piątek, 13 czerwca 2014 | By: Annie

"Zawołajcie położną" - Jennifer Worth

               Kolejna smakowita nowość książkowa, prosto z księgarnianej półki. „Zawołajcie położną” to autobiograficzna historia Jennifer Worth, młodej dziewczyny, która w ciężkich latach 50' pracowała jako położna na East Endzie, czyli w londyńskiej dzielnicy biedoty. Wówczas porody domowe były czymś całkowicie normalnym, a rodzina posiadająca 'zaledwie' pięcioro dzieci wcale nie należała do licznych...

                 Szczerze mówiąc obawiałam się jakiś makabrycznych obrazów, krwawej porodowej rzeźni, która przerazi i zmrozi wszystkie czytelniczki. Ale nie... ta książka mimo autentycznych, nieugładzonych opisów jest naprawdę piękna i ani trochę obrzydliwa - nie tylko wspaniale napisana, ale także poruszająca. Nigdy nie ciągnęło mnie i wciąż nie ciągnie do dzieci, nie jestem matką, i w przeciwieństwie do wielu moich koleżanek na razie w ogóle nie interesuje mnie macierzyństwo – nie roztkliwiam się nad wózkiem, nie wymyślam potencjalnych imion. Nigdy nie należało to również do moich marzeń jako małej dziewczynki – zawsze chciałam mieć tylko psa, nawet lalek nie lubiłam. ;) Sam fakt, że ta książka tak mnie ujęła najlepiej świadczy o jej sile, o mocy jej oddziaływania. „Zwołajcie położną” to naprawdę mądra, wartościowa i do tego rewelacyjnie napisana pozycja. Coś nowego, ciekawego, autentycznego. Bardzo polecam!
środa, 11 czerwca 2014 | By: Annie

"Tylko dzięki miłości" - Bogna Ziembicka

               Majowe nowości wydawnicze rozpieściły czytelników - można było niemalże dostać oczopląsu godzinami wynotowując dziesiątki smakowitych tytułów do przeczytania. Doczekałam się nareszcie kolejnej powieści Bogny Ziembickiej, na którą czekałam cierpliwie dwa lata – gdy tylko pojawiła się w zapowiedziach skrupulatnie zapisałam sobie datę premiery, ale zaskoczona i zadziwiona jej przedwczesną dostępnością dorwałam ją już na Targach Książki. I pochłonęłam w tempie błyskawicznym...

               Bogna Ziembicka wyczarowuje świat i czasy, których już nie ma... autorka ma do tego niezwykły talent. Za sprawą dziennika prowadzonego przez Zuzannę, czyli późniejszą Nianię Zosi, poznajemy niepowtarzalny klimat przedwojennego Krakowa jako miasta prawdziwe europejskiego i różnorodnego, a także liczne perypetie młodej dziewczyny z nieco wyższych sfer – wakacje we Włoszech, kajaki na Mazurach, wspaniała podróż do Egiptu. Stopniowo widać jak Zuzanna dojrzewa, dorasta, traci swą dziecięca naiwność – niezwykle podobały mi się także opisy tak zwanego 'slow life' – jak bohaterka zachwyca się spokojnym, słonecznym popołudniem na wsi, powrotem zimą do ciepłego domu, audycją w radiu – coś pięknego. :) Dodatkowo wpisy Zuzanny przeplatają się z wpisami Joachima – Niemca, który pracuje z kompanii w Afryce. Autorka w tle umieściła również wiele wydarzeń historycznych, m.in. Igrzyska Olimpijskie w Berlinie, a to wszystko przyprawione i pięknie ozdobione powklejanymi autentycznymi artykułami z gazet z tamtych lat. Te liczne podróże, wycinki z prasy, listy, dżentelmeni, piękne maniery malują przed oczami czytelnika niezwykle wyrafinowany i kulturalny obraz świata pełnego możliwości, który zniknął wraz z wybuchem wojny... Plany i marzenia młodego pokolenia robią tym większe wrażenie i wzbudzają tym silniejsze emocje, im bardziej zbliża się 1 września 39' roku... Przy tej lekturze nie sposób nie pokusić się o refleksje i przemyślenia jak to nieprzewidywalne i pełne przeróżnych barw bywa życie ludzkie, jak to nigdy nie wiadomo co czeka za zakrętem losu...


                   Wydaje mi się, że „Tylko dzięki miłości” można czytać nie tylko jako trzeci, ale także jako pierwszy tom trylogii o Różanach - wówczas w pozostałych częściach można dostrzec więcej niuansów w postaci Zuzanny... Dla mnie czytanie tej pozycji było czystą przyjemnością. Lubię takie klimaty - wiarygodne opowieści o zwyczajnym życiu, zagmatwane ludzkie losy wplątane w wielką historię. Bardzo polecam jako lekturę wakacyjną – szczególnie jeśli ktoś ma ochotę na naprawdę niegłupią, ciekawą i klimatyczną rozrywkę, pełną barw przedwojennego Karkowa... Jedyne do czego mogę się przyczepić to okładka – jakoś zupełnie nie pasuje mi do pozostałych części cyklu.... Również tytuł nie przypadł mi do gustu – taki banalny, ulatujący z pamięci, nasuwający myśl o jakimś kiepskim romansidle, którym ta pozycja absolutnie nie jest!
wtorek, 10 czerwca 2014 | By: Annie

"Sto lat samotności" - Gabriel Garcia Marquez

                 Ostatni tydzień upłynął mi na lekturze powieści legendarnej i przez wielu uważanej za arcydzieło literatury. „Sto lat samotności”... Cóż to za niesamowita proza, prawdziwa uczta czytelnicza! Spotkanie z mistrzem – nie tylko z noblistą, ale przede wszystkim z wyjątkowym twórcą obdarzonym niezwykłym darem opowiadania... Historia płynie wartko już od pierwszej strony, a czytelnik natychmiast zostaje wciągnięty w wir losów rodziny Buendiów na przestrzeni stu lat. Nie będę tu streszczała ich zagmatwanych dziejów – książka jest tak bogata, tak pełna symboli, wielowymiarowa i nietuzinkowa, że jakiekolwiek jej skrótowe opisy stanowiłby tu niejako jej zbezczeszczanie i obrazę – bo nie sposób opisać ją tak, aby niczego jej nie ująć, nie sposób oddać jej niezwykłość. Czuć, że jest to proza z absolutnie najwyższej światowej półki – nie tylko wciągająca i pasjonująca, ale również przemawiająca prosto do serca i wyobraźni czytelnika. Jednak jak na literaturę tak ambitną czyta się ją zaskakująco łatwo i lekko – nie ma tu bariery zrozumienia czy zakamuflowanych sensów w pozornie bezładnych zdaniach, które utrudniałyby lekturę i męczyły czytelnika. Każde słowo tkwi wymownie na swoim miejscu, tworząc idealnie spójną i całkowicie zrozumiałą całość – łatwo przyswajalną, wciągającą, bardzo ciekawą, a niekiedy dowcipną. Wydaje mi się, że geniusz tej książki polega nie na sileniu się na mądrości – to przychodzi Marquezowi jakby mimochodem - a przede wszystkim na niezwykłym stylu pisania autora, niepodrabianym darze snucia opowieści i umiejętnym wplataniu w wątki realizmu magicznego, który w wykonaniu Marqueza jest niezwykle wiarygodny. Setki drobnych szczególików nadają tej historii niepowtarzalnego klimatu, zachwycają i czynią pióro Marqueza tak wyjątkowym...


                I tak zanim się obejrzysz zostajesz wciągnięty w sam środek lektury, wszystkie wydarzenia stoją jak żywe przed oczami, a bohaterowie na dobre zadomawiają się w wyobraźni – piękna Remedios, introwertyczny Aureliano, zabawowy Jose Aurelio... To książka, która nie tworzy dystansu między swoją treścią a czytelnikiem, sięga wprost do serca i zostawia po sobie ślad. Ostatnie słowa tej historii – tak wymowne, tak niesamowite, stanowiące tak idealne zwieńczenie... na długo pozostawiły mnie w zachwycie i zdumieniu. „Sto lat samotności” to jedna z tych rzadkich lektur, do których można wielokrotnie wracać po latach i w których za każdym razem można by odkrywać nowe światy, nowe wątki. Teraz całkowicie rozumiem moją mamę, która regularnie co kilka lat wraca do tej pozycji – ta książka zdecydowanie jest tego warta. Niesamowite spotkanie, niesamowity klimat, niesamowity talent. Czuć, że ma się do czynienia z czystym geniuszem, wirtuozem słowa pisanego. Tę powieść po prostu trzeba znać. Ja jestem w pełni usatysfakcjonowana tą lekturą. Rewelacja! Bardzo polecam!
piątek, 6 czerwca 2014 | By: Annie

Trzy kiepskie książki, którym nie dałam rady...

              Miałam kiedyś takie postanowienie czytelnicze, że jeśli już zacznę czytać książkę, nieważne – kupioną, wypożyczoną czy otrzymaną, to zawsze doczytam ją do końca. Jednak im starsza jestem, tym bardziej dociera do mnie absurd takiego rygoru – w imię czego mam marnować czas i zmuszać się do bezwartościowej lektury? Po co? Dlaczego? Mam tu na myśli głównie tak zwaną literaturę lekką i przyjemną. Tyle innych fascynujących i wartościowych powieści czeka na odkrycie... Dziś post o trzech książkach, które leżą na mojej szafce nocnej czekając od kilku miesięcy na dokończenie, na wciąż odwlekane 'kiedyś'. Nie uważam się za szczególnie wymagającego czytelnika, jednak te pozycje skutecznie zniechęciły mnie do siebie na tyle, że żadnej z nich nie doczytałam do końca – w każdej utknęłam gdzieś w połowie. Dzisiejszy wpis zamieszczam ku mojej pamięci i jako ewentualną przestrogę dla innych czytelników. Oto pozycje, dla których nie starczyło mi chęci, sił, cierpliwości i ochoty, aby doczytać je do końca:

             Po pierwsze „Teraz i zawsze” Carolyn Egan. To książka opowiadająca o tematach ważnych i smutnych, ale napisana w sposób niezwykle miałki i przewidywalny. Banał za banałem, sztywne i drętwe dialogi. Autorka przedobrzyła – książka jest przez to zbyt tkliwa, cukierkowata i szczerze mówiąc, nieco kiczowata - w rezultacie nie wywołuje żadnych uczuć, oprócz chęci sięgnięcia po jakiś krwawy kryminał. Powiem tak - o śmierci bliskiej osoby napisano tysiące książek – żeby nie zginąć w tym tłumie trzeba napisać coś, co będzie dla czytelnika choć trochę wiarygodne, poruszy w nim jakiekolwiek głębsze uczucia. Nie będzie jedynie polukrowaną bajeczką, rozwiniętym artykułem z serii 'prawdziwe historie' z teletygodnia. Wątek realizmu magicznego pominę wymownym milczeniem... Zero emocji, zero głębszych wzruszeń. Nuda i ziew. Zdecydowanie nie warto. Czytałam wywiad z autorką – jest on szczery, smutny i sprawia, że głupio jest mi pisać w ten sposób o tej książce, jednak nie zamierzam owijać tu w bawełnę – ta powieść jest po prostu słaba.


               Po drugie „Pierwsze światła poranka” Fabio Volo, czyli jeszcze gorsze popłuczyny po i tak już samych w sobie fatalnych „Pięćdziesięciu twarzach Greya”. Pozycja ewidentnie napisana tylko po to, aby zarobić na fali popularności książek erotycznych. Powieść bezsensowna, z absurdalnie płaskimi, papierowymi postaciami, schematyczna do bólu, przewidywalna i zwyczajnie nudna. Nie przepadam za pozycjami z modnego ostatnio nurtu erotyki, dlatego być może nie jestem najlepszą ich recenzentką. Mi się zwyczajnie nie podobało. Nawet jak na lekkie czytadło „Pierwsze światła poranka” prezentuje wyjątkowo niski poziom. Całkowita strata czasu.



                    Po trzecie „Ryszard i kobiety” - to pozycja wyróżniająca się w dzisiejszym wpisie tym, że jest ona nie tyle zła i nieciekawa, co raczej napisana bardzo na siłę, opowiadająca o niczym. Jak sam Ryszard Kalisz twierdzi we wstępie – wcale nie chciał pisać tej książki, dopiero po dwóch miesiącach uległ natrętnej dyrektorce z wydawnictwa, która orzekła, że „to będzie hit”. Niby większość przemyśleń trafna, niby sensowna i ciekawa, ale jakby nic nie wnosząca – nie jest źle, ale to takie bezcelowe krążenie wokół tematu, czyli miejsca kobiety w życiu społecznym na przestrzeni dziejów oraz w czasach współczesnych i spostrzeżeń na ten temat poczynionych przez autora – za dużo owijania w bawełnę, za mało konkretów. Ogólnie moje rozważania po tej lekturze mogę streścić w zdaniu: „Kobiety są od wieków dyskryminowane, a pan Kalisz jest ich przyjacielem i doskonale je rozumie.” I tyle. Niekiedy autor aż prosi się, aby wbić złośliwą szpilę i przekłuć z głośnym hukiem ten balonik z tytułem znawcy kobiet. ;) Szkoda, Ryszard Kalisz wydaje mi się jednym z sensowniejszych polityków, który naprawdę ma sporo do powiedzenia – mógłby pokusić się o coś ambitniejszego, bo cieniutka książka za 50 złotych, gdzie więcej jest zdjęć niż tekstu jest dla mnie aż zbyt oczywistym przykładem próby wciśnięcia czytelnikowi ładnie opakowanej pustki...

I to by było na tyle moich literackich narzekań. :)


środa, 4 czerwca 2014 | By: Annie

"Christiane F. Życie mimo wszystko" - Christiane Felscherinow

                Przejmująca książka. Szczera do bólu i całkowicie niepoprawna politycznie. Niezwykle ciekawy kąsek dla tych, którzy X lat temu poznali „Dzieci z dworca ZOO” i zostali poruszeni przejmującą historią Christiane, która w wieku 12 lat wkroczyła na berlińską scenę narkotykową. Napisana może nie w najlepszym stylu, jednak przecież nie o formę, a o treść głównie tu chodzi. Lata spędzone w Grecji, liźnięcie świata gwiazd, poznanie Davida Bowiego, pobyt w więzieniu, narodziny syna, terapia metadonem, burzliwe wydarzenia z ostatnich lat – ucieczka do Amsterdamu, utrata praw rodzicielskich, powrót do nałogu. Nie ma tu autocenzury. A ostatnie strony sprawiły, że zimny dreszcz przeszedł mi po plecach – właśnie tu miałam największe wątpliwości – wierzyć czy nie? Jednak wcześniejsza szczerość Christiane, poruszanie przez nią nawet tych najboleśniejszych wspomnień i pokorne przyznawanie się do błędów sprawiły, że w moich oczach jest ona jak najbardziej wiarygodną narratorką – zwyczajnie uwierzyłam w jej historię.


               Nie jest to książka dydaktyczna, która będzie co stronę podkreślała jak złe są narkotyki i dlaczego nie należy ich brać. I dobrze, bo takich książek są dziesiątki. Natomiast „Życie mimo wszystko” to raczej szczere wyznanie, bez wyraźnego wartościowania dobre-złe czy czarne-białe, świadectwo zmagania się z nałogiem przez kilkadziesiąt lat. Christiane podkreśla, że to jej życie, nie cyrk - ma prawo do wolności i prywatności. Popełniła wiele błędów, części żałuje, a części nie, przyznaje również, że niekiedy dobrze się bawiła. Niektóre osoby po prostu nie nadają się, aby całe życie iść utartą ścieżką: szkoła-studia-rodzina. Christiane jest wolnym duchem, ku swojej zgubie wpadła w złe towarzystwo, uległa nałogowi. Jednak nie zmienia to faktu, że jest niesamowicie ciekawą, a także sympatyczną osobą – absolutnie nie godną naśladowania, ale również nie zasługującą na tak bezwzględne potępienie i bycie zaszczutą przez media tylko dlatego, że temat: 'największa ćpunka w Niemczech wróciła do nałogu' dobrze się sprzedaje...
poniedziałek, 2 czerwca 2014 | By: Annie

Stos majowy + nieco o Targach...

                 Odpuściłam sobie ostatnio blogowanie – potrzebowałam oddechu i odpoczynku od wszystkiego – żadnych obowiązków, żadnego siedzenia przy komputerze, żadnego skupiania się na pisaniu. Od tygodnia cieszę się już wakacjami – udało mi się uzyskać zwolnienia z dwóch egzaminów, jedyny został mi tylko do zdania 23 czerwca – czyli na razie mam wolne. Korzystam cała sobą i nadrabiam zaległości – te filmowe, a także towarzyskie. I dużo czytam oczywiście. ;) A oto moje nabytki książkowe z ostatniego miesiąca. Cóż mogę napisać... Nałóg znowu powrócił. :) Dużą winę ponosi za to rewelacyjna promocja na Arosie – chyba wszystkie książki, nawet te najnowsze świeżynki wydawnicze są tam -34% taniej, a można znaleźć również takie po -40%. Rewelacja! I absolutnie nie jest to żadna kryptoreklama, szczerze polecam.


                Niemalże każda książka w tym stosie to dla mnie perełka, pozycja na której widok szybciej bije mi serce i niezmiernie żałuję, że mam tylko jedną parę oczu. Najchętniej czytałabym wszystko naraz! Zaczynając od wymarzonego i poszukiwanego przeze mnie od kilku lat „Wyboru Zofii”, wznowionego ostatnio przez Świat Książki. „Ukojenie” to ostatnia brakująca książka McEwana do mojej kolekcji jego dzieł. „Pobojowisko” - druga wydana w Polsce książka autora absolutnie genialnego „Dostatku”. Zachwalani wszędzie „Beksińscy”. „Christiane F. Życie mimo wszystko”, czyli przeczytana już przeze mnie kontynuacja legendarnych „Dzieci z dworca ZOO”. „Tylko dzięki miłości” - trzeci tom trylogii o Różanach, upolowany na Targach Książki, także już przeczytany. „Ogród wieczornych mgieł”, „Przewrotność dobra”, „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”, „Zakochania” - wszystkie upragnione, wyczekane... Nowi goście w mojej biblioteczce, każdy skrywa w sobie niesamowitą historię, inny świat - do odkrycia i zasmakowania. Teraz nie pozostaje mi nic, tylko czytać. :)

              Na koniec kilka zdań o Targach Książki. Byłam w sobotę, a w raz ze mną były również dzikie tłumy, absolutnie przeczące złym statystykom czytelniczym w Polsce. :) Widziałam wielu pisarzy i standardowo największe tłumy (głównie nastolatków) kłębiły się m.in. do Michała Piróga oraz innych celebrytów z pudelka. A do wielu innych pisarzy pustki... Nie chcę tu generalizować - byli pisarze, do których kolejki były naprawdę olbrzymie, ale ogólnie widać było tendencję, że to głównie znana z telewizji twarz rozgrzewa i ekscytuje publikę. Nie kuszą mnie takie suche autografy – pisarz jest wówczas jak automat z długopisem - nie bardzo ma to dla mnie sens. O wiele bardziej wolałabym uczestniczyć w wywiadzie, posłuchać co autor ma do powiedzenia na żywo, autograf może być dla mnie jedynie miłym dodatkiem. Najchętniej wymieniłabym godzinę, którą np. pani Joanna Bator miała w niedzielę na rozdawanie autografów na chociaż pół godziny wywiadu z nią. Niestety, to nie ja decyduję. ;) Jedyne spotkanie, w którym uczestniczyłam to to z Michałem Witkowskim – przed spotkaniem mocno się zastanawiałam czy nie zakupić jego najnowszej książki, ale strasznie mnie zniechęciły czytane przez niego fragmenty i cała jego postawa, zachowanie, żarty. W rezultacie nie kupiłam. Strasznie mnie śmieszyło, że przyszedł w towarzystwie trzech napakowanych ochroniarzy – bez żartów, jeszcze napadłby go jakiś zakochany czytelnik. ;) Na autograf skusiłam się jedynie od pani Barbary Rybałtowskiej, która wyglądała przepięknie w wielkim, fioletowym kapeluszu. Zabrakło mi również trochę spotkań z cenionymi pisarzami spoza naszego kraju – z tego co wiem miała być Charlotte Link, która i tak nie dotarła. Nie śmiem nawet marzyć o takim Murakamim czy o Alice Munro. Ale może ktoś... ktokolwiek? ;) Promocje również nie były jakieś oszałamiające, choć oczywiście skusiłam się na kilka pozycji. Ogólnie było w porządku, ale jakoś szczególnie zachwycona też nie jestem...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...