Lubię
odkrywać nieznane nazwiska z polskiej literatury – nieraz
natknęłam się na wyjątkowe, ukryte smaczki - wspominam tu szczególnie dobrze
powieści Katarzyny Enerlich oraz „Słońce w słonecznikach”
Dominiki Stec. Tę oto książkę Martyny Ochnik nabyłam za całe 8,90 podczas zakupów
spożywczych – nagle poczułam zew instynktu czytelniczego. Mimo mieszanych wrażeń, nie żałuję tego zakupu. A jako, że jestem zwolenniczką
dopasowywania książek tematyką i klimatem do warunków otoczenia - latem ciągnie mnie do lekkich czytadeł, natomiast w chłodniejsze miesiące mam
ochotę na kryminały i gęste od emocji obyczajówki – to „Pewnego
dnia, w grudniu” wydawało mi się idealne na kilka zimowych wieczorów - podpuścił mnie tytuł, a także piękna, chmurna okładka.
Historia toczy się dwutorowo. W pewien grudniowy wieczór dwoje przyjaciół
spotyka się w wydawnictwie, a noc upływa im na lekturze powieści,
która zwiera w sobie historię życia Poli – zwykłej-niezwykłej
dziewczyny z Warszawy. Poznajemy jej życie - dorastanie,
pierwsze kroki w trudną dorosłość i samodzielność. Brzmi intrygująco, prawda?
Co
mi się podobało – praktycznie cała książka. Lubię ten typ
pisarstwa – dużo wątków pobocznych, rozbudowane postacie drugoplanowe, wiele drobiazgów z życia bohaterów – duży
nacisk na obyczajowość i codzienność. Co szczególnie przykuło moją
uwagę, to styl pisania pani Martyny Ochnik – oryginalny,
niebanalny, intrygujący i bardzo barwny. Długie, rozbudowane
zdania, zawiłe przemyślenia, ale ujęte w sposób przystępny i
przewrotny – czyta się to znakomicie. Nie zaliczę jednak tej
lektury do szczególnie udanych, gdyż koniec... ech... najchętniej wymazałabym
go i napisała całkowicie od nowa. Nie zdradzę nic więcej, bo może ktoś z Was upoluje tę książkę i jednak skusi się na jej lekturę - dodam tylko, że zawiodłam się i rozczarowałam okrutnie,
szczególnie, że tak dobrze mi się tę powieść czytało, tak mi
się podobała, więc siłą rzeczy oczekiwania co do zakończenia miałam wysokie... a
tu jeden wielki zgrzyt - dziwny, ezoteryczno-psychologiczny misz-masz... Nie wiem
zatem czy polecać... chętnie poznałabym Wasze zdanie,
podyskutowała... Kłębią się we mnie myśli i słodko-gorzkie
odczucia na temat tej lektury. I dużo pytań bez odpowiedzi. Książka
nie pozostawi nikogo obojętnym. To na pewno. Ale wrażenia w sumie średnie... :/
Prezenty... książkowe :)))
Małe, prostokątne paczuszki pod choinką, a w środku smakowite lektury - nowe światy do odkrycia. Taki oto stosik dostałam od Mikołaja - tyle radości. :))) Chwalę się i ślicznie dziękuję! :)
I postanowienie, notuję dla samej siebie - do przyszłych Świąt przeczytam wszystkie te książki!!!
I postanowienie, notuję dla samej siebie - do przyszłych Świąt przeczytam wszystkie te książki!!!
Życzenia
Książki i blog to niewielki okruch mojej codzienności, niemniej bardzo cenny i ważny. Uważam, że nasza pasja do literatury i chęć dzielenia się przemyśleniami tworzy coś pięknego i wyjątkowego – rzadko się o tym mówi – wielka szkoda. Czego życzę Wam i sobie? Sztampowo - spokoju, zdrowia, spędzenia tego czasu z najbliższymi – to jest najważniejsze, a szczęście przyjdzie samo.
Na większe podsumowania tego roku przyjdzie jeszcze pora. A tymczasem niecierpliwie wypatruję już Mikołaja – mam nadzieję, że pod choinką znajdę kilka smacznych lektur, czego i Wam serdecznie życzę. ;)
Na większe podsumowania tego roku przyjdzie jeszcze pora. A tymczasem niecierpliwie wypatruję już Mikołaja – mam nadzieję, że pod choinką znajdę kilka smacznych lektur, czego i Wam serdecznie życzę. ;)
"Morderstwo w Boże Narodzenie" - Agata Christie
Dłuższa przerwa sprawiła, że zatęskniłam
za światem Agaty Christie i z ogromną przyjemnością zanurzyłam ponownie nos w świecie intryg, wielkich rezydencji oraz
namiętności skrywanych pod maską angielskiego opanowania. Tym razem
Herkules Poirot musi rozwikłać zagadkę morderstwa popełnionego w Wigilię, a podejrzany jest niemal każdy członek tej dziwacznej rodziny. Nie chcę za dużo zdradzić... Nie umiem jakoś pisać o książkach Agaty – je po
prostu trzeba czytać, co też gorąco polecam Wam uczynić. Cieszę
się, że sięgnęłam po ten akurat kryminał w okresie świątecznym
– fajny klimacik czuć, choć to tylko taki dodatkowy bonus czytelniczy, gdyż Agata jak zwykle nie zawiodła - rozwiązanie zagadki powaliło mnie, dosłownie. A może Wam uda się wytypować mordercę...? Ja chyba już nawet nie muszę pisać, że znowu spudłowałam. ;)
A przy okazji bardzo chciałabym Was ostrzec przed tym oto gniotkiem:
Naprawdę, nie wiem po co wydaje się takie pozycje, czy nikt tego w wydawnictwie nie czyta!? Wstyd... Niby ładne wydanie, piękne zdjęcia, ale tak źle napisanej książki to ja dawno nie widziałam – jakby żywcem skopiowanej z Wikipedii, żadnego logicznego ciągu w tym tekście, język jak z google translate. Jednym słowem - bełkot, koszmar i wyciąganie od ludzi pieniędzy - nazwijmy to po imieniu - bo książka ta jest bardzo droga. Przeczytałam kilkanaście stron i z radoscią odniosłam z powrotem do biblioteki.
A przy okazji bardzo chciałabym Was ostrzec przed tym oto gniotkiem:
Naprawdę, nie wiem po co wydaje się takie pozycje, czy nikt tego w wydawnictwie nie czyta!? Wstyd... Niby ładne wydanie, piękne zdjęcia, ale tak źle napisanej książki to ja dawno nie widziałam – jakby żywcem skopiowanej z Wikipedii, żadnego logicznego ciągu w tym tekście, język jak z google translate. Jednym słowem - bełkot, koszmar i wyciąganie od ludzi pieniędzy - nazwijmy to po imieniu - bo książka ta jest bardzo droga. Przeczytałam kilkanaście stron i z radoscią odniosłam z powrotem do biblioteki.
"Zgubiono znaleziono" - Brooke Davis
Jeden zwrot moim zdaniem opisuje tę
książkę idealnie – 'na siłę'. Na siłę śmieszna, na siłę na
luzie, na siłę wzruszająca i na siłę oryginalna. Miałam
wrażenie jakby autorka zdecydowanie za bardzo się tu starała,
ważyła każde słowo 'czy wywoła ono odpowiedni efekt na czytelniku - tym was zaszokuję, tym zaskoczę, a tym wzruszę'.
Jest w tym jakaś sztuczność, widać szwy tej powieści, a także jedna myśl nasuwa się sama notorycznie podczas lektury – że oryginalnie i inaczej nie zawsze znaczy 'lepiej'.
„Zgubiono znalezono” to historia trojga zagubionych życiowo ludzi – małej dziewczynki Millie oraz dwójki samotnych emerytów, Karla i Agathy. Razem wyruszają w podróż, aby odnaleźć mamę małej Millie. Jednak przede wszystkim jest to lektura o umieraniu - że śmierć jest wszędzie wokół nas, że wszyscy kiedyś umrzemy - mam wrażenie, że przez całą tę książkę autorka maniakalnie to podkreśla, epatuje tym faktem, jakby za wszelką cenę chciała tak mega zaskoczyć czytelnika i poruszyć - u mnie nie zadziałało, przykro mi. Nie wiem, może to również kwestia osadzenia fabuły na pograniczu absurdu i nierealności – nie potrafiłam uwierzyć w tę historię - dla mnie albo jest realizm magiczny, albo go nie ma. I kropka. Nie akceptuję natomiast wciskania każdego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności czy wydarzenia pod pozorem 'oryginalności fabuły'. I choć czytanie tej książki nie sprawiło mi jakiegoś wielkiego bólu czy przykrości, to jednak nie mogę zaliczyć tego spotkania do szczególnie udanych. Niestety, coś nie do końca zaklikało – jak z nowo poznaną osobą – czasami zaskakuje od razu, a czasami rozmowa jest wymuszona, żarty na siłę, uśmiechy i sympatia też. Niczego konkretnego nie da się zarzucić, a jednak serce wie swoje. Może to nie był po prostu dobry czas na tę książkę, nie wiem - na pewno nie podzielam i nie rozumiem opinii na okładce, że rzekomo 'świat zakochał się w tej książce'. Ja odczucia mam średnie. :/
„Zgubiono znalezono” to historia trojga zagubionych życiowo ludzi – małej dziewczynki Millie oraz dwójki samotnych emerytów, Karla i Agathy. Razem wyruszają w podróż, aby odnaleźć mamę małej Millie. Jednak przede wszystkim jest to lektura o umieraniu - że śmierć jest wszędzie wokół nas, że wszyscy kiedyś umrzemy - mam wrażenie, że przez całą tę książkę autorka maniakalnie to podkreśla, epatuje tym faktem, jakby za wszelką cenę chciała tak mega zaskoczyć czytelnika i poruszyć - u mnie nie zadziałało, przykro mi. Nie wiem, może to również kwestia osadzenia fabuły na pograniczu absurdu i nierealności – nie potrafiłam uwierzyć w tę historię - dla mnie albo jest realizm magiczny, albo go nie ma. I kropka. Nie akceptuję natomiast wciskania każdego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności czy wydarzenia pod pozorem 'oryginalności fabuły'. I choć czytanie tej książki nie sprawiło mi jakiegoś wielkiego bólu czy przykrości, to jednak nie mogę zaliczyć tego spotkania do szczególnie udanych. Niestety, coś nie do końca zaklikało – jak z nowo poznaną osobą – czasami zaskakuje od razu, a czasami rozmowa jest wymuszona, żarty na siłę, uśmiechy i sympatia też. Niczego konkretnego nie da się zarzucić, a jednak serce wie swoje. Może to nie był po prostu dobry czas na tę książkę, nie wiem - na pewno nie podzielam i nie rozumiem opinii na okładce, że rzekomo 'świat zakochał się w tej książce'. Ja odczucia mam średnie. :/
"Kot Bob i jego podarunek" - James Bowen
Mam już wolne – chwytam ten
przedświąteczny czas i wykorzystuję jak mogę. Spotkania ze
znajomymi, byłam w kinie na Gwiezdnych Wojnach, przede mną jeszcze wieczór panieński przyjaciółki, ostatnie sprawunki prezentowe, a także teatr z Ukochanym. Odsypiam, dużo czytam pod kocem, lenię
się - mam teraz ten komfort, że mogę, więc bezwstydnie korzystam.
W jeden dzień połknęłam tę przyjemną, leciutką lekturę –
gdzieś między kawą a szykowaniem się do wyjścia. Komercyjna
rozrywka, żadna to tam wielka literatura czy ambitna, ale co z tego,
jeśli w okresie przedświątecznym całkiem miło można spędzić z nią
czas?
Rok temu przeczytałam pierwszą część serii, książkę „Kot Bob i ja” - to była sympatyczna, ale też średnia literacko i nieco płaska powieść. Podobnie jest z tą lekturą, choć tu nawet miałam miejscami poczucie, jakby była to pozycja pisana nieco na siłę, pod koniec irytował mnie też trochę autor-narrator, ale nie chcę wnikać czy pastwić się, bo nie taki jest przecież cel czytania świątecznych książek. Coś lekkiego, nieco odmóżdżającego, ale też miłego dla oczu i ducha, a przede wszystkim pozytywnego, optymistycznego i wprowadzającego w świąteczny klimat. Lekka i łatwa rozrywka - dobra na okres, gdy skupienie ucieka ku innym sprawom, a myśli krążą gdzieś między pakowaniem prezentów a ubieraniem choinki.
Rok temu przeczytałam pierwszą część serii, książkę „Kot Bob i ja” - to była sympatyczna, ale też średnia literacko i nieco płaska powieść. Podobnie jest z tą lekturą, choć tu nawet miałam miejscami poczucie, jakby była to pozycja pisana nieco na siłę, pod koniec irytował mnie też trochę autor-narrator, ale nie chcę wnikać czy pastwić się, bo nie taki jest przecież cel czytania świątecznych książek. Coś lekkiego, nieco odmóżdżającego, ale też miłego dla oczu i ducha, a przede wszystkim pozytywnego, optymistycznego i wprowadzającego w świąteczny klimat. Lekka i łatwa rozrywka - dobra na okres, gdy skupienie ucieka ku innym sprawom, a myśli krążą gdzieś między pakowaniem prezentów a ubieraniem choinki.
"Innego życia nie będzie" - Maria Nurowska
Uwielbiam świeżynki wydawnicze, wszelkie nowości
literackie – kocham buszować wśród stosów nowych, pachnących
farbą książek w księgarni czy w dziale 'zapowiedzi', ale też nie
należę do osób, które czytają tylko i wyłącznie bestsellery.
Czasami nachodzi mnie ogromna ochota na lekturę nieoczywistą –
wyszperaną, zapomnianą, a idealnym miejscem na tego typu poszukiwania
jest biblioteka - jej długie regały pełne tajemniczych lektur... o tym
z resztą już nie raz pisałam. Tam też znalazłam tę oto powieść
Marii Nurowskiej - stare PIW'owskie wydanie z 1987 roku, na brązowym papierze,
pachnące kurzem i minionymi latami...
Pochylenie nad ludzkim losem – to istota tej książki... jak wiatr historii plącze nitki życia, a przypadek i pochopne decyzje rzucają nami jak chcą. Stefan jest u skraju swojej drogi, samotnie, w pustym mieszkaniu czyta pamiętnik Wandy - jedynej kobiety, która go szczere kochała. Piękny wymowny tytuł "Innego życia nie będzie"... zmarnowane szanse, stracona miłość, to życie - nie do końca satysfakcjonujące, nie do końca dobrze przeżyte, ale jest, jakie jest – nasze, jedyne, niezmienne... minęło bezpowrotnie. Smutna, przejmująca, ale też piękna powieść. Czysto obyczajowa i choć niełatwa, o spokojnej dynamice, to jednak czyta się ją wspaniale, jednym tchem. Na pewno na taką lekturę trzeba mieć również odpowiedni nastrój i skupienie – czytając w pospiechu, oczekując wartkiej fabuły i ośmiu zwrotów akcji w międzyczasie, można się tylko rozczarować. Natomiast czytelnik cierpliwy i uważny, smakujący tę prozę w ciszy deszczowego popołudnia, dostanie satysfakcjonującą nagrodę w postaci pięknej, słodko-gorzkiej historii... Moim zdaniem czar tej powieści tkwi w dużej mierze w jej prostocie – poznajemy historie całkiem bliskich nam i zwyczajnych ludzi, wpisane w szarą, polską rzeczywistość czasów PRLu. Kocham takie obyczajówki, uwielbiam takie spokojne pisarstwo. To moje pierwsze spotkanie z Marią Nurowską – bardzo udane. Pisarka z pokolenia mojej babci, czytała ją również moja mama, a teraz będę czytała także ja.
"A co to jest szczęście, mamo?
- Zgoda kroków i myśli"
"(...) młodość, która jak ta łódka nieuwiązana do brzegu, gdzieś się na tej wielkiej wodzie zagubiła."
Pochylenie nad ludzkim losem – to istota tej książki... jak wiatr historii plącze nitki życia, a przypadek i pochopne decyzje rzucają nami jak chcą. Stefan jest u skraju swojej drogi, samotnie, w pustym mieszkaniu czyta pamiętnik Wandy - jedynej kobiety, która go szczere kochała. Piękny wymowny tytuł "Innego życia nie będzie"... zmarnowane szanse, stracona miłość, to życie - nie do końca satysfakcjonujące, nie do końca dobrze przeżyte, ale jest, jakie jest – nasze, jedyne, niezmienne... minęło bezpowrotnie. Smutna, przejmująca, ale też piękna powieść. Czysto obyczajowa i choć niełatwa, o spokojnej dynamice, to jednak czyta się ją wspaniale, jednym tchem. Na pewno na taką lekturę trzeba mieć również odpowiedni nastrój i skupienie – czytając w pospiechu, oczekując wartkiej fabuły i ośmiu zwrotów akcji w międzyczasie, można się tylko rozczarować. Natomiast czytelnik cierpliwy i uważny, smakujący tę prozę w ciszy deszczowego popołudnia, dostanie satysfakcjonującą nagrodę w postaci pięknej, słodko-gorzkiej historii... Moim zdaniem czar tej powieści tkwi w dużej mierze w jej prostocie – poznajemy historie całkiem bliskich nam i zwyczajnych ludzi, wpisane w szarą, polską rzeczywistość czasów PRLu. Kocham takie obyczajówki, uwielbiam takie spokojne pisarstwo. To moje pierwsze spotkanie z Marią Nurowską – bardzo udane. Pisarka z pokolenia mojej babci, czytała ją również moja mama, a teraz będę czytała także ja.
"A co to jest szczęście, mamo?
- Zgoda kroków i myśli"
"(...) młodość, która jak ta łódka nieuwiązana do brzegu, gdzieś się na tej wielkiej wodzie zagubiła."
"Światło, którego nie widać" - Anthony Doerr
Jednym
z moich wielu małych zwyczajów oraz jednocześnie ambicją czytelniczą jest podążanie krok w krok za laureatami
największych światowych nagród literackich - Nobla, Bookera i
Pulitzera. Różnie to wychodzi, niestety nie da się przeczytać
wszystkiego, nie zawsze też zaintryguje mnie dana książka (nie
mogę się na przykład przekonać do sięgnięcia po prozę Mo Yana,
mimo, że jego powieść od lat czeka u mnie na półce). Planuję
sięgnąć wkrótce po „Ścieżki północy” (Booker 2014) i
oczywiście po coś Swietłany Aleksijewicz - ale o tym innym razem,
gdyż dzisiejsza notka należy do zdobywcy Pulitzera 2015, czyli
świetnej książki „Światło, którego nie widać”. To
jedna z tych powieści, o których niezwykle trudno jest pisać, nie
serwując dwustronicowego streszczenia, a nawet i ono i tak nie oddałoby w pełni treści, istoty książki, która tkwi ukryta gdzieś pomiędzy słowami i
zdaniami – uchwycona w rytmie prozy czy opisie morza...
II Wojna Światowa. Niewidoma dziewczynka z Paryża ucieka wraz z ojcem, klucznikiem muzeum, do małego nadmorskiego miasteczka-twierdzy - Saint-Malo. Jednocześnie poznajemy losy młodego niemieckiego chłopca, później żołnierza, który odznacza się niezwykłym umysłem ścisłym oraz technicznymi zdolnościami. Nie jest to powieść sensacyjna, nie jest to również romans, ciężko ująć tę prozę w słowa czy zaklasyfikować do jednego gatunku. Na pewno jest w tej książce coś niepowtarzalnego i poruszającego – wyjątkowe połączenie dziecięcej ciekawości świata, bezradności ludzi w obliczu miotającej nimi wielkiej historii, z ciągłością istnienia, odwiecznym cyklem życia i śmierci. Ta powieść to również niesamowite kontrasty – piękno świata zestawione z koszmarem wojny... To cudowne, ale też okrutne życie - odbite, uwiecznione na stronach powieści... Jednak przede wszystkim urzekł mnie sposób prowadzenia fabuły – splątane nitki losów, które stopniowo łączą się w jeden węzeł-punkt kulminacyjny. Plastyczny język i styl, który od pierwszej strony porywa - wnika się w tę literacką przestrzeń – jesteś, czujesz, widzisz...
Smaczek. Ogromny. Książka może nie wybitna, ale naprawdę bardzo, bardzo dobra. Tak przyjemnie było za każdym razem brać tę opasłą księgę w ręce, wyjmować zakładkę, zanurzać nos między strony i czytać, czytać, czytać... Przepiękna historia. Rasowa powieść. Gorąco polecam!
II Wojna Światowa. Niewidoma dziewczynka z Paryża ucieka wraz z ojcem, klucznikiem muzeum, do małego nadmorskiego miasteczka-twierdzy - Saint-Malo. Jednocześnie poznajemy losy młodego niemieckiego chłopca, później żołnierza, który odznacza się niezwykłym umysłem ścisłym oraz technicznymi zdolnościami. Nie jest to powieść sensacyjna, nie jest to również romans, ciężko ująć tę prozę w słowa czy zaklasyfikować do jednego gatunku. Na pewno jest w tej książce coś niepowtarzalnego i poruszającego – wyjątkowe połączenie dziecięcej ciekawości świata, bezradności ludzi w obliczu miotającej nimi wielkiej historii, z ciągłością istnienia, odwiecznym cyklem życia i śmierci. Ta powieść to również niesamowite kontrasty – piękno świata zestawione z koszmarem wojny... To cudowne, ale też okrutne życie - odbite, uwiecznione na stronach powieści... Jednak przede wszystkim urzekł mnie sposób prowadzenia fabuły – splątane nitki losów, które stopniowo łączą się w jeden węzeł-punkt kulminacyjny. Plastyczny język i styl, który od pierwszej strony porywa - wnika się w tę literacką przestrzeń – jesteś, czujesz, widzisz...
Smaczek. Ogromny. Książka może nie wybitna, ale naprawdę bardzo, bardzo dobra. Tak przyjemnie było za każdym razem brać tę opasłą księgę w ręce, wyjmować zakładkę, zanurzać nos między strony i czytać, czytać, czytać... Przepiękna historia. Rasowa powieść. Gorąco polecam!
"W domu Madame Chic" - Jennifer L. Scott
Nie
czytuję poradników, nie interesują mnie porady lifestylowe, a
wszelkie gazety o tej tematyce omijam przeważnie szerokim łukiem.
Dwa lata temu zrobiłam jednak wyjątek dla „Lekcji Madame Chic”,
a lektura ta dostarczyła mi niespodziewanie wielu pozytywnych
wrażeń, a także góry przemyśleń oraz motywacji. Będąc
ostatnio w bibliotece zgarnęłam zatem z półki
kontynuację, „W domu Madame Chic” - zanurzyłam się w nowej
odsłonie tej sympatycznej pozycji.
Lubię książki Jennifer L. Scott - oprócz lekkiej rozrywki, to również pokaźna dawka wewnętrznego spokoju oraz afirmacji domowej codzienności. Bo, mimo wielu banałów, ich treść, to przede wszystkim zachęta do celebracji życia - cieszenia się chwilą, zauważania miłych drobnostek dnia codziennego. Jak z porannej kawy uczynić przyjemny rytuał - po prostu nauczyć się doceniać to, co zwyczajne. Każde doświadczenie przeżywać świadomie i czerpiąc z niego jak najwięcej radości. Gdyż nie sztuką jest przebiec przez życie, ale właśnie płynąć przez fale losu powoli, świadomie i uważnie, ciesząc się każdym dniem – zostać koneserem własnego życia i kolekcjonerem pięknych chwil – nie stwarzać ich od nowa, ale dostrzec je w tym, co już mamy. Słońce na podłodze, zapach jesieni, deszcz i powrót zimą do przytulnego domu, upiec ciasto, pięknie się ubrać na zwyczajne wyjście - wycisnąć z każdego, nawet pozornie rutynowego i nużącego doświadczenia, tyle pozytywnych emocji, ile tylko się da. Mindfulness. To my sami - nasza perspektywa, podejście – nadajemy codziennym rzeczom oraz czynnościom negatywny wydźwięk – i tylko my możemy to zmienić. Żyć pełniej. Szczęśliwiej. Czuć się dobrze w swojej skórze. Ze spokojem ducha. Rozpieszczać siebie i szanować. Chodzi o życie z jakością. Nie jest to proste, ale zawsze warto próbować. I ta książka o tym przypomina - chociażby tylko dlatego warto po nią sięgnąć. Wydaje mi się, że te wartości siedzą w każdym z nas - czasami tylko gdzieś o nich zapominamy, w biegu obowiązków, z resztą sama to po sobie widzę - jak łatwo ta celebracja chwili, spokój ducha ulatują w obliczu spóźnionego autobusu czy trudnego zaliczenia...
Natomiast jeśli chodzi o sam pomysł i 'wykonanie' "W domu Madame Chic" wydaje mi się znacznie słabsze niż pierwsze "Lekcje Madame Chic"- trochę zalatuje 'odgrzewanymi kotletami'. ;) Ale mimo wszystko podobało mi się. Jeśli potrzebujecie bodźca, który postawi zabiegany umysł do pionu i przypomni jak afirmować każdy nowy dzień - to jest to książka, którą jak najbardziej warto przeczytać. :)
Lubię książki Jennifer L. Scott - oprócz lekkiej rozrywki, to również pokaźna dawka wewnętrznego spokoju oraz afirmacji domowej codzienności. Bo, mimo wielu banałów, ich treść, to przede wszystkim zachęta do celebracji życia - cieszenia się chwilą, zauważania miłych drobnostek dnia codziennego. Jak z porannej kawy uczynić przyjemny rytuał - po prostu nauczyć się doceniać to, co zwyczajne. Każde doświadczenie przeżywać świadomie i czerpiąc z niego jak najwięcej radości. Gdyż nie sztuką jest przebiec przez życie, ale właśnie płynąć przez fale losu powoli, świadomie i uważnie, ciesząc się każdym dniem – zostać koneserem własnego życia i kolekcjonerem pięknych chwil – nie stwarzać ich od nowa, ale dostrzec je w tym, co już mamy. Słońce na podłodze, zapach jesieni, deszcz i powrót zimą do przytulnego domu, upiec ciasto, pięknie się ubrać na zwyczajne wyjście - wycisnąć z każdego, nawet pozornie rutynowego i nużącego doświadczenia, tyle pozytywnych emocji, ile tylko się da. Mindfulness. To my sami - nasza perspektywa, podejście – nadajemy codziennym rzeczom oraz czynnościom negatywny wydźwięk – i tylko my możemy to zmienić. Żyć pełniej. Szczęśliwiej. Czuć się dobrze w swojej skórze. Ze spokojem ducha. Rozpieszczać siebie i szanować. Chodzi o życie z jakością. Nie jest to proste, ale zawsze warto próbować. I ta książka o tym przypomina - chociażby tylko dlatego warto po nią sięgnąć. Wydaje mi się, że te wartości siedzą w każdym z nas - czasami tylko gdzieś o nich zapominamy, w biegu obowiązków, z resztą sama to po sobie widzę - jak łatwo ta celebracja chwili, spokój ducha ulatują w obliczu spóźnionego autobusu czy trudnego zaliczenia...
Natomiast jeśli chodzi o sam pomysł i 'wykonanie' "W domu Madame Chic" wydaje mi się znacznie słabsze niż pierwsze "Lekcje Madame Chic"- trochę zalatuje 'odgrzewanymi kotletami'. ;) Ale mimo wszystko podobało mi się. Jeśli potrzebujecie bodźca, który postawi zabiegany umysł do pionu i przypomni jak afirmować każdy nowy dzień - to jest to książka, którą jak najbardziej warto przeczytać. :)
"Elementarz stylu" - Katarzyna Tusk
Praktycznie od samego początku śledzę
bloga Kasi Tusk – nie nałogowo i jako wielka fanka, ale lubię od
czasu do czasu pooglądać jej stylizacje i przepiękne zdjęcia. I
niezależnie od kwestii sympatii bądź antypatii, jedno na pewno trzeba
jej przyznać – jest bardzo konsekwentna i wiarygodna w kreowaniu
swojego wizerunku. Ja lubię jej zdrowy rozsądek, podziwiam elegancję oraz szanuję wyraźne akcentowanie na pierwszym miejscu wartości takich jak rodzina,
dom, przyjaźń czy prywatność. Jest to tym cenniejsze, gdy pomyślę jak niezwykle łatwo można zostać porwanym przez morze próżności, samozachwytu i
celebryckich ścianek. A tego Kasia unika skutecznie i konsekwentnie
– i to podziwiam. W dodatku kupiła mnie tym, że czyta i promuje książki, a także otwarcie mówi, że 'ciuchy to nie wszystko', a jedynie malutki i mało istotny wycinek naszej rzeczywistości...
Styl Kasi jest mi bliski – na co dzień noszę niemal wyłącznie spódnice lub sukienki, kocham elegancję, ale raczej nie miewam szczególnie dramatycznych problemów z doborem stroju. Nie sprawdzę porad z "Elementarza" w praktyce, gdyż większość z nich i tak stosuję od zawsze, intuicyjnie, jak chociażby tę o bazowych ubraniach. Dlatego książkę przeczytałam z przyjemnością i ciekawością, ale nie powiem, że dużo wniosła w moje życie, nie wiem też czy doradzać ją osobom faktycznie poszukującym modowej pomocy. Bo czy jakikolwiek poradnik może kogoś nauczyć jak się ubierać...? Co mi się szczególnie podoba, zarówno w książce, jak i na blogu Kasi, to wszechobecna celebracja codzienności – docenianie drobnych szczególików, że ciuchy nie przysłaniają jej całego świata, jest w nim miejsce na zachwyt przyrodą, dobrą powieścią czy wieczór z filmem w domowym zaciszu. Ale jednak tłumaczenie 'nie mam czasu się stroić, bo jestem zbyt zajęta prowadzeniem bloga o modzie' jest ciut zabawne, przyznacie, hihi. ;). W każdym bądź razie czytanie tej książki sprawiło mi dużo takiej babskiej, kobiecej przyjemności, a także dostarczyło mnóstwa miłych doznań wizualnych - i chyba o to właśnie chodziło. :)
Styl Kasi jest mi bliski – na co dzień noszę niemal wyłącznie spódnice lub sukienki, kocham elegancję, ale raczej nie miewam szczególnie dramatycznych problemów z doborem stroju. Nie sprawdzę porad z "Elementarza" w praktyce, gdyż większość z nich i tak stosuję od zawsze, intuicyjnie, jak chociażby tę o bazowych ubraniach. Dlatego książkę przeczytałam z przyjemnością i ciekawością, ale nie powiem, że dużo wniosła w moje życie, nie wiem też czy doradzać ją osobom faktycznie poszukującym modowej pomocy. Bo czy jakikolwiek poradnik może kogoś nauczyć jak się ubierać...? Co mi się szczególnie podoba, zarówno w książce, jak i na blogu Kasi, to wszechobecna celebracja codzienności – docenianie drobnych szczególików, że ciuchy nie przysłaniają jej całego świata, jest w nim miejsce na zachwyt przyrodą, dobrą powieścią czy wieczór z filmem w domowym zaciszu. Ale jednak tłumaczenie 'nie mam czasu się stroić, bo jestem zbyt zajęta prowadzeniem bloga o modzie' jest ciut zabawne, przyznacie, hihi. ;). W każdym bądź razie czytanie tej książki sprawiło mi dużo takiej babskiej, kobiecej przyjemności, a także dostarczyło mnóstwa miłych doznań wizualnych - i chyba o to właśnie chodziło. :)
***Instagram***
Pewien czas temu założyłam konto na
Instagramie. Nie jestem zbyt aktywna, ale co jakiś czas zdarzy mi
się wrzucić jakieś, przeważnie książkowe zdjęcie – spontanicznie, kilka dziennie lub raz na
miesiąc – nie ma w tym logiki. ;) Niemniej kto ma czas i ochotę
mnie odwiedzić – zapraszam TUTAJ! Zostawcie linki do siebie, bo chętnie popodglądam też Wasze profile. :)
Z cyklu: inne... czytanie świąteczne
Jesień
mija w szalonym tempie – studia, ślubne przygotowania, świąteczna
gorączka prezentów. Na uczelni zdecydowanie luźniej, więc czytam
też więcej, ale często wybieram książki grubsze i bardziej
wymagające - wiele pozycji pozaczynałam i jakoś nie mogę się
zebrać, żeby doczytać je do końca, choć to powieści dobre i
ciekawe... Taki okres, ale powoli przełamuję ten czytelniczy impas.
Jednak przed wszystkim staram się znajdować chwile na cieszenie się
domowym, przedświątecznym klimatem, gdyż jesień i wczesna zima to
dla mnie zdecydowanie najprzytulniejszy i jeden z milszych okresów w
roku - czas celebracji domowego zacisza, czerwonego koca i
świątecznej herbaty. Rodzinny
czas, pełen radości czerpanej z drobnych okruchów codzienności –
kubka z reniferem, świątecznych zakupów i złotych ozdób w całej
Warszawie. Upiekłam ciasteczka, słucham świątecznych
piosenek... Lubię tę prezentową burzę pomysłów z mamą,
pierniczki do kawy. Przez wielu krytykowany jako pusty i
materialistyczny czas – ja nie dopatruję się tu drugiego dna i
złych chęci – nie myślę o tym i nie analizuję. Cieszę się –
po prostu.
Jak co roku planuję sobie w ten wyjątkowy czas zapodać sobie kilka lektur tematyką lub nastrojem nawiązujących do beztroskiego i przytulnego okresu świątecznego – skuszę się na pewno na „Morderstwo w Boże Narodzenie” Agaty Christie oraz najnowszą historię Kota Boba „Kot Bob i jego podarunek”. ;) Myślę także o „Smażonych, zielonych pomidorach”, bo to podobno piękna, optymistyczna i pełna ciepła powieść – smaczek polecany przez wielu. Dam znać jak wrażenia. :)
A Wy? Czujecie juz klimat? Co czytacie w tym wyjątkowym okresie roku? Macie jakieś ulubione książki do polecenia? :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)