Sięgając na
przestrzeni lat po kolejne powieści Murakamiego usilnie poszukuję w
nich wrażeń, emocji i zachwytów, których doznałam podczas
lektury „Kroniki ptaka nakręcacza” - niesamowitej powieści,
która na kilka dni pozostawiła mnie w dziwnym poczuciu oderwania
od rzeczywistości, oszołomiła – zabrała w niezwykłą podroż,
a po przeczytaniu ostatniej strony wypluła zachwyconą,
odmienioną... Niestety, „Na południe od granicy, na zachód od
słońca” nie spełniło moich oczekiwań... To pozycja nieco
nudnawa, mocno przegadana, choć muszę, przyznać, że początek
zaintrygował mnie i zaciekawił, rozbudził oczekiwania –
niestety, później akcja siadła... Autor pisze umiejętnie, ale to sama historia nie porywa... Poznajemy Hajime i jego życiowe perypetie z kobietami. Piękna Shimamoto, z którą bohater utracił w dzieciństwie kontakt, po latach powraca jako kobieta tajemnicza i pełna zagadek...
Nie wiem czy to
kwestia pecha w wyborze kolejnych lektur Muarkamiego, a może tego,
że jego najlepszą powieścią jest przeczytana już przeze mnie
„Kronika ptaka nakręcacza” i żadna inna pozycja jej nie
dorównuje... A może to skutek pewnej zmiany, która przecież
musiała zajść w moim guście czytelniczym w ciągu ostatnich
pięciu lat...? Nie wiem, w każdym bądź razie nie zniechęcam się
i wciąż szukam – na następne spotkanie z Murakamim szykuję
„Norwegian Wood” - może tym razem się nie zawiodę...?