku 1938,
a obecnie zapomniana, niewznawiana od wielu lat powieść bardzo
lubianej niegdyś pisarki Daphne du Maurier, powinna został
odkurzona i przywrócona do łask – w nowym wydaniu, z piękną
okładką, mogłaby ponownie zawojować serca rzeszy czytelników.
Wielka szkoda, że twórczość tej niezwykle popularnej w swych
czasach autorki zarosła u nas kurzem, dostępna jedynie na allegro -
mnie osobiście oczarowała... Urzekła mnie już sama notka
zamieszczona przez wydawcę na okładce – 'wciąż bardzo
atrakcyjna czytelniczo, choć nieco trąci myszką” -
wyobrażacie sobie taki blurb obecnie, kiedy każda powieść to
rzekomo 'zachwycający bestseller, który pokochali czytelnicy na
całym świecie'? :) Taka niespotykana szczerość zasługuje na
pochwałę, niemniej zupełnie się z nią nie zgadzam – mimo pływu
lat „Rebeka” zupełnie nie straciła na aktualności – czyta
się ja rewelacyjnie, bohaterowie są bardzo autentyczni, a wciąga
jak najlepszy współczesny kryminał czy thriller. To książka w
stylu tych, które lubię najbardziej – rozbudowany wątek
obyczajowo-psychologiczny, skonstruowane od podstaw sylwetki
bohaterów, w tle tajemnica z przeszłości wprowadzająca nieco
mrocznego nastroju, a jako wisienka na torcie piękne opisy –
posiadłości Manderley, ogrodów, Lazurowego Wybrzeża itd. Tytułowa
Rebeka to zmarła przed rokiem żona Maxima de Wintera, który jest
właścicielem pięknej rezydencji nad brzegiem morza –
legendarnego Manderley. Po śmierci żony, Maxim poszukuje ukojenia w
Monako, gdzie poznaje młodą, naiwną dziewczynę – naszą główną
bohaterkę. Jednak nad ich miłością oraz posiadłością wciąż
unosi się duch Rebeki, która jawi się jako kobieta idealna –
wciąż jest obecna w swoich pokojach, we wspomnieniach i
rozmowach... Nic więcej nie zdradzę – czytajcie – gwarantuję
tylko, że niejedno zaskoczenie Was spotka w trakcie lektury...
Bardzo klimatyczna opowieść, wywołała
u mnie sporo emocji, szczególnie postać pani Denvers, zarządczyni
domu, przyprawiła mnie o szybsze bicie serca i ciarki na plecach. To
jedna z tych lektur, które na zawsze osiedlają się w umyśle
czytelnika; usłyszę imię Rebeka – pomyślę o tej książce.
Posiadłość w Anglii nad morzem – przypomnę sobie Manderley.
Trochę w klimacie „Tajemniczego ogrodu”, niektórych powieści
Agathy Christie czy też „Dziwnych losów Jane Eyre” -
niesamowicie działa na wyobraźnię. Ciężko jest mi w kilku
słowach uchwycić ten niepowtarzalny, staroświecki i nieco mroczny
klimat powieści - czytając „Rebekę” czułam się trochę jak
mała dziewczynka – to wówczas pochłaniałam historie o wielkich
posiadłościach z dziesiątkami pozamykanych pokoi, z zastępem
szepczących potajemnie służących, popołudniowymi herbatkami i
nocnymi sztormami. Uwielbiam te klimaty! Nic nie jestem w stanie
zarzucić tej książce - podobało mi się absolutnie wszystko! To
pełnokrwista, świetnie skonstruowana i do ostatniej strony
trzymająca w napięciu powieść, zawierająca wszystko to, co
najlepsze z powieści obyczajowej, romansu i kryminału – we
wstępie „Rebeka” została określona jako psychologiczny romans
sensacyjny. A dodatkowo ten klimat – nieco gotycki, tajemniczy,
mroczny... Plus wielka miłość, zemsta, tajemnicza śmierć,
intrygi służby... Niezwykle wiarygodnie opisane, z rozbudowanym
tłem psychologiczno-obyczajowym. Rewelacja. Bardzo polecam!!!
"Jutro" - Guillaume Musso
Zanim zabiorę się do spisywania moich
wrażeń z lektur wyjazdowych i tych jeszcze wcześniejszych,
zaległych od kilku miesięcy, koniecznie muszę 'na świeżo',
gdy emocje polekturowe wciąż szumią w głowie, podzielić się z
Wami najnowszą swieżynką spod pióra Guillaume'a Musso. Dorwałam
natychmiast po powrocie do domu, zamówiłam jeszcze z wakacji i
natychmiast pochłonęłam – ale z Musso nie da się inaczej. ;)
Szczerze mówiąc przestałam już nawet czytać opisy jego
książek - ufam temu pisarzowi i wiem, że jeśli chodzi o lekką,
wciągająca historię nie zawiodę się - jego powieści kupuję w
ciemno.
Poznajemy Emmę i Matthew, którzy za
sprawą kupionego na garażowej wyprzedaży laptopa nawiązują
mailową korespondencję. Jednak po nieudanej próbie spotkania
okazuje się, ze Emma żyje w roku 2010, a Matthew w 2011! Musso jest
w świetnej formie – wrócił bardziej w stronę realizmu
magicznego, w jego dwóch poprzednich książkach było go
zdecydowanie mniej. A stosowanie go wychodzi mu naprawdę
rewelacyjnie, także jak najbardziej z korzyścią dla jego
najnowszej powieści. „Jutro” to bardzo dobra, wciągająca
rozrywka – jak najlepszy film, komedia romantyczna połączona z
thrillerem. Do połknięcia na raz – świetny styl pisania, wartka
akcja z wątkiem zagadki, umiejętnie wplecione w nią klimatyczne,
przemawiające do czytelnika opisy – idealna dawka dialogów, stopniowania
napięcia, zaskoczenia i romantyzmu. Najnowsze powieści Musso są do siebie bardzo podobne - mam na myśli schemat: dwa miasta, kobieta i mężczyzna, zagadka kryminalna w tle. Jednak można mu tę schematyczność wybaczyć, bo jego książki to zawsze 400
stron czystej rozrywki, która nie ogłupia – nie jest przesadnie
lekko, ale, co lubię i bardzo sobie cenię, autor bez wydumanych aspiracji, bez kompleksów i pretensji względem
lektur ambitniejszych, niesamowicie zręcznie porusza się w dziale
'literatura lekka i przyjemna' – jest w tym prawdziwym mistrzem.
Czekam niecierpliwie na tłumaczenie jego kolejnej powieści - "Central Park"!
A tak swoją drogą to moje zdumienie i
pewne zaciekawienie wzbudza polityka wydawnictwa Albatros – ile
razy można zmieniać szatę graficzną jednej książki? Nie tylko
okładkę ale także czcionkę, wysokość, wielkość liter na
okładce, raz drukowane, raz nie... Po co to robić tak szybko po
ukazaniu się pierwszego wydania? Czy to się może opłacać? Czy
ktoś wie o co w tym chodzi..? Intryguje mnie to już od kilku lat ;)
Jesień...
Z powrotem w domu.
12 książek przeczytanych w trakcie
wyjazdu, ale apetyt na następne lektury wciąż niezaspokojony.
Wyjazd udał się wspaniale, przyznam jednak, że stęskniłam się
za moimi małymi, domowymi zwyczajami – kawą w ulubionym kubku,
ciszą domowego poranka w łóżku, regałami pełnymi książek... I
za miastem i jego szybszym oddechem... za kawiarniami, za spotkaniami
ze znajomymi, za sklepami i kinami. Jak co roku jesień daje mi
mnóstwo energii i chęci – umysł wypełniają mi coraz to nowe
plany i pomysły czekające na zrealizowanie... Uwielbiam jesień –
jej zapachy, kolory, smaki – spacery po dywanach kolorowych liści,
przepięknie przebarwiające się ulice pełne drzew, chłodniejsze powietrze o
poranku, choć wciąż pełne promieni słońca, a także grube,
wełniane swetry wystarczające zamiast kurtki – jesień to powiew
czegoś świeżego i nowego, co zawsze stanowi dla mnie ogromną
dawkę pozytywnej energii do działania. Mam nadzieję, że w tym
roku jesień będzie klasycznie piękna i złota - taka, żeby można
było zasuszyć bukiet liści, wybrać się na spacer do parku z
książką i zebrać kasztany na szczęście... Przede mną jeszcze
ponad miesiąc wakacji – oczywiście zamierzam mnóstwo czytać,
ale czekają mnie także porządki we wszystkich szafach i
szafeczkach, zakupy i mnóstwo innych małych spraw oraz pomysłów –
uporządkować zdjęcia, biżuterię itd. Powoli, delektując się,
przeglądam również strony księgarni z zapowiedziami – jesień
jak zwykle dostarczy nam licznych czytelniczych smakołyków... :)
A na zakończenie lata kilka migawek z
wakacyjnego czytania pod chmurką:
"Świat według Joan" - Joan Collins
Pierwsza wyjazdowa lektura, zgarnięta ‘na szybko’ do torebki, przeczytana prawie w całości w drodze. Miało być lekko i przyjemnie, a przyznam, że mam bardzo mieszane odczucia odnośnie książki pani Collins. Faktycznie, jest tu trochę takich milszych fragmentów, gdy autorka snuje swoje opowieści i porady – jest bardzo kobieco i sympatycznie, choć nie brakuje truizmów. Jednak jeszcze liczniejsze są te 'zrzędzące kawałki' – jak to kiedyś było wspaniale, a teraz to ci młodzi tacy beznadziejni – technologia to samo zło, a wolność i tolerancja to nowomodne wymysły. Sporo tu także niekonsekwencji – śmieszyły mnie narzekania autorki na współczesny kult urody i młodości – a połowa książki jest przeznaczona właśnie poradom jak być młodym i pięknym. ;) Oczywiście sama Joan Collins zastrzega, że ona nigdy nie korzystała z usług chirurga plastycznego, a swój wygląd zawdzięcza jedynie dobrym genom i ochronie przed słońcem. Nie twierdzę, że tak nie jest, ale zawsze niezmiennie śmieszą mnie te skrupulatne zapewnienia gwiazd o ich naturalnej urodzie. Pani Collins wspomina także swoje grzeszki z młodości, ale po nich następuje natychmiastowe usprawiedliwienie i rozgrzeszenie – ‘co złego to nie ja’… Równie irytujące było stawianie się autorki w panteonie gwiazd na równi z takimi sławami jak Elizabeth Taylor, Marilyn Monroe, Marlon Brando czy Paul Newman...
To bardzo egocentryczna książka – wiem, że książki autobiograficzne mają do tego prawo (choć nie jest to prawdziwa autobiografia – raczej zbiór przemyśleń i anegdotek), ale zdecydowanie nie jest to subtelny, pomijalny egocentryzm, a po prostu postrzeganie całego świata poprzez pryzmat wielkiego ego Joan Collins – tytuł „Świat według Joan” jest tu niezwykle adekwatny. Ona wszytko wie najlepiej, ona ocenia i wydaje wyroki – nie lubię takiego autorytatywnego, jednostronnego podejścia do zagadnień skomplikowanych i niejednoznacznych. Być może czytelnikom lepiej znającym i lubiącym jej osobę bardziej przypadnie do gustu ta książka – ja tej pani jako aktorki za bardzo nie kojarzę, a mania serialu „Dynastia” ominęła mnie całkowicie – nie było mnie wówczas na świecie. „Świat według Joan” można przeczytać przede wszystkim dla kilku sympatyczniejszych fragmentów – wspomnień ze złotych lat Hollywood, spotkań i przyjęć z takimi osobistościami James Dean, Paul Newman, Marilyn Monroe – te fragmenty są z całej książki najciekawsze. Początek podobał mi się zdecydowanie bardziej niż końcówka, gdzie przeważa już samo narzekanie – jest to zwyczajnie nudne i męczące. Ta pozycja jawi mi się jako niezbyt wiarygodna próba autokreacji Joan Collins na wzór do naśladowania, chodzący ideał z radą na każdy temat - ja tego nie kupuję... A pani Collins nie polubiłam - z treści wyłania się jej obraz jako osoby nieszczerej, wyidealizowanej i niezwykle zadufanej w sobie - być może takie jest prawo wielkich gwiazd, ale czy trzeba od razu napisać całą książkę na ten temat? Szkoda czasu i papieru... Ciekawi mogą przeczytać, ale zdecydowanie nie jest to lektura obowiązkowa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)