niedziela, 23 lutego 2014 | By: Annie

O czytaniu słów kilka przy okazji wiosennych porządków...

            Kiedy piękne, kolorowe okładki kuszą z wystaw księgarni, kiedy bestsellery można kupić nawet w sklepie spożywczym, a internet roi się od setek zachwalających recenzji trudno nie być zachłannym i pazernym na nowości wydawnicze – materialistyczna chęć posiadania często przeważa nad zdrowym rozsądkiem i zanim się obejrzę już kolejne zamówienie poszło w świat... Dodatkowo chwalenie się na blogach ilością przeczytanych tytułów również budzi we mnie gdzieś z tyłu głowy taki instynkt rywalizacji – też chcę czytać kilkanaście czy kilkadziesiąt książek miesięcznie! A przecież doskonale wiem, że to nie o ilość w czytaniu chodzi... 

Piękny hiacynt wniósł wiosnę do domu...

              Podczas zeszłotygodniowych porządków w biblioteczce, kiedy miałam możliwość dokładnie przyjrzeć się moim literackim wyborom i kiedy jednocześnie mnóstwo książek wylądowało w kartonach w piwnicy naszło mnie na przemyślenia – ile bezsensownych zakupów, ile czasu zmarnowałam na powieści, które nic nie wnoszą do życia, nie rozwijają mojej osobowości czy wiedzy – kierowałam się tylko ich popularnością, ładną okładką, reklamą i swoją pazernością. Pochłaniam książki, jedna za drugą – ale ile z tych książek tak naprawdę zostaje we mnie? Tak robiąc szczery rachunek sumienia począwszy od stycznia tego roku to jako te z około 20 lektur, które bardziej wryły się w moją pamięć i serce wymienię tylko „Ości”, „Sobotę” niezawodnego McEwana, „Lewą ręką przez prawe ramię” i może „Zjazd szkolny”... Nie chodzi o to, że pozostałe pozycje mi się nie podobały – nie, mile je wspominam. Chciałabym jednak, żeby czytanie było dla mnie czymś więcej niż tylko rozrywką – chciałabym delektować się i smakować prozę – czytać powoli, uważnie – więcej wymagać od siebie pod kątem czytelniczym. I nie mówię tu o całkowitym skreśleniu lekkiej literatury kobiecej jako czegoś złego, pozbyciu się przyjemności i rozrywki, a w zamian katowaniu się opasłymi esejami historycznymi. Nie, mam tu na myśli przynajmniej częściowe wyzbycie się pewnego czytelniczego lenistwa – zamiast 5 przeciętnych merytorycznie, choć jednocześnie przyjemnych i łatwych czytadeł czy nie lepiej byłoby zmierzyć się np. z jedną grubą klasyką, która byłaby wyzwaniem? Poświecić jej czas i uwagę a w zmian otrzymać wspomnienia i przemyślenia na całe życie..? Być może to kwestia pewnej rozwijającej się czytelniczej dojrzałości – nie wystarcza mi już tylko miła rozrywka – chciałabym czegoś więcej... Być może gdy czyta się dużo trudniej o zachwyt – wszystko powszednieje, a prawdziwe emocje gubią się gdzieś między natłokiem świeżynek i nowości wydawniczych. Przy 2-3 książkach tygodniowo ich treść zlewa się, nie ma tego momentu i miejsca na refleksję, oddech, przemyślenia, zapisanie powieści w pamięci i w sercu - stąd chyba moja potrzeba wolniejszej i uważniejszej lektury – potrzeba bycia zaskoczoną i poruszoną. Czuję się nieco zapchana taką w miarę dobrą prozą, ale wciąż nie aspirującą do miana rozwijającej czy poszarzającej horyzonty. Mam potrzebę sięgnięcia po literaturę ambitniejszą i poważniejszą, mniej znaną i reklamowaną a jednocześnie nieco obawiam się tego spotkania – boję się, ze utknę na miesiące w jakimś opasłym tomie, że nie będę zupełnie umiała docenić jego kunsztu i wartości – zniechęcę się, a jednocześnie będę się czuła jak ignorantka. 

                To tylko kilka moich bezładnych myśli z rana, ale chciałam je przelać w słowa... Pragnę iść w jakość, nie w ilość i pustą przyjemność. Mniej kupować, więcej wypożyczać i czytać to, co już nakupiłam. Skupiać się i w pełni koncentrować na aktualnie czytanej lekturze – smakować ją powoli i przeżywać - nie spieszyć się, nie gonić za następnymi pozycjami ‘bo kolejka czeka’.... To takie moje małe wiosenne przemyślenia i nieśmiałe postanowienia. Co o nich myślicie? :)
sobota, 22 lutego 2014 | By: Annie

"Wybrany" - Bernice Rubens

               Poznajcie pewną żydowską rodzinę z problemami – ojciec emerytowany rabin plus trójka dorosłych dzieci – każde na swój sposób... oryginalne. Głównym bohaterem jest najstarszy syn, Norman, uzależniony od amfetaminy przez którą wszędzie widzi czyhające na niego rybiki cukrowe – skutkuje to pobytem w szpitalu psychiatrycznym...

               Solidna powieść obyczajowa, choć jestem nieco zaskoczona, że została uhonorowana aż tak prestiżową nagrodą, jaką jest nagroda Bookera. Czytało się dobrze, ale rzucona na kolana i zachwycona również się nie czuję – nie mam poczucia, żeby ta lektura w jakikolwiek sposób mnie rozwinęła czy poruszyła – a od zdobywcy tak zaszczytnego wyróżnienia miałam jednak większe wymagania. Ot, przyjemna powieść, w sam żeby zanurzyć się w dwa lub trzy wieczory. Raczej nie z półki ambitna, ale na pewno nie jest to takie zwykłe czytadło – powieść niewątpliwie ma w sobie coś ciekawego i intrygującego, choć może nie zachwyca. To trzecia książka wydana przez niewielkie gdańskie wydawnictwo Wiatr od morza i moja trzecia przeczytana – słabsza niż „Dostatek” czy „Dotyk”, ale mimo wszystko nie czuję się zawiedziona. Dobra literatura obyczajowa, ale bez szału i nadmiaru wychwalań.
niedziela, 16 lutego 2014 | By: Annie

"Lista marzeń" - Lori Nelson Spielman

              Od czasu do czasu kusi mnie lekka literatura kobieca – nachodzi mnie nieodparta ochota na takie typowe romantyczne czytadło dla umilenia czasu. Niekiedy trafiają się perełki, a czasami prawdziwe gniotki – jednak tym razem absolutnie nie czuję się zawiedziona. „Listę marzeń” pochłonęłam ‘na raz’, w kilka godzin podróży – skutecznie umiliło mi to długie godziny w pociągu... Tytułowa lista marzeń to lista z dzieciństwa głównej bohaterki, którą jej mama przechowywała przez długie lata, aż do swojej śmierci. Trzydziestoletnia Brett, aby otrzymać spadek oraz listy napisane przez matkę, musi w przeciągu roku zrealizować wszystkie swoje marzenia z dzieciństwa – między innymi kupić konia, zakochać się, mieć dziecko...

                Jeśli szukacie dobrej i lekkiej, choć również niepozbawionej wartości literatury kobiecej sięgnijcie po „Listę marzeń” – nie zawiedziecie się. Nie jest to nic zachwycającego czy rzucającego na kolana, ale wciąga i, co najważniejsze, nie ogłupia - nie czuje się po lekturze tej powieści mdłości od słodkości i chęci natychmiastowego wyprania sobie mózgu. Myślę, że na sukces tej książki zapracowały przede wszystkim dwa jej elementy: sympatyczna główna bohaterka oraz pewna nieschematyczność czy nieprzewidywalność fabuły - to miła odmiana gdy po pierwszych dwóch stronach wciąż nie wiadomo kto będzie miłością życia głównej bohaterki... ;) Powieść pochłania się błyskawicznie i ze smakiem. Na odstresowanie, dla umilenia czasu, życia czy podróży - jak najbardziej polecam. Myślę, że ta autorka namiesza jeszcze sporo we współczesnej literaturze kobiecej...
czwartek, 13 lutego 2014 | By: Annie

Kilka słów o Joannie Chmielewskiej przy okazji lektury "Lesia"...

                Moja znajomość z twórczością Joanny Chmielewskiej rozpoczęła się kilkanaście lat temu - chodziłam wówczas do podstawówki, ale akurat leżałam chora w domu, a mama podsunęła mi „Nawiedzony dom”, który zachwycił mnie i bez reszty oczarował moją dziecięcą wyobraźnię. Potem przyszła pora na kolejne perypetie Janeczki i Pawełka, a następnie na przygody Tereski i Okrętki w „Zwyczajnym życiu” (rewelacja!) oraz w „Większym kawałku świata” (również świetny!). W międzyczasie połknęłam wiele innych powieści Chmielewskiej, niektóre podbierałam rodzicom z półki, trzymałam wciśnięte między łóżko a ścianę i czytałam potajemnie, gdyż rodzice uważali, że niektóre jej książki były wówczas dla mnie jeszcze wciąż zbyt ‘dorosłe’ – bardzo mnie taki pogląd denerwował i buntowałam się stanowczo. ;) Pochłonęłam „Wszystko czerwone”, „Wielki diament” (chyba moja ukochana), „Całe zdanie nieboszczyka” i wiele innych – rodzice mają starsze wydania z lat 90’ z pięknymi, kolorowymi, działającymi na wyobraźnię okładkami... Teraz wydają mi się nieco kiczowate, ale wówczas potrafiłam wpatrywać się w nie godzinami. ;)


              Tak się jakoś złożyło, że najsłynniejszego „Lesia” nigdy nie przeczytałam, pewnie dlatego, że akurat tej pozycji rodzice nie mieli w swojej biblioteczce. Może to i dobrze, bo ten smakowity deser ostał mi się aż do dziś... Scena kiedy garbaty Lesio ucieka z płonącą nogą od krzesła jako pochodnią przed nadjeżdżającym pociągiem – no po prostu rewelacja, śmiałam się szczerze w głos, popłakałam się ze śmiechu. Niesamowita wyobraźnia autorki, dużo humoru, ciekawe kryminalne zagadki - serdecznie polecam Wam całą twórczość Joanny Chmielewskiej – kto nie czytał ma co nadrabiać. Wszystkie jej powieści szalenie mi się podobały – jako słabszą wymieniłabym jedynie „Klin”. Chmielewska to dla mnie królowa polskiego kryminału – muszę koniecznie odbyć wycieczkę do biblioteczki rodziców lub do osiedlowej biblioteki po kolejne jej książki – mam ochotę odświeżyć sobie dawno poznane smakołyki, a także przeczytać te powieści, których wciąż nie znam. Jej książki kojarzą mi się ze wszystkim, co najlepsze – beztroskimi wakacjami z dzieciństwa, kilogramami pochłoniętych czereśni, dziesiątkami wyskubanych słoneczników i niczym nieposkromioną wyobraźnią. Fanom książek biograficznych polecę jeszcze tylko gorąco autobiografię pisarki – rewelacja! Uff... to na tyle moich wynurzeń.. :)
środa, 12 lutego 2014 | By: Annie

"Między nami" - Chris Cleave

            Jeśli szukacie powieści ważnej, poruszającej i zwyczajnie mądrej, a jednocześnie napisanej prostym i bardzo przystępnym językiem – ta lektura będzie dobrym wyborem. Mnie osobiście dotknęła i zachwyciła...  Pod okładką książki skrywa się historia dwóch kobiet – jedna z nich to uciekinierka z Nigerii, druga to odnosząca sukcesy londyńska dziennikarka. Kilka lat wcześniej ich ścieżki splotły się na pewnej nigeryjskiej plaży. Po kilku latach los ponownie zetknie je w Londynie...

              Duża dawka emocji, wciągająca, nietuzinkowa historia – myślę, że zadowoli nawet najwybredniejszych czytelników. Oryginalny, świeży i niepowtarzalny styl – czuć jego autentyzm, prawdziwość - jakby bohaterki opuściły karty powieści i stanęły tuż obok nas... Mimo, że minęło już sporo czasu od kiedy przeczytałam tę powieść, wciąż wracam do niej myślami – to jedna z takich pozycji, którą zapamiętuje się, jeśli nie na całe życie, to na długie lata. Poruszająca i zachwycająca. Rewelacja. Naprawdę dziwię się, że ta historia przeszła jakby niezauważona, bez echa. Przystępna literatura obyczajowa, smaczek z najwyższej światowej półki. Czytajcie, warto!
poniedziałek, 10 lutego 2014 | By: Annie

"Towarzyszka Panienka" - Monika Jaruzelska

             Jak cudowanie jest mieć czytających rodziców – nie mówię tu tylko o zrozumieniu dla ciągłego znoszenia kilogramów nowych książek, polecaniu sobie nawzajem kolejnych tytułów, możliwości dyskutowania na temat przeczytanych powieści czy też posiadania w domu drugiej dużej biblioteczki pełnej nieco starszych książek zgromadzonych przez rodziców – tu z dużym naciskiem na literaturę podróżniczą, iberoamerykańską oraz kryminały. Nie zaprzeczam, ma to swoje plusy. ;) Mam tu jednak na myśli mój perfidny egoizm, który przejawia się tym, że kupuję rodzicom w prezencie książki, które ich cieszą, a które sama również chcę przeczytać - potem je bezczelnie podbieram... ;) Tak było też z „Towarzyszką panienką”...

                Bardzo fajna lektura, choć zdecydowanie nie jedna z takich, które mogą odmienić życie czy do głębi poruszyć. Sympatyczna, zabawna, lekka - wpada jednym okiem, wypada drugim. Nie jest to autobiografia w ścisłym tego słowa znaczeniu– to raczej niewielkie urywki codzienności, takie puzzle z przeszłości Moniki Jaruzelskiej zaprezentowane w postaci wielu króciutkich rozdziałów – ciekawie i interesująco opisuje swoją młodość w latach 60 i 70, podróże z ojcem, spotkania z największymi tego świata... Czytało się te wspomnienia bardzo dobrze, choć zabrakło mi tu jednak jakieś głębszej rysy, pozostawienia jakiegoś śladu w czytelniku, głębszych emocji czy przemyśleń – przynajmniej ja tego nie odczułam i tego mi właśnie zabrakło aby w pełni zachwycić się tą książką. Lekka, ciekawa i sympatyczna lektura, w sam raz na jedno popołudnie – bo czyta się błyskawicznie. Dobra rozrywka, choć może nieco zbyt powierzchowna. Polecam, ale bardziej jako ciekawostkę czy miłe czytadło, nie jako literaturę ambitną czy z półki „ważne”.
niedziela, 9 lutego 2014 | By: Annie

"Zjazd szkolny" - Simone van der Vlugt

            Niespieszne, słoneczne poranki. Kawa i książka. Pyszne śniadanie, długi spacer po plaży, a następnie spokojne popołudnie z dobrą powieścią i filmowy wieczór. Tak wyglądała nasza codzienność nad morzem... Przyznam się, ze zdecydowanie jestem typem morskim – uwielbiam morze i wszystko, co się z nim wiąże - szumiące fale, złotą plażę, wilgotny wiatr. Tu czuję się najlepiej i będzie mi tego bardzo brakowało... Góry aż tak mnie nie ciągną, nie dla mnie włóczenie się z plecakiem na plecach od schroniska od schroniska. W jedno z książkowych popołudni pochłonęłam „Zjazd szkolny” – prawdziwy smaczek ze współczesnej literatury holenderskiej. Powieść dopasowana tematem i klimatem do morskiej scenerii, gdyż w książce dużą rolę odgrywa właśnie pewne niewielkie, nadmorskie miasteczko, mroczne wydmy, a także samo morze...

              Ta powieść to świetne i umiejętne połączenie literatury obyczajowej z intrygującym i wciągającym kryminałem. Dziewięć lat wcześniej zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach czternastoletnia Isabele. Główna bohaterka, Sabine, za sprawą zjazdu szkolnego, wraca myślami do przeszłości i odkrywa, że ma pewne luki w pamięci, że być może wyparła prawdę o zniknięciu przyjaciółki... Co się wtedy stało? Szalenie podobało mi się tło obyczajowe – współczesny Amsterdam i życie młodych Holendrów - jak spędzają wolny czas, jak pracują, jak mieszkają itd. Dużym atutem powieści jest właśnie ukazanie prawdziwego, codziennego życia - tak naprawdę kryminał rozpoczyna się dopiero w drugiej połowie książki. Bohaterka budzi sympatię, jest autentyczna, prawdziwa i wiarygodna w swoich rozterkach, ma złożoną osobowość. Nie ma tu strzelanin i fontann krwi, ale to właśnie stopniowo narastające napięcie jest największym atutem powieści – kumulowany niepokój, mroczny nastrój, poczucie zagrożenia, niejednoznaczni bohaterowie... Nietuzinkowe i zaskakujące zakończenie to wisienka na torcie. Bardzo polecam. To wciągająca, inteligentna rozrywka. Warto! Za sprawą tej powieści jestem bardzo zaintrygowana współczesną literaturą holenderską – zamierzam zgłębić nieco tę półeczkę z literaturą...
wtorek, 4 lutego 2014 | By: Annie

"Różowe tabletki na uspokojenie" - Krystyna Janda

             Tak mi żal, strasznie żal, że drugi i ostatni zbiór felietonów Krystyny Jandy Już  za mną. :( Za sprawą "Mojej drogiej B" odkryłam zupełnie nowy region literatury i pokochałam całym sercem te krótkie utwory, urywki z codzienności.  "Różowe tabletki na uspokojenie" oszczędzałam, chomikowałam od sierpnia,  aż w końcu pochłonęłam je prawie w całości w pociągu na trasie Warszawa- Szczecin.  Krystyna Janda jawi mi się jako niesamowita kobieta z pasją, ogromną wiedzą o kulturze, ale również jako osoba umiejącą docenić uroki zwykłego, codziennego życia - zmieniających sie pór roku, śniadań z rodziną - ktoś, kto naprawdę potrafi żyć pełną parą, a w odpowiednim momencie zatrzymać się i  zachwycić ulotną chwilą. Prawdziwy talent, klasa i żywiołowość. Osoba nietuzinkowa, o silnej indywidualności. Za sprawą tych felietonów można nieco przyhamować, oderwać się na chwilę od swojego życia - każdy z nich jest jak spotkanie przy kawie z roztrzepaną przyjaciółką... Relaks i niegłupia rozrywka. A także inspiracja.

              "A co teraz mam robić w związku z tym, że nie mam umrzeć, prawdopodobnie jeszcze długo nie? Też nic. Nie zaszkodzi uregulować sprawy urzędowe. Ale poza tym nic. Śmiać się, śmiać! I żyć."

                Niektóre felietony są zabawne, z trudem hamowałam śmiech np. gdy czytałam o ekspresowej wycieczce po Izraelu czy o przygotowaniach najmłodszego syna aktorki do komunii.  Inne bardziej skłaniają do przemyśleń. Dużo tu ciekawych perypetii, przypadkowych spotkań i fascynujących rozmów, a także trafnych spostrzeżeń. Smaczek, prawdziwy smaczek - dla tych, co lubią gdy literatura odzwierciedla różnorodność i wielobarwność życia. Gorąco polecam oba zbiory felietonów pani Krystyny Jandy - zazdroszczę tym, którzy ich lekturę mają wciąż przed sobą! 
sobota, 1 lutego 2014 | By: Annie

Książki, znowu książki... :)


            Pogoda taka, że najlepiej w ogóle nie wychylać się z domu – o tej porze roku zaszycie się pod kocem z dobrą powieścią i kubkiem gorącej herbaty wydaje się być jednocześnie najatrakcyjniejszą i najrozsądniejszą opcją. Jednak ja właśnie pakuję plecak i już jutro wyjeżdżamy wraz z moim chłopakiem – nasz cel to polskie  morze, a konkretnie Świnoujście. Jedziemy pociągiem, więc trzymajcie kciuki, żebyśmy nie utknęli gdzieś przymrożeni w polu, w wielkiej zaspie śniegu. ;) Od kilku dni pieczołowicie wyławiałam z mojej biblioteczki pozycje, które pojadą z nami – szykowanie takich podróżnych stosików zawsze sprawia mi mnóstwo radości. Bierzemy także całe mnóstwo filmów, aby wreszcie nadrobić braki. 

            A na dobre zakończenie stycznia i pozytywne rozpoczęcie kolejnego miesiąca tradycyjnie już prezentuję Wam moje najnowsze książkowe nabytki - kilka smaczków, rosyjski kryminał, coś ambitniejszego... Część już przeczytałam, jednak recenzje wciąż czekają na napisanie, a zaległości rosną... Ale poprawię się, obiecuję... :)  

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...