sobota, 29 października 2016 | By: Annie

"Sceny z życia rosyjskich milionerów" - Marie Freyssac

                       Jest coś perwersyjnie fascynującego w życiu mieszkańców moskiewskiej Rublowki. Szokujące wydatki, łyżka kawioru za 1000 euro, jachty, zamki, życie ponad światem, a jednocześnie jest również pewna nuta dekadenckiego smutku w tym bogactwie – jakaś dziwna pustka i samotność. Kilka lat temu miałam okazję przez dwa długie tygodnie zasmakować życia w podobnych, choć jednak pewnie wciąż sporo skromniejszych warunkach - niemniej liznęłam co to znaczy olbrzymia rezydencja ze służbą oraz sztabem ogrodników, podczas gdy ty, ze spokojem, masz oddać się błogiemu nicnierobieniu. Było bosko, choć przyznam też, że nigdy tak bardzo nie tęskniłam za swoim pokojem, za samodzielnością, a melnacholijno-nihilistyczny nastrój, który mnie wówczas ogarnął pod koniec wyjazdu... chyba nigdy nie czułam się tak dziwnie psychicznie, przytłoczona dysproporcją między bogactwem a normalnym życiem i tym, co naprawdę jest ważne - ciężko znaleźć w tym rozsądny kompromis, nie stracić równowagi. Niemniej wciąż bardzo chętnie czytam o nieokiełznanych, bogatych Rosjanach, myślę, że ta ciekawość narodziła się lata temu, kiedy podkradłam mamie powieść Oksany Robski „Casual: zwyczajna historia” - którą polecam, swoją drogą. A książka Marie Freyssac daje nam wszystko to, czego do tego typu lektury można oczekiwać i na co brakuje miejsca w ambitniejszych reportażach– na plotkowanie, wścibstwo i wyliczanie cen futer od Diora. To zapis roku z pracy guwernantki u jednej z zamożniejszych rosyjskich rodzin. Cóż, uwielbiam wszelkie tego typu wyznania sprzedawczyń, sprzątaczek, stewardess, więc jestem bardzo zadowolona. To nie reportaż czy ambitna lektura faktu, która mierzyłaby się z aspektami socjologiczno-politycznymi (tu polecam gorąco „Rublowkę” Walerija Paniuszkina, która ukazała się w serii Reporterzy Dużego Formatu), a po prostu smaczek, możliwość zerknięcia przez dziurkę od klucza w codzienność najbogatszych tego świata, by po zamknięciu książki cieszyć się z powrotu do swojej własnej normalności. :) Dobra rozrywka. Połknęłam w jeden dzień.
niedziela, 23 października 2016 | By: Annie

"Ta, którą znam" - Małgorzata Warda

                     Lubię powieści Małgorzaty Wardy, dobrze się je czyta jesienią. Lubię jej obrazowy sposób opisywania pogody oraz nastroju, i lubię również jej zagubione bohaterki. Niecierpliwie wypatruję kolejnych książek w dziale nowości i zapowiedzi, a ich czytanie zawsze sprawia mi mnóstwo przyjemności. Tym razem poznajemy historię modelki Ady, która wraca w rodzinne strony, aby po śmierci siostry zaopiekować się dwójką jej dzieci. I choć smacznie i szybko połknęłam rownież i tę pozycję, to jednak paradoksalnie wcale nie jestem ślepa na wady tej i innych powieści, które wyszły spod pióra pani Wardy - więc zacznę przekornie, bo od minusów – a zbierało mi się na przemyślenia już od pewnego czasu.

                      Nie wiem - czy to kwestia bardzo charakterystycznego stylu autorki, na tyle wyrazistego, że zaciera on ramy różnych historii, upodabniając je do siebie i z czasem zlewając wszystko w jedną bezkształtną, literacką masę – mam tu na myśli kompozycję tekstu, chronologię odkrywania wydarzeń i sposób narracji. A może to jednak skłonność poruszania raz po raz tematu zaginięcia i kwestia mrocznego sekretu, który skrywa niemal każda główna postać? W każdym bądź razie jeśli chodzi o prozę pani Wardy to od pewnego czasu mam wrażenie jakbym czytała w kółko jedną i tę samą książkę – w mojej pamięci wyróżnia się tylko rewelacyjne „Jak oddech”, ale o czym była na przykład „Najpiękniejsza na niebie” - prawie nie jestem w stanie powiedzieć. Historie niby się różnią, ale tylko pozornie, bo za każdym razem to jakby ta sama bohaterka, ktoś się gubi, ktoś ma mroczną tajemnicę z przeszłości, ktoś ląduje w szpitalu. Zawsze są to dwie płaszczyzny wydarzeń połączone za pomocą retrospekcji. To również ciągle te same uczucia i powielane odcienie emocji. I to jest ok – spodobało mi się przy pierwszym spotkaniu z autorką, więc tego też poniekąd oczekuję od wszystkich kolejnych jej powieści – dlatego w ogóle po nie sięgam.

                   Ale. No właśnie – ale. Gdzie biegnie granica między wyrazistym stylem i skupieniem autora na danym temacie, a powielaniem schematu raz po raz? Jeszcze dwie-trzy takie pozycje i pewnie Małgorzata Warda tę cienką linię przekroczy, a zatem wpadnie w utarty tor pisania książek z jednej kalki – tak pisze Jodi Picoult, tak pisze również Nora Roberts... Towarzystwo lubiane, popularne, ale dla tak zdolnej pisarki nieodpowiednie – bo choć to pewnie będą książki dobre, to ile razy można czytać to samo? A dlaczego by nie spróbować sięgnąć głębiej? Zerwać ze stereotypami, poszerzyć tematykę, spróbować innej narracji? Chętnie przeczytałabym w wydaniu autorki coś innego, może mniej pop-literackiego - tak mi się marzy, choć zaznaczam, że „Ta, którą znam” nie jest książką złą. Wprost przeciwnie – to powieść dobra, wciągająca, naprawdę na poziomie i umiejętnie napisana. Czyta się ją znakomicie i pewnie gdyby było to moje pierwsze spotkanie z pisarką, byłabym zachwycona. Niemniej w ostatnich latach przeczytałam wszystko, co wyszło spod jej pióra, więc staram się oceniać przekrojowo. I takie mam przemyślenia. Ale abstrahując od narzekań (być może niesłusznych i na wyrost), gorąco polecam wszystkim twórczość Małgorzaty Wardy, w tym także tę oto książkę. Ta pani potrafi pisać i jeśli chodzi o wciągające obyczajówki to jest na polskim rynku najlepsza – moim zdaniem. Trzyma poziom i nie rozczarowuje. Niemniej liczę, że jeszcze się rozwinie, bo od zdolnych autorów wymagamy przecież więcej, prawda? :)
sobota, 22 października 2016 | By: Annie

Dwa dobre, kobiece kryminały na długie, jesienne wieczory - "Pustułka" K.B. Miszczuk i "Sześć kobiet w śniegu" A. Fryczkowskiej

                     Chodzę, dotykam, chłonę. Wciąż nie mogę się nacieszyć naszym mieszkankiem, jak dobrze i przytulnie nam tu razem. Wciąż za mało mi tych chwil tylko we dwoje, weekendowych poranków i rozmów wieczornych. Tej jesieni zdecydowanie zamieniam się w rasową domatorkę – urządzam, dopieszczam, a w przerwach piję herbatkę pod kocem i delektuje się literaturą. A, że jesień, to wiadomo - pora na mocniejsze pozycje, najlepiej z dreszczykiem niepokoju na plecach. Owe historie, poprzez kontrast z przytulnym otoczeniem, smakują mi wówczas jeszcze lepiej. Bywają w moim czytaniu takie tematy, które trzymają się mnie przez kilka książek z rzędu, których szukam i do których wracam. Jeśli chodzi o kryminały to jest to motyw odcięcia od świata pewnej grupy osób na wyspie, w jednym domu czy pokoju. Zamknięty krąg podejrzanych i trup – to lubię najbardziej. Wydawałoby się, że temat przewałkowany do znudzenia, a jednak umiejętny i pomysłowy autor wciąż potrafi wiele z niego wycisnąć. I tak było w przypadku obu tych kryminałów pióra polskich autorek.

                   „Pustułka” przenosi nas na grecką wyspę, należącą do bardzo bogatego klanu Spyropoulosów. Wielka rezydencja, a w niej odcięci przez sztorm wszyscy członkowie tej toksycznej rodzinki. Trup ściele się gęsto, a my od początku, aż do samego końca, jesteśmy umiejętnie wodzeni za nos. Czego chcieć więcej? Połknęłam na dwa gryzy, w dwa miłe wieczory. Lekkie pióro, sprawiło, że nawet nie poczułam kiedy woda w wannie ostygła i należało już zakończyć kąpiel. Nic to, cała się pomarszczyłam, ale czytałam dalej. ;) Zakończenie zaskoczyło mnie całkowicie. Nie spodziewałam się! Chcę sięgnąć po inne książki Katarzyny Bereniki Miszczuk, bo choć znana i ceniona przez wielu, to mnie jakoś ominęła jej twórczość. Nadrobię.
                Ciut mniej pod względem kryminalnym podobała mi się natomiast świeżutka i jeszcze pachnąca nowością powieść Anny Fryczkowskiej, choć również spędziłam w jej towarzystwie przemiły czas . To pozycja zabawna, szalona i bardzo kobieca. Jest to książka z nowego, podobno świecącego ostatnio triumfy gatunku - domestic noir. Przyznam, że bardzo podoba mi się ta nazwa. :) Siedem kobiet w domu odciętym od świata przez zimową śnieżycę. Jedna zostaje zamordowana, a zabić miała sposobność każda z uczestniczek spotkania, co oczywiście jest okazją do wywleczenia wszelkich brudów, wzajemnych animozji i pretensji. Powieść mi się podobała, ale chyba bardziej w kontekście kobieco-obyczajowym niż kryminalnym, gdyż trochę rozczarowało mnie zakończenie. Dobre, ale żeby zasłużyć na okładkowe porównanie do Agaty Christie potrzebowałabym nieco więcej... Niemniej uwielbiam książki Anny Fryczkowskiej, rzucam się na nie natychmiast po premierze. A następna pewnie dopiero za rok. :(

                  Dwa kryminały idealne na jesienne wieczory. I cytując Anię z Zielonego Wzgórza: „Jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik!” :) Miłego weekendu!
niedziela, 9 października 2016 | By: Annie

Neapol śladem książek Eleny Ferrante


               Usiądź wygodnie i zrelaksuj się. A teraz, na przekór deszczowej pogodzie za oknem, wyobraź sobie obłędnie niebieskie, śródziemnomorskie niebo oraz słońce mieniące się w wodach Zatoki Neapolitańskiej. Majestatycznego Wezuwiusza, który góruje nad miastem i wąskie, strome przejścia między obdrapanymi kamienicami. Suszące się pranie, hałas, pizzę sprzedawaną na każdym rogu. Brud, włoską fantazję w ruchu drogowym, głośne rozmowy w dialekcie. Proponuję filiżankę włoskiego espresso lub cappuccino z pianką (pamiętaj, że we Włoszech pija się je tylko przed południem! ;)). Wygodnie? Wszystko masz? Zatem zapraszam na wycieczkę... Zwiedzimy Neapol tropem książek Eleny Ferrante.

                 Jeśli nie przeczytałaś/eś jeszcze wszystkich części serii lub dopiero planujesz lekturę – nie bój się, nie będzie tu spojlerów. Rąbka tajemnicy uchylę jedynie na tyle, na ile będzie to niezbędne, nie zdradzę jednak więcej niż opis na okładce. Jeśli natomiast wolisz, aby treść książek stanowiła zupełną niespodziankę - rozumiem - lepiej przerwij czytanie tej notki już teraz. A dla tych, którzy nie znają jeszcze książek Eleny Ferrante, a jednak chcą wyruszyć w podróż z nami – krótkie streszczenie. Owa czterotomowa seria to zapis historii przyjaźni dwóch dziewczyn wywodzących się z biednej dzielnicy Neapolu. Towarzyszymy im przez dekady - począwszy od lat 50', przez burzliwe lata 60' i 70'. Aż do czasów obecnych... To zapis historii ich przyjaźni, ale też życia i przemian społecznych. Owa seria jest wyjątkowa także pod względem językowym i stylistycznym. Dla mnie osobiście - arcydzieło i odkrycie roku.

Zaczynajmy.


                          Na początek odwiedzimy dzielnicę, w której Lina i Elena przyszły na świat, dorastały i mieszkały przez długi czas. Rione Luzzatti. Mam mieszane uczucia - przyznam, że z jednej strony pozytywnie zaskoczyła mnie ta okolica, a z drugiej trochę jednak rozczarowała. Na podstawie opisów w internecie oraz samej książki spodziewałam się miejsca niebezpiecznego i zapuszczonego – takiego, przez które należy jak najszybciej przejść nie rozglądając się na boki, a jednocześnie bardzo klimatycznego, do szpiku przesiąkniętego Neapolem. Co natomiast zobaczyłam - spokojną dzielnicę mieszkalną, całkiem zadbaną (jak na Neapol), niemal wymarłą w ciągu dnia. Bez charakteru, a na pewno nieprzystającą do książkowych wyobrażeń. Biorę poprawkę na czas, który upłynął od opisywanych wydarzeń, niemniej spodziewałam się czegoś bardziej 'z pazurem'. Oceńcie sami...

Czy to może być jeden ze sklepów rodziny Solara..?
Czyżby stacja benzynowa męża Carmeli Peluso? ;)
Majestatyczny Wezuwiusz w tle.
Schowana pośród kamienic Parrocchia Sacra Famiglia, czyli kościół do którego uczęszczały Elena i Lina wraz z rodzinami. 
Słynny tunel pod torami, którym dziewczyny chciały dotrzeć nad morze...
                  Całkiem niedaleko, gdy przemieścimy się w kierunku północno-zachodnim, mieści się Liceo Classico Statale G. Garibaldi, czyli liceum, do którego uczęszczała Elena. 

               Zachodni Neapol to zupełnie inny świat niż chociażby pobliskie Quartieri Spagnoli, które obfituje w wąskie przejścia i sznury suszącego się prania. To lepsze, bogatsze oblicze miasta - pełne luksusowych sklepów i zadbanych Włoszek. W jednej z pięknych kamienic na Corso Vittorio Emanuele mieszkała nauczycielka z liceum - profesor Galiani. Natomiast na zdjęciu poniżej widnieje Piazza dei Martiri, czyli plac, gdzie mieścił się sklep Solarów - w którym Lina sprzedawała zaprojektowane przez siebie buty. I faktycznie, na placu znajduje się kilka sklepów z obuwiem - między innymi Salvatore Ferragamo i Emporio Armani.. ;)

Pobliska Via Chiaia - czyli pierwsze zetknięcie dziewczyn z wielkim i bogatym światem.
Galeria Umberto - miejsce luksusowych zakupów.
I dla porównania - jedna z uliczek Quartieri Spagnoli
                    Dziękuję pięknie za wspólną podróż. Mam nadzieję, że nikt nie usnął z nudów, a niektórzy nawet dobrze się bawili. :) Ze swojej strony gorąco polecam wycieczkę do Neapolu - miasto jest niedrogie, a ma niesamowity i niepodrabiany klimat. Warto odkryć, choć pewnie nie każdego zachwyci w równym stopniu, co mnie. Przyznaję - jest brudne i niezbyt bezpieczne, ale przestrzegając podstawowych zasad (nie włóczyć się po ciemku, pilnować torebki...), naprawdę, nie ma się czego bać.

                 Ze smutkiem odkryłam, że podobno tożsamość Eleny Ferrante nie jest już dłużej tajemnicą... Ja jednak dalej chcę tkwić w tej cudownej bajce niewiedzy. Bo czyż w obecnych czasach, kiedy wszystko można wygooglować w przeciągu kilku sekund, tajemnica nie smakuje po prostu lepiej..? Czy nie pięknie mieć w życiu choć jedną zagadkę, nad którą można się zastanawiać, głowić i w wolnych chwilach wyobrażać sobie przeróżne jej rozwiązania..? I Neapol też taki właśnie jest - nieprzystający do współczesnego świata - nieuporządkowany, niepokorny, tajemniczy - wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji i schematom. Ale przez to wlaśnie tak autentyczny... Trzeba chcieć, trzeba drążyć, na własną rękę zgłebiać jego zaułki i sekrety. Zanurzyć się całym sobą w ten klimat, znaurkować w życie. A wyobraźnia pracuje na całego. To miasto skradło mi serce, przyznaję... :)

Ciao! Jeszcze tu wrócę!
piątek, 7 października 2016 | By: Annie

"Jedyne wyjście" - Helen Fitzgerald

                 Bardzo rzadko choruję, jednak tym razem i mnie dopadło jesienne przeziębienie. Spotkanie ze znajomymi, szperanie w księgarni, spacer i kino - to musi poczekać. Przede mną weekend z tabletkami, kocem i gorącą herbatą. Szczerze mówiąc na nic innego nie mam teraz siły i ochoty... Na pocieszenie pod ręką czeka stosik książek, mam nadzieję, że dam radę czytać. Skrycie liczę, że może choć trochę nadrobię notkowe zaległości, bo powoli tonę w morzu nienapisanych recenzji. Oczywiście pamiętam o obiecanej relacji z Neapolu. Notka już powstaje. :)

                  A tymczasem poniedziałkowy powrót na uczelnię umiliła mi pewna świeżynka wydawnicza – thriller psychologiczny „Jedyne wyjście”, dziejący się w domu spokojnej starości, który jednak nie jest tak sielski, jak mogłoby się to z pozoru wydawać. Co kryje się za drzwiami pokoju numer 7? Byłam ogromnie zaintrygowana. Przyznam, że zaskoczył mnie kierunek, jaki obrała ta historia – nastawiłam się na powieść bardziej mroczną, niemal horror. A tu autorka, oprócz niezbyt strasznego wątku kryminalnego, serwuje nam jeszcze wewnętrzną przemianę głównej bohaterki oraz ciężką chorobę bliskiej jej osoby - jakby nie bardzo wiedziała w którą stronę zmierza - czy chce napisać kryminał, czy jednak obyczajówkę. Nie oszukujmy się, nie jest to pozycja, która mogłaby którykolwiek z tych tematów objąć w sposób dogłębny czy przejmujący. Dlatego nagle wciskanie do książki (z samego założenia lekkiej i błahej) pokładów głębi i mądrości, to zabieg, przynajmniej moim zdaniem, chybiony. Niemniej pozycja jest na tyle sprawnie napisana, że ostatecznie nie mogłam się od niej oderwać i niecierpliwe wyczekiwałam chwil lektury - to chyba najważniejsze. Duży plus dla autorki za poczucie humoru i cudną główną bohaterkę. Dobra rozrywka. Akurat miałam smaka na tego typu książkę, więc jestem zadowolona.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...