Zwyczajnie
żal mi czasu na takie książki – puste, miałkie, bezcelowe. Sama z
siebie raczej nie sięgnęłabym po „Poczekajkę”, ale czułam się nieco
przytłoczona lekturą „Złotych żniw” Grossa i całym dniem na uczelni,
dlatego zapragnęłam lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej, która mogłaby
mi towarzyszyć w wannie. Zachęciła mnie również mama, która przeczytała
wszystkie trzy części i była zadowolona. Początek jeszcze jako tako mi
się podobał, ale im dalej, tym gorzej, niestety... Główną bohaterką jest
lekarka weterynarii - Patrycja, która wierzy w czary i za ich sprawą
porzuca wielkie miasto na rzecz pięknej, sielskiej wsi Poczekajka, gdzie
w ślicznym, małym domku będzie czekała (dosłownie) na księcia na
czarnym rumaku...
Mam
wrażenie, ze autorka po wprowadzeniu na początku powieści wątku
magicznego (całkiem sympatycznego, nawiasem mówiąc) uznała, że nie musi
się już trzymać żadnych zasad prawdopodobieństwa czy logiki i może sobie
bezkarnie pozwolić na wszystko – bo skoro czytelnik przełknął czary, to
da się mu również wcisnąć wszelkie nieprawdopodobne zwroty akcji.
Powiem tak - co innego wprowadzać do powieści elementy same z siebie, z
założenia nierealistyczne - w postaci szklanych kul, sabatów czarownic i
wróżb – jako fragmenty wątku magicznego, a co innego traktować
czytelnika jak – tu powiem wprost – głupka i wciskać mu taki pozbawiony
wysiłku i jakiejkolwiek realistyczności harlequinowy kit – jako element
prawdziwej rzeczywistości. Jakby logika i racjonalne myślenie były
całkowicie zbędne – liczy się tylko romans... Nie chcę tu zdradzać
meandrów akcji, ale co najbardziej mnie denerwowało, to to, że nagle
wszyscy bohaterowie przybywający z różnych miejsc do Poczekajki znają się i łączy ich wspólna przeszłość – oczywiście zupełnym
przypadkiem... Dziewczyna przyjeżdża do Poczekajki, a za nią przyjeżdża
nasłany przez matkę Łukasz. Nagle okazuje się, że w Poczekajce mieszka
też największy wróg Łukasza, Gabriel (który okazuje się powiązany
pewnymi elementami z Patrycją), a kolega z pracy Patrycji w Warszawie
również nagle zna wszystkich z Poczekajki. Ich wszystkich zna natomiast
pewien dziadek, który bierze się nie wiadomo skąd... Bohaterowie są tak
schematyczni, a fabuła tak przewidywalna, ze już około 50 strony byłam
praktycznie pewna jak zakończy się ta opowieść. I nie pomyliłam się...
Książka
ma swoje fajne momenty – podobały mi się opisy pracy w zoo, podobały mi
się początkowe perypetie z domkiem. Uśmiałam się przy scenie mycia
krowy szamponem truskawkowym i kilku innych również – autorka ma
poczucie humoru i naprawdę bujną wyobraźnię. Ale niestety, kiedy
przychodzi do jakichkolwiek scen miłosnych czy romantycznych czytałam z
już dużym zażenowaniem pomieszanym ze śmiechem – jest tak niewiarygodnie
i kiczowato, że nawet przy najszczerszych chęciach nie sposób się wczuć
czy zachwycić. Nie chcę tu pluć jadem - ja naprawdę rozumiem, że to
jest literatura lekka i z założenia nie ma to być głęboki, poruszający
dramat. Takie powieści są potrzebne – sama je lubię i dość często
sięgam. Ale błagam, nie lubię i nie chcę być traktowana jak naiwna i
bezmyślna czytelniczka, która nie zasługuje na wysiłek autorki, żeby
jakoś poskładać historię do kupy, żeby choć trochę nabrała ona znamion
prawdopodobieństwa – żeby z tych posklejanych bez ładu i składu zbiegów
okoliczności (aby tylko pasowało...) tworzyła się jakaś logiczna całość.
Można pisać tego typu książki i nie obrażać inteligencji czytelnika –
przykłady dobrej, lekkiej, rozrywkowej literatury kobiecej można by
mnożyć. Nie polecam – chyba tylko wielkim fankom magiczno-wiejskich
romansów może się spodobać... Dla mnie to zwykły, infantylny, średnio napisany
harlequin, a ratuje go ewentualnie poczucie humoru i wątek z zoo. Przy
„Poczekajce” „Dom nad Rozlewiskiem” wypada jak ambitna i głęboka
literatura z wyższej półki...