Historia
rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych – przedwojennej,
powojennej i współcześnie – a kanwę wydarzeń stanowi przyjaźń
Gustava i Antona oraz ich perypetie rodzinne. Dojmująca potrzeba
kochania, która drzemie w każdym z nas, trudna relacja z pełną pretensji matką, a gdzieś w tle muzyka
i piękna sceneria szwajcarskiego miasteczka oraz górskiego kurortu
Davos. Czas płynie, mijają lata, nadchodzi starość, a pragnienia,
namiętności i marzenia skrywane w mroku duszy wciąż pozostają
żywe… - tak w skrócie można by opisać tę książkę. Fascynują emocje ukazane w konfrontacji ze słynnym, szwajcarskim ‘panowaniem
nad sobą’. Historia jest nieprzebojowa, ale na swój sposób wyjątkowa
i subtelna. Piękny język, zgrabny, lekki, i choć dużo się nie
dzieje, jednak ani przez chwilę nie ma się poczucia dłużyzny, czas
mija błyskawicznie w towarzystwie tej lektury. To obyczajówka
z rodzaju tych najprostszych, ale i najbardziej przejmujących.
Smutna, ale w żadnym razie nie smętna. Dużo detali, głęboko
zarysowane sylwetki bohaterów, sporo dowiedziałam się też o
szwajcarskiej mentalności. Rewelacyjna powieść obyczajowa, gorąco polecam!
"Sonata Gustava" - Rose Tremain
Kocham
tego typu obyczajową literaturę, ciągle mało mi takich książek.„Sonata Gustava” to powieść doceniona, dostrzeżona
w Europie, nominowana do wielu nagród, choć mam wrażenie, że jej
wydanie w Polsce przeszło jakoś zupełnie bez echa, bez promocji – mało
recenzji się pojawia, nie widzę notek na blogach. Szkoda –
bo to książka pełna - prawdziwe życie i panorama ludzkich losów odbijają się na kartach tej powieści. Sama też pewnie bym ją przegapiła, gdyby nie rekomendacja
Moniki, która kazała mi jak najszybciej przeczytać tę perełkę.
"Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" - Anna McPartlin
Nie lubię
czytelniczej monotonii, dlatego postanowiłam, że pora na małą
przerwę od thrillerów. Dla urozmaicenia zaserwowałam sobie zatem
rasową obyczajówkę, która skusiła mnie podczas ostatniej wizyty
w bibliotece. To druga wydana w Polsce powieść autorki „Ostatnich dni Królika” – przepięknej książki, która zachwyciła mnie
jesienią półtora roku temu. Jeśli chodzi o „Gdzieś tam, w
szczęśliwym miejscu” to aż takiego zachwytu nie podzielę, choć książka jest bardzo dobra i to wciąż ten sam poruszający styl powieści – zabawny, lekki,
ale też dramatyczny i dotykający poważnych tematów;
słodko-gorzki, choć jednocześnie optymistyczny. Siłę tej książki stanowią przede wszystkim przesympatyczni bohaterowie, których lubi się od pierwszej strony.
Cała historia to w pewnym sensie retrospekcja - opowieść Maisie o utracie ukochanego syna. Właściwie od samego początku znamy zakończenie tej książki - poznajemy tylko okoliczności, które doprowadziły do tragedii. W rezultacie, chyba właśnie przez tę znajomość finału, "Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" nie wywołało we mnie takiej lawiny emocji jak "Ostatnie dni Królika", ale to jednak wciąż dość emocjonująca historia o walce z przeciwnościami losu na dublińskim przedmieściu z lat 90’, opowieść o homofobii i o tym jakie piekiełko ludzie bezinteresownie potrafią zgotować innym. Jednocześnie nasuwa się refleksja jak ogromny, a jednak wciąż za mały postęp wykonaliśmy jako społeczeństwo, cywilizacja względem tolerancji homoseksualizmu...
"Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" to pełna ciepła i mądrości książka obyczajowa. Żadne tam arcydzieło, ale w pewien sposób bardzo wartościowa lektura, wypełniająca serce dobrymi emocjami. Niezbyt głęboka, ale pozytywna, w sam raz, aby zdystansować się od swoich trywialnych, wyimaginowanych problemów i docenić szczęście dnia codziennego. I przypomnieć sobie, że w każdej sytuacji warto – mimo wszystko – starać się być po prostu dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Czyta się błyskawicznie, 400 stron połknęłam nawet nie wiem kiedy. Jest coś w pisarstwie Anny McPartlin, co przypomina mi twórczość Jojo Moyes czy Marian Keyes. Czytadło z jakością. Jeśli lubicie tego typu przystępnie napisane, ale też pełne emocji i wzruszajace obyczajówki - gorąco polecam twórczość Anny McPartlin.
Cała historia to w pewnym sensie retrospekcja - opowieść Maisie o utracie ukochanego syna. Właściwie od samego początku znamy zakończenie tej książki - poznajemy tylko okoliczności, które doprowadziły do tragedii. W rezultacie, chyba właśnie przez tę znajomość finału, "Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" nie wywołało we mnie takiej lawiny emocji jak "Ostatnie dni Królika", ale to jednak wciąż dość emocjonująca historia o walce z przeciwnościami losu na dublińskim przedmieściu z lat 90’, opowieść o homofobii i o tym jakie piekiełko ludzie bezinteresownie potrafią zgotować innym. Jednocześnie nasuwa się refleksja jak ogromny, a jednak wciąż za mały postęp wykonaliśmy jako społeczeństwo, cywilizacja względem tolerancji homoseksualizmu...
"Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" to pełna ciepła i mądrości książka obyczajowa. Żadne tam arcydzieło, ale w pewien sposób bardzo wartościowa lektura, wypełniająca serce dobrymi emocjami. Niezbyt głęboka, ale pozytywna, w sam raz, aby zdystansować się od swoich trywialnych, wyimaginowanych problemów i docenić szczęście dnia codziennego. I przypomnieć sobie, że w każdej sytuacji warto – mimo wszystko – starać się być po prostu dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Czyta się błyskawicznie, 400 stron połknęłam nawet nie wiem kiedy. Jest coś w pisarstwie Anny McPartlin, co przypomina mi twórczość Jojo Moyes czy Marian Keyes. Czytadło z jakością. Jeśli lubicie tego typu przystępnie napisane, ale też pełne emocji i wzruszajace obyczajówki - gorąco polecam twórczość Anny McPartlin.
"Ostatnie wyjście" - Federico Axat
Co za książka,
genialny thriller! Gdy tylko zobaczyłam opis, wiedziałam, że
koniecznie muszę tę pozycję przeczytać. A zaczyna się tak… Ted
właśnie chce popełnić samobójstwo jednak w ostatniej chwili
przerywa mu dzwonek do drzwi. Ostatni rzut oka na biurko… a tam
kartka z jego charakterem pisma, ale której pisania Ted
zupełnie nie pamięta. Na niej napis: „Otwórz drzwi. To twoje
ostatnie wyjście.” W tym momencie wsiadamy na prawdziwy
rollercoaster wydarzeń, którym dojedziemy aż do ostatniej strony.
Co by nie napisać – ta książka jest inna niż się wydaje i na
pewno wszystkich zaskoczy. To bardzo filmowo napisana powieść,
która wciąga bez reszty. A jeśli podobał się Wam Matrix, jeśli
szukanie mroczniejszego i bardziej męskiego Musso, lub jeśli
po prostu chcecie książki, od której nie będziecie w stanie się
oderwać, a podróż zleci w błyskawicznym tempie – tak, to jest
właśnie ta pozycja. :) Już miałam iść spać, ale wciąż
gasiłam lampkę i znów zapalałam, bo z głowy nie mogła mi wyjść ta
powieść, oj nie. Musiałam czytać dalej. Dziwię się trochę, że
odbiła się tak małym echem w naszym internetowym światku literackim. Dla
mnie to chyba najlepsza tego typu powieść, jaką przeczytałam od
lat! Z niecierpliwością czekam na tłumaczenia kolejnych książek tego pana.
"Każdy jej strach" - Peter Swanson
Mam słabość
do książek, których bohaterowie są bibliofilami lub kiedy chociaż
gdzieś w tle fabuły przewija się literatura. Gdy czytam o stosach powieści chybotliwie ułożonych przy kanapie, gdy czytam o deszczu zacinającym w wykuszowe okna, gdy
czytam o bohaterce, która pracuje w wydawnictwie i wieczorami oddaje
się nałogowo lekturze… Ahhhhh cóż poradzę, wobec takich
pozycji po prostu nie potrafię być obiektywna! Tu niemal co stronę
byłam raczona takimi oto smaczkami, co dodatkowo sprawiło, iż
silnie utożsamiłam się z bohaterkami, z marszu je polubiłam i
książka w rezultacie bardzo mi się podobała. Lubię ten typ
pisarstwa, który reprezentuje Peter Swanson – dbałość o
szczegóły wnętrz, o detale z życia bohaterów i przede wszystkim o klimat – tutaj pod postacią wczesnowiosennego, deszczowego Bostonu - naprawdę ma swój urok. Cała
historia rozgrywa się w bowiem pięknej, starej, ceglanej
kamienicy - to w niej mieści się olbrzymie mieszkanie, do
którego wprowadza się Kate - młoda dziewczyna, która dopiero co przyjechała z Londynu, aby
zacząć nowe życie. W tym samym czasie, na tym samym piętrze popełniona zostaje makabryczna zbrodnia.. Czy ma to jakiś związek z przyjazdem Kate? Do tego tajemnicze przejścia, nieuczęszczane klatki schodowe, kot pojawiający się znikąd i sąsiad-podglądacz - okładka słusznie działa na wyobraźnię. Mąż się ze mnie śmieje, że zawsze przed pójściem
spać robię obchód po mieszkaniu – sprawdzam czy drzwi są
zamknięte, czasem zaglądam nawet pod łóżko. Ha!, dzięki tej książce
mam wreszcie tego racjonalne usprawiedliwienie i wytłumaczenie. ;)
Wydaje mi się, że "Każdy jej strach" to dość kobiecy thriller, z dużą dawką obyczajowości, pewnie nie każdemu podpasuje (mam tu na myśli przede wszystkim tych, którzy oczekują mrożącej krew z żyłach, zawiłej intrygi i wielkiego suspensu), gdzieś tak około połowy książka nieco siadła, ale później ponownie wciągnęła mnie w swoje sidła. Nie czuję jakiegoś wielkiego zachwytu, ale po prostu satysfakcję z lektury, spędziłam z nią przemiły czas. Bez analizowania - po prostu podobało mi się, a to za sprawą idealnej jak na mój gust kompozycji trzech składników – bibliofilskich smaczków, odpowiedniej dawki obyczajowości i fajnego, pełnego niepokoju klimatu, który panuje w dużym, pustym i obcym mieszkaniu. W dodatku ja uwielbiam kiedy kryminały czy thrillery dzieją się w scenerii ograniczonej do niewielkiej przestrzeni - w tym przypadku luksusowej kamienicy. Jednym słowem - mniam!
Wydaje mi się, że "Każdy jej strach" to dość kobiecy thriller, z dużą dawką obyczajowości, pewnie nie każdemu podpasuje (mam tu na myśli przede wszystkim tych, którzy oczekują mrożącej krew z żyłach, zawiłej intrygi i wielkiego suspensu), gdzieś tak około połowy książka nieco siadła, ale później ponownie wciągnęła mnie w swoje sidła. Nie czuję jakiegoś wielkiego zachwytu, ale po prostu satysfakcję z lektury, spędziłam z nią przemiły czas. Bez analizowania - po prostu podobało mi się, a to za sprawą idealnej jak na mój gust kompozycji trzech składników – bibliofilskich smaczków, odpowiedniej dawki obyczajowości i fajnego, pełnego niepokoju klimatu, który panuje w dużym, pustym i obcym mieszkaniu. W dodatku ja uwielbiam kiedy kryminały czy thrillery dzieją się w scenerii ograniczonej do niewielkiej przestrzeni - w tym przypadku luksusowej kamienicy. Jednym słowem - mniam!
"Arystokratka w ukropie" - Evžen Boček
'Mieć ciastko czy zjeść ciastko’ – czyli wielki dylemat, który towarzyszył mi przed lekturą tej oto książki. ;) Jest to bowiem drugi i jak na razie ostatni tom z genialnej serii o Arystokratce – autentycznie przezabawnej i prześmiesznej historii o pewnej amerykańskiej rodzinie, która wraca do rodowej siedziby w Czechach. Z resztą podzielam i ponawiam wszystko to, co napisałam już wcześniej o pierwszym tomie – „Ostatnia arystokratka”. Nic więcej nie mam do dodania, te książki po prostu trzeba przeczytać!
Kilka dni tej wiosny spędzę w Pradze i okolicach – ogromnie cieszę się na ten wyjazd, mam nadzieję, że pogoda dopisze, no i że poczuję tę słynną ‘czeskość’ w powietrzu. :) Z okazji wyjazdu szykuję sobie kolejne czeskie lektury. Do czechofila mi jeszcze daleko, ale może wreszcie uda mi się sięgnąć po twórczość Milana Kundery..?
UPDATE: Jednak będzie trzeci tom!!! :D
Kilka dni tej wiosny spędzę w Pradze i okolicach – ogromnie cieszę się na ten wyjazd, mam nadzieję, że pogoda dopisze, no i że poczuję tę słynną ‘czeskość’ w powietrzu. :) Z okazji wyjazdu szykuję sobie kolejne czeskie lektury. Do czechofila mi jeszcze daleko, ale może wreszcie uda mi się sięgnąć po twórczość Milana Kundery..?
UPDATE: Jednak będzie trzeci tom!!! :D
"Co kryją jej oczy" - Sarah Pinborough
Poczułam
wiosnę w powietrzu, co dodało mi energii i wywołało we mnie nagły
atak czytelniczy, a że zaraziłam się ostatnio miłością do
thrillerów psychologicznych, to w ciągu kilku dni pochłonęłam z
wypiekami na twarzy aż dwa smaczki z tego gatunku. Sześć
następnych czeka w kolejce… Lubię te swoje fazy czytelnicze, a tą
rozkoszuję się wyjątkowo, bo dawno żadna nie owładnęła mną w
takim stopniu. ;) Na pewno mocno sprzyja mi moda na tego typu
książki, dużo się ich ostatnio ukazuje, ale staram się być
również ostrożna i wybredna – bo można się naciąć na własnej
pazerności, a trzeba powiedzieć wprost – choć rozreklamowane, to
nie wszystkie thrillery mogą być przecież ‘och i ach’. Ogromna
promocja towarzyszy także „Co kryją jej oczy”, którą to
powieść pochłonęłam z dużym zainteresowaniem, wciągnęła
mnie, ale jakiegoś ogromnego zachwytu też tu nie podzielę – być
może moje oczekiwania, wywindowane intensywną reklamą, były po
prostu zbyt wysokie.
Książka rozkręca się powoli… Początek to właściwie romans obyczajowy , historia trójkąta miłosnego pomiędzy perfekcyjną żoną Adele, jej mężem-lekarzem i jego sekretarką Louise. Z nią się przyjaźni, jego jest kochanką... Jednak to nie postać poczciwej, zagubionej, choć i dwulicowej Louise nas niepokoi, a właśnie ta krucha, niewinna, piękna Adele… niebezpiecznie zimna i spostrzegawcza. Pętla się zaciska… Co wyróżnia tę książkę na tle innych, to oniryczny wątek paranormalny, którego ocena na pewno podzieli czytelników - jednych zachwyci, innych rozczaruje. Ja postanowiłam, że dam się uwieść autorce, że uwierzę jej i pozwolę się porwać do krainy nieprawdopodobnych zdarzeń. I że będę się przy tym dobrze bawiła. Niemniej przyznam, że dużo w tym mojej dobrej woli, gdyż Sarah Pinborough wprowadza tę swoją magię bez gracji, topornie, niczym obuchem w głowę niewinnego, niczego się niespodziewającego czytelnika. Co autorce się udało, to na pewno powolne budowanie napięcia, które, co prawda z opóźnieniem, ale za to niezwykle skutecznie od pewnego momentu aż nie pozwala oderwać się od lektury. Muszę też przyznać, że to słynne już zakończenie faktycznie jest rewelacyjne. Zostawiło mnie w lekkim oszołomieniu na godzinę, w dodatku z głupawym chichotem na ustach. Jest efektowne, naprawdę robi wrażenie!
Nie żałuję, że przeczytałam „Co kryją jej oczy”, choć nie jest to też najlepszy thriller psychologiczny jaki miałam w rękach. Natomiast jako wciągające czytadło do umilenia sobie czasu w pociągu czy w oczekiwaniu na lot, jak najbardziej się sprawdzi. Jeśli lubicie thrillery psychologiczne, to moim zdaniem warto sięgnąć, choćby dla tego uczucia osłupienia, w które wprawi was koniec książki…
Książka rozkręca się powoli… Początek to właściwie romans obyczajowy , historia trójkąta miłosnego pomiędzy perfekcyjną żoną Adele, jej mężem-lekarzem i jego sekretarką Louise. Z nią się przyjaźni, jego jest kochanką... Jednak to nie postać poczciwej, zagubionej, choć i dwulicowej Louise nas niepokoi, a właśnie ta krucha, niewinna, piękna Adele… niebezpiecznie zimna i spostrzegawcza. Pętla się zaciska… Co wyróżnia tę książkę na tle innych, to oniryczny wątek paranormalny, którego ocena na pewno podzieli czytelników - jednych zachwyci, innych rozczaruje. Ja postanowiłam, że dam się uwieść autorce, że uwierzę jej i pozwolę się porwać do krainy nieprawdopodobnych zdarzeń. I że będę się przy tym dobrze bawiła. Niemniej przyznam, że dużo w tym mojej dobrej woli, gdyż Sarah Pinborough wprowadza tę swoją magię bez gracji, topornie, niczym obuchem w głowę niewinnego, niczego się niespodziewającego czytelnika. Co autorce się udało, to na pewno powolne budowanie napięcia, które, co prawda z opóźnieniem, ale za to niezwykle skutecznie od pewnego momentu aż nie pozwala oderwać się od lektury. Muszę też przyznać, że to słynne już zakończenie faktycznie jest rewelacyjne. Zostawiło mnie w lekkim oszołomieniu na godzinę, w dodatku z głupawym chichotem na ustach. Jest efektowne, naprawdę robi wrażenie!
Nie żałuję, że przeczytałam „Co kryją jej oczy”, choć nie jest to też najlepszy thriller psychologiczny jaki miałam w rękach. Natomiast jako wciągające czytadło do umilenia sobie czasu w pociągu czy w oczekiwaniu na lot, jak najbardziej się sprawdzi. Jeśli lubicie thrillery psychologiczne, to moim zdaniem warto sięgnąć, choćby dla tego uczucia osłupienia, w które wprawi was koniec książki…
"Szkoła wdzięku Madame Chic" - Jennifer L. Scott
Za mną trzecie
spotkanie z Madame Chic - tym razem lekcja jak być elegancką
damą na co dzień. ;) Autorka, chyba rozzuchwalona sukcesem poprzednich części, nieco się nadyma (‘jestem
przeświadczona, że omówione tu zasady są w stanie ocalić nasze
społeczeństwo przed popadnięciem w stan nieokrzesania’), ale jednocześnie jest też cudownie, tak do szpiku kości i po amerykańsku entuzjastyczna, optymistyczna oraz inspirująco pełna ufnej chęci
samorozwoju. Bowiem świat Madame Chic to świat, w którym Twoim
największym problemem jest to, jak postrzega Cię otoczenie, świat, w
którym człowiek zaniedbany to człowiek nieszczęśliwy,
nietroszczący się sam o siebie, a więc niezasługujący na
szacunek innych. Takie typowe ‘first world problems’, ale
przynajmniej szczere, prawdziwe i też czarująco, sympatycznie przedstawione, trzeba przyznać. Jednym słowem - klasa i szyk receptą na udane życie. ;) I choć wiele można tym książkom
zarzucić, to jedno trzeba im przyznać – one naprawdę działają!
Pod czujnym spojrzeniem Madame Chic prostujesz się, kawa smakuje
lepiej, a Ty choć przez chwilę czujesz się lepszą, spokojniejszą wersją samej
siebie, która niespiesznie i z życzliwym uśmiechem księżnej kontempluje
pogodę oraz robi zakupy w supermarkecie. Ach, gdyby tak wszyscy słuchali rad Madame Chic, świat
byłby piękny. ;) Lekka, ale i bardzo motywująca oraz inspirująca głupotka, czyli
coś, czego potrzebowałam, bo w ostatnim czasie ciężko było mi
wyhamować i nawet w wolnych chwilach umysł sam biegł dalej rozpędzony.
Niemniej myślę, że trzy pozycje o Madame Chic to aż nadto i chyba
pora zamknąć temat. Adieu!
"Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym" - Maciej Czarnecki
Mam dziwną
słabość do Norwegii. Fascynuje mnie ten kraj – kultura
europejska, tak bliska, a jednocześnie tak odmienna mentalność,
emocjonalność, postrzeganie więzi rodzinnych i społecznych.
Norwegowie są niesamowicie cywilizowani, opanowani, emocjonalnie
chłodni i kulturalni. Co dziwne – nie czuję pociągu do
Skandynawii ogółem, ale Norwegia intryguje mnie od lat. Zaspokajam
zatem swoją ciekawość poprzez literaturę…
Autor reportażu „Dzieci Norwegii”, Maciej Czarnecki, bierze na tapetę trudny i rozdzierający serce temat – norweski Bernevernet, który strzeże dobra dzieci na terenie Norwegii. I kierując się zasadą, że ‘lepiej reagować prewencyjnie, a nie dopiero wtedy, gdy mleko się już rozlało’, ma prawo odebrać dzieci nawet przy drobnej sugestii, że rodzice nie zapewniają im odpowiedniej opieki – podejrzenie o molestowanie, siniaki, czy – jak w niektórych przypadkach – wystarczy o jedno zdanie wypowiedziane przez dziecko za dużo, i ląduje ono na długie miesiące (lub na zawsze) u rodziny zastępczej. Takie postępowanie ma wyraźne, niepodważalne dobre strony oraz mocne podstawy, jak chociażby sprawa Andersa Breivika, który być może nie dokonałby tak okrutnej rzezi, gdyby tylko odebrano go w porę toksycznej matce. Co trzeba przyznać, Norwegowie są niezwykle otwarci na krytykę i przeważnie uczą się na swoich błędach - chcą po prostu uratować jak najwięcej dzieci - a jednocześnie momentami bywają zaskakująco ślepi i uparci, przez co szczytny cel zapobiegania dziecięcym dramatom niekiedy zakrawa niemal o kafkowski surrealizm, a rodzice zderzają się ze ślepą ścianą oskarżeń. Dziecko płacze gdy zobaczy dawno niewidzianych rodziców - według Barnevernetu wcale nie z tęsknoty, a ze stresu, więc spotkania należy jeszcze bardziej ograniczyć. Matka nie przyznała się do winy, czyli odmówiła współpracy... To skrajne przykłady, ale występujące. Wszystko jest bowiem kwestią interpretacji pracowników, a te złe (choć występujące w zdecydowanej mniejszości) spowodowały, że temat obrósł niesamowitą mitologią i martyrologią - zamach na Polską Rodzinę, zamach na Matkę Polkę, rzekome porwania w celu urozmaicenia norweskich genów, zaangażował się też Krzysztof Rutkowski, który ma całą ofertę dotyczącą odbijania polskich dzieci z norweskich rodzin zastępczych(!).
Osobiście nie mam wątpliwości, że Barnevernet to dobry, kierowany jak najlepszymi pobudkami system, mający na celu zapobieganie przemocy i ochronę dzieci, jednak przeważnie nierozumiany przez obcokrajowców i w niektórych aspektach wymagający dopracowania, przyznaję. Na tę chwilę sprawa ma bowiem dwie zantagonizowane strony, a problem zaczyna się tradycyjnie tam, gdzie stykają się dwie obce kultury. Bariera niezrozumienia, wywołana tym, że Norwegia reprezentuje jakby wyższy, wyniesiony ponad emocje model cywilizacyjny – którego ani Polacy, ani jacykolwiek inni obcokrajowcy nie potrafią zrozumieć, zaakceptować i do niego przystać. Model chłodny, kalkulujący na zimno straty i zyski. Możliwie obiektywny, pozbawiony emocji. A imigranci boją się tego, nie rozumieją. W rezultacie panikują, rzucają na ślepo oskarżenia, uciekają, porywają własne dzieci i tymsamym sami dostarczają Barnevernetowi argumentów do działania. Nic dziwnego, są przecież przerażeni - nagle ktoś wchodzi z butami w ich życie, ocenia, kontroluje, a przecież 'matka wie najlepiej jak wychować własne dziecko'. Według Norwegów niekoniecznie. Opinia norweskich ekspertów głosi jednoznacznie, że „w najlepszym interesie dziecka jest żyć w warunkach korzystnych dla jego rozwoju, niekoniecznie z biologicznymi rodzicami”, co z jednej strony uratowało już wiele dzieci, a z drugiej doprowadziło do sytuacji, w której bez prób znalezienia krewnych dziecka, bez zważania na jego wyznanie, kulturę, oprócz zmiany rodziców – przeważnie dokonanej słusznie - odbierana jest też jego tożsamość. Problemów nastręcza również interpretacja niektórych zachowań, gdyż w polskiej kulturze słowo ‘kara’ oznacza zupełnie coś innego niż w Norwegii. Norwegowie posługują się pewnym wykrojem, modelem idealnej rodziny wedle standardów norweskich – co wystaje poza jego ramy – należy zmienić. To przecież „bardzo norweskie myśleć, że w żadnym razie nie jesteśmy rasistami. I rzeczywiście, nie doszukiwałabym się rasizmu biologicznego. Ale śladów kulturowego już tak. Chodzi o przekonanie, ze niektóre kultury są warte mniej niż inne.” – mówi jedna z rozmówczyń i nie sposób się z nią nie zgodzić.
Czy inaczej znaczy gorzej? Czy Norwedzy odkryli ideał wychowywania dziecka? Jeśli tak, to czy mają prawo narzucać go wszystkim dzieciom czy tylko tym norweskim? Na ile można krytykować Norwegów, żądać zmian prawa, skoro imigranci są tylko gośćmi w ich kraju? I wreszcie, jak to się ma do podpisanej przez Norwegię Konwencji praw dziecka ONZ, która gwarantuje prawo do zachowania tożsamości, w tym obywatelstwa, nazwiska i stosunków rodzinnych?
Wiele pytań, wiele odcieni szarości. Jednym słowem - doskonały reportaż. W swojej debiutanckiej książce Maciej Czarnecki porwał się na temat – wydawałoby się – niemożliwy do przedstawienia obiektywnie. A jednak udało się! Wielki szacunek i podziw. Będę śledziła uważnie wszystkie jego kolejne publikacje. W międzyczasie pokochałam wydawnictwo Czarne całym sercem. Wydają tak różnorodne, świetnie napisane, ciekawe i poszerzające wiedzę pozycje, że dochodzę do wniosku, iż mogłabym czytać książki tylko i wyłącznie tego wydawnictwa, a i tak nie nudziłabym się ani chwilę. A są to reportaże, które najlepiej mówią same o sobie za pomocą cytatów. Całą sytuację opisaną w "Dzieciach Norwegii" można zawrzeć w trzech hasłach:
BARIERA KULTUROWA: „Dla Polaków, Czechów czy Litwinów państwo przez ponad czterdzieści lat nie było oparciem, lecz faktycznym wrogiem. (…) Wieści, że w Skandynawii fiskus pomaga ludziom rozliczyć podatki, by zapłacili jak najmniej, wciąż brzmią dla nas jak z kosmosu.”
NADOPIEKUŃCZOŚĆ: „…Prawdziwa ciemna strona Norwegii – nie ta estetyzująca, owiana przybyszewszczyzną i trącąca diabłem z jasełek – może wynikać z nadmiaru owej dobroci. Wszak słowo „reżim” nie kojarzy się dobrze.”
NIEZROZUMIENIE: "Barnevernet (...) popełnia koszmarne błędy - ale jego krytycy strzelają z niewłaściwych armat."
Autor reportażu „Dzieci Norwegii”, Maciej Czarnecki, bierze na tapetę trudny i rozdzierający serce temat – norweski Bernevernet, który strzeże dobra dzieci na terenie Norwegii. I kierując się zasadą, że ‘lepiej reagować prewencyjnie, a nie dopiero wtedy, gdy mleko się już rozlało’, ma prawo odebrać dzieci nawet przy drobnej sugestii, że rodzice nie zapewniają im odpowiedniej opieki – podejrzenie o molestowanie, siniaki, czy – jak w niektórych przypadkach – wystarczy o jedno zdanie wypowiedziane przez dziecko za dużo, i ląduje ono na długie miesiące (lub na zawsze) u rodziny zastępczej. Takie postępowanie ma wyraźne, niepodważalne dobre strony oraz mocne podstawy, jak chociażby sprawa Andersa Breivika, który być może nie dokonałby tak okrutnej rzezi, gdyby tylko odebrano go w porę toksycznej matce. Co trzeba przyznać, Norwegowie są niezwykle otwarci na krytykę i przeważnie uczą się na swoich błędach - chcą po prostu uratować jak najwięcej dzieci - a jednocześnie momentami bywają zaskakująco ślepi i uparci, przez co szczytny cel zapobiegania dziecięcym dramatom niekiedy zakrawa niemal o kafkowski surrealizm, a rodzice zderzają się ze ślepą ścianą oskarżeń. Dziecko płacze gdy zobaczy dawno niewidzianych rodziców - według Barnevernetu wcale nie z tęsknoty, a ze stresu, więc spotkania należy jeszcze bardziej ograniczyć. Matka nie przyznała się do winy, czyli odmówiła współpracy... To skrajne przykłady, ale występujące. Wszystko jest bowiem kwestią interpretacji pracowników, a te złe (choć występujące w zdecydowanej mniejszości) spowodowały, że temat obrósł niesamowitą mitologią i martyrologią - zamach na Polską Rodzinę, zamach na Matkę Polkę, rzekome porwania w celu urozmaicenia norweskich genów, zaangażował się też Krzysztof Rutkowski, który ma całą ofertę dotyczącą odbijania polskich dzieci z norweskich rodzin zastępczych(!).
Osobiście nie mam wątpliwości, że Barnevernet to dobry, kierowany jak najlepszymi pobudkami system, mający na celu zapobieganie przemocy i ochronę dzieci, jednak przeważnie nierozumiany przez obcokrajowców i w niektórych aspektach wymagający dopracowania, przyznaję. Na tę chwilę sprawa ma bowiem dwie zantagonizowane strony, a problem zaczyna się tradycyjnie tam, gdzie stykają się dwie obce kultury. Bariera niezrozumienia, wywołana tym, że Norwegia reprezentuje jakby wyższy, wyniesiony ponad emocje model cywilizacyjny – którego ani Polacy, ani jacykolwiek inni obcokrajowcy nie potrafią zrozumieć, zaakceptować i do niego przystać. Model chłodny, kalkulujący na zimno straty i zyski. Możliwie obiektywny, pozbawiony emocji. A imigranci boją się tego, nie rozumieją. W rezultacie panikują, rzucają na ślepo oskarżenia, uciekają, porywają własne dzieci i tymsamym sami dostarczają Barnevernetowi argumentów do działania. Nic dziwnego, są przecież przerażeni - nagle ktoś wchodzi z butami w ich życie, ocenia, kontroluje, a przecież 'matka wie najlepiej jak wychować własne dziecko'. Według Norwegów niekoniecznie. Opinia norweskich ekspertów głosi jednoznacznie, że „w najlepszym interesie dziecka jest żyć w warunkach korzystnych dla jego rozwoju, niekoniecznie z biologicznymi rodzicami”, co z jednej strony uratowało już wiele dzieci, a z drugiej doprowadziło do sytuacji, w której bez prób znalezienia krewnych dziecka, bez zważania na jego wyznanie, kulturę, oprócz zmiany rodziców – przeważnie dokonanej słusznie - odbierana jest też jego tożsamość. Problemów nastręcza również interpretacja niektórych zachowań, gdyż w polskiej kulturze słowo ‘kara’ oznacza zupełnie coś innego niż w Norwegii. Norwegowie posługują się pewnym wykrojem, modelem idealnej rodziny wedle standardów norweskich – co wystaje poza jego ramy – należy zmienić. To przecież „bardzo norweskie myśleć, że w żadnym razie nie jesteśmy rasistami. I rzeczywiście, nie doszukiwałabym się rasizmu biologicznego. Ale śladów kulturowego już tak. Chodzi o przekonanie, ze niektóre kultury są warte mniej niż inne.” – mówi jedna z rozmówczyń i nie sposób się z nią nie zgodzić.
Czy inaczej znaczy gorzej? Czy Norwedzy odkryli ideał wychowywania dziecka? Jeśli tak, to czy mają prawo narzucać go wszystkim dzieciom czy tylko tym norweskim? Na ile można krytykować Norwegów, żądać zmian prawa, skoro imigranci są tylko gośćmi w ich kraju? I wreszcie, jak to się ma do podpisanej przez Norwegię Konwencji praw dziecka ONZ, która gwarantuje prawo do zachowania tożsamości, w tym obywatelstwa, nazwiska i stosunków rodzinnych?
Wiele pytań, wiele odcieni szarości. Jednym słowem - doskonały reportaż. W swojej debiutanckiej książce Maciej Czarnecki porwał się na temat – wydawałoby się – niemożliwy do przedstawienia obiektywnie. A jednak udało się! Wielki szacunek i podziw. Będę śledziła uważnie wszystkie jego kolejne publikacje. W międzyczasie pokochałam wydawnictwo Czarne całym sercem. Wydają tak różnorodne, świetnie napisane, ciekawe i poszerzające wiedzę pozycje, że dochodzę do wniosku, iż mogłabym czytać książki tylko i wyłącznie tego wydawnictwa, a i tak nie nudziłabym się ani chwilę. A są to reportaże, które najlepiej mówią same o sobie za pomocą cytatów. Całą sytuację opisaną w "Dzieciach Norwegii" można zawrzeć w trzech hasłach:
BARIERA KULTUROWA: „Dla Polaków, Czechów czy Litwinów państwo przez ponad czterdzieści lat nie było oparciem, lecz faktycznym wrogiem. (…) Wieści, że w Skandynawii fiskus pomaga ludziom rozliczyć podatki, by zapłacili jak najmniej, wciąż brzmią dla nas jak z kosmosu.”
NADOPIEKUŃCZOŚĆ: „…Prawdziwa ciemna strona Norwegii – nie ta estetyzująca, owiana przybyszewszczyzną i trącąca diabłem z jasełek – może wynikać z nadmiaru owej dobroci. Wszak słowo „reżim” nie kojarzy się dobrze.”
NIEZROZUMIENIE: "Barnevernet (...) popełnia koszmarne błędy - ale jego krytycy strzelają z niewłaściwych armat."
Subskrybuj:
Posty (Atom)