Czytanie książek trudniejszych i
ambitniejszych to dla mnie aktualnie nie lada wyzwanie. Brakuje mi
skupienia do tych bardziej wymagających lektur, szczególnie gdy
głowa dymi od planowania, zgrywania terminów, załatwiania tysiąca
drobnych spraw i pisania pracy magisterskiej. Dużo się dzieje i mam
nadzieję, że wkrótce będę mogła się pochwalić. A w
międzyczasie postanowiłam się nie katować - na wszystko jest
właściwa pora, na wyzwania i zdobywanie literackich Mount Everestów
też przyjedzie jeszcze czas. Czytanie ma być przede wszystkim
przyjemnością – tak postanowiłam:). W ramach relaksu i
odprężenia sięgam zatem po lekkie, przyjemne powieści lub
thrillery psychologiczne – na co akurat najdzie mnie smak, a czytam
w ostatnim czasie naprawdę sporo.
„Kocham Nowy Jork”
przeczytałam jakby mimochodem, gdzieś tam w biegu, ani się
obejrzałam i byłam już na ostatniej stronie. Miała to być moja
książka ‘torebkowa’, ale tak mnie wciągnęła, że czytałam
również w domu. Jakbym miała określić ją dwoma słowami to
byłyby to po prostu stwierdzenie ‘przyjemne czytadło’.
Pamiętam, że kiedyś sporo radości sprawiało mi pochłanianie
tego typu chick-lit głupotek – był to czas kiedy zaczytywałam się
w powieściach Sophie Kinselli, Lauren Weisberger czy Candace
Bushnell. Wielkie miasto, kariera, zakupy, przebojowa singielka i bogaty
książę na horyzoncie. Smaczkiem było ukazanie pracy w
nowojorskiej korporacji – oj nie zazdroszczę… ;) Polecam, ale na
takie książki trzeba mieć nastrój i ochotę, w przeciwnym wypadku mogą irytować swoja błahością, powierzchownością. Mnie się podobało, ale nie będę jakoś specjalnie zachwalać i reklamować, że warto, że koniecznie trzeba itd. Co kto lubi:)
0 komentarzy:
Prześlij komentarz