Gdy
stanę na palcach na balkonie w moim nowym mieszkaniu i spojrzę w
kierunku północnym, widzę w oddali Pałac Kultury oraz pozostałe wieżowce
centrum. Nocą oświetlone kolorowymi światełkami, w dzień
statecznie szare i często przymglone odległością. Ten widok
napawa mnie spokojem – czuję ogrom czekających możliwości,
perspektywę wielkomiejskiego gwaru, bliskość świata na
wyciągnięcie ręki, w zasięgu 10-minutowej jazdy metrem, ale
jednocześnie wciąż mogę pozostać bezpiecznie w domowym zaciszu. Lubię
Warszawę, choć nie jest to łatwa i prosta znajomość. Uwielbiam odkrywać
wciąż nowe kawiarnie, doceniam bliskość kin, teatrów, ciekawych
spotkań kulturalnych, bacznie obserwuję tłum fascynujących, kolorowych ludzi. Ogrom możliwości
– co sobie tylko wymarzysz. Chcesz się uczyć
suahili? Proszę bardzo! Szukasz ekologicznej owsianki jabłkowej?
Znajdziesz w sklepie za rogiem. Jednak Warszawa to też miasto, które
niczym wielki, wiecznie głodny potwór bezlitośnie pożera Twój
czas. Dojazdy, korki, tłum, odległości... Irytuje mnie też wieczne
niezadowolenie ludzi, narzekanie, negatywne nastawienie do życia,
brak uśmiechu (choć to się ostatnio coraz bardziej zmienia!) i
agresja w komunikacji miejskiej. Nie znoszę cebulactwa, będącego
cechą nie przyjezdnych, ale również (a może właśnie przede
wszystkim) warszawiaków – dają darmowe koreczki z sera? Wezmę
wszystkie, do kieszeni! Warszawa to miasto, które niekiedy
razi swoją brzydotą, choć można również znaleźć
miejsca-perełki, do których aż chce się wracać raz po raz. Takie
to oto właśnie nierówne, niebanalne miasto – moja Warszawa.
Urodziłam
się w Warszawie i być może urwałam się z innej bajki, ale
nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy, aby postrzegać osobę
spoza stolicy jako kogoś gorszego – jeśli mam być szczera, to
przyznam, że zawsze byłam raczej ciekawa delikatnej 'inności' takich osób,
ale na zasadzie ciekawostek w wymowie, w zwyczajach – nie jak okazu
w zoo. Nie raz śmiałyśmy się z koleżankami z naszych różnic
językowych – strugaczka czy temperówka? Na pole czy na dwór?
Jednak zawsze tylko w sympatycznym tonie. Ja też nie raz popisałam się
błyskotliwością – np. gdy nie załapałam, że mleko można na co
dzień pić skądś indziej niż z kartonu i przyczyniłam się tym do
kilkuminutowego ataku śmiechu u koleżanki, której rodzina ma
własne krowy. Często nawet zazdrościłam gdy znajome opowiadały o swojej codzienności w rodzinnym domu – o zwierzętach, o
pięknej przyrodzie. Może to dzięki podróżom z rodzicami –
dzięki pewnej tolerancji, otwartości na świat, która była mi od
dziecka wpajana? Może dlatego, że często jeździłam do mniejszych
miejscowości w wakacje? A może dlatego, że przez kilka lat mieszkałam
na warszawskich przedmieściach, prawie 'na wsi'? Wieś, małe miasteczka
zawsze kojarzyły mi się w wakacjami, błogim nicnierobieniem –
coś między "Małomównym i rodziną" a "Dziećmi z Bullerbyn" – jednam słowem same pozytywne rzeczy, których można tylko
zazdrościć. Nie chcę się tu przedstawiać jako nieskazitelna osoba, krystalicznie czysta - wiadomo, czasami pojawia się próżna duma, czasami irytacja, zdecydowanie uważam się za
'miejską' dziewczynę i nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej. Nie przeczę - widzę różnice - w sposobie mówienia, w wykształceniu, w obyciu kulturalnym - z niektórymi ciężko znaleźć wspólny język. Ważne jednak kim jesteś, jaki jesteś, a nie skąd pochodzisz - staram się tylko tą zasadą kierować w moim codziennym życiu, przy ocenie nowo poznanych osób. Przyjaźnię się zarówno z osobami z, jak i spoza Warszawy - nie dzielę przyjaciół na kategorie - naprawdę, jest mi obojętne, gdzie się kto urodził.
Pałac Kultury nocą... |
Większość osób, które znam (nie licząc rodziny) jest właśnie spoza Warszawy, przyjaciele także, nie ma się co oszukiwać – Warszawa to miasto przyjezdnych – parkingi pustoszeją w weekendy, a w każdy niedzielny wieczór w stronę stolicy sunie korek utworzony z samochodów o 'obych' rejestracjach. To tak jakby imigrant czuł się źle w Londynie – mieście gdzie czasami ciężko spotkać rodowitego Anglika. Warszawa to miasto skolonizowane przez 'słoiki' – taki jej urok, są tu u siebie. Ja tak to widzę, dlatego zaskoczyła mnie to poczucie 'wyobcowania'. Słowa słoik używam, ale dlatego, że podoba mi się jego żartobliwy charakter, nie widzę w nim nic złośliwego czy obraźliwego.
Pola Mokotowskie - moja droga na zajęcia |
Autorka
ubiera w słowa, nazywa po imieniu zachowania i zjawiska gdzieś z pogranicza świadomości – niby nam wszystkim dobrze znane, ale nie
do końca uświadomione i zdefiniowane. Na przykład: „Osoby z Warszawy
inaczej zachowują się w stosunku do swoich rodziców. Na wsi to
nigdy nie jest partnerskie; dziecko zawsze pozostaje dzieckiem. W
Warszawie dziecko jest partnerem.” "Zaduch" to mądra, bardzo ważna książka, dotykająca istotnego tematu - 30-latkowie, którzy przenieśli się do stolicy w poszukiwaniu
lepszego życia, szerszych perspektyw. Wciąż obcy w Warszawie, ale obcy też
w swoich rodzinnych miasteczkach i wsiach. Dużo zyskali, dużo
stracili – jak postrzegają wieś, a jak miasto –
kompleksy, wyobcowanie, tęsknota, zmiany. Pięknie napisane, bardzo ludzkie, 'bliskie' historie, opowiedziane prosto z serca. Nie chcę tu ferować
wyroków, wyciągać wniosków. Ten reportaż wywołał u mnie
lawinę przemyśleń, zmienił mój sposób postrzegania osób przyjezdnych – stąd ta wyjątkowo długa i osobista notka.