Ta powieść wystała się w mojej biblioteczce zdecydowanie za długo
– cieszę się, że jako lekturę, która pojedzie ze mną do
Londynu zdecydowałam się na właśnie tę pozycję. Bo czyż
istnieje jakiś pisarz bardziej brytyjski niż Ian McEwan...?
Wszystkie książki tego autora ujmują mnie niezmiennie swoją
autentycznością, głębią oraz pięknym językiem, a jego proza
wciąż ma urok nowości. Dzięki niej odkrywam dziesiątki myśli,
motywów, które siedzą niewypowiedziane w mojej głowie -
uświadamia mi mnogość emocji i przemyśleń, które towarzyszą mi
na co dzień, zagubione i tracone gdzieś w pędzie dnia codziennego.
Pozwala mi nieco zwolnić i dotknąć, liznąć wyższego poziomu
wrażliwości i spostrzegawczości – sprawia, że jestem
uważniejsza i podczas lektury, a także przynajmniej przez pewien
czas po jej zakończeniu dostrzegam więcej – wyłapuję myśli,
motywy i spostrzeżenia, które normalnie ulatują niezauważone...
Gdybym miała tak na szybko rzucić nazwisko mojego ulubionego
pisarza prawdopodobnie padło by właśnie nazwisko McEwana. Od kilku
lat systematycznie dawkuję sobie jego prozę niewielkimi kęsami -
nowa książka ukazuje się raz na dwa, trzy lata... Ogromną radość
sprawiła mi ostatnio informacja, że już jesienią pojawi się na
rynku angielskim najnowsza powieść pisarza - „The Children Act”
(kto jest bardziej ciekawy polecam TEN artykuł z Guardiana).
Przyznam, że
trochę obawiałam spotkania z „Pokutą” - po pierwsze ze względu
na to, że złamałam kardynalną zasadę 'najpierw książka, potem
film', a po drugie ta powieść uznawana jest za największe i
najwybitniejsze dzieło autora – a tak szumne deklaracje zawsze
niosą ze sobą duże ryzyko jeszcze większego rozczarowania.
Jednocześnie żal mi było mieć tę powieść już za sobą...
„Pokuta” to coś zdecydowanie więcej niż tylko historia
tragicznej miłości w czasach II Wojny Światowej – popełniona
została zbrodnia, a teraz pora na odkupienie... To książka o
wojnie, o realiach lat przedwojennych, o jednej decyzji, która
zmienia życie wszystkich bohaterów... Zakończenie oszałamia i
rzuca na kolana. Pamiętam, że gdy byłam na ekranizacji w kinie po
ostatnich słowach filmu, gdy rozpoczęły się już napisy końcowe,
cała sala siedziała oniemiała, w absolutnej ciszy – już nigdy
więcej nie spotkałam się z takim efektem... To, że znałam zakończenie wcale nie osłabiło efektu jaki wywarły na mnie ostatnie strony tej książki...
Cóż mogę
powiedzieć – nie spotkałam drugiego takiego pisarza, który
potrafiłby tak głęboko wniknąć w ludzkie myśli i uczucia, tak
doskonale oddać złożoność poczynionego mimochodem spostrzeżenia
czy ulotnej chwili. Jestem zachwycona i w pełni usatysfakcjonowana -
McEwan jak zwykle okazał się niezawodny. Uwielbiam fakt, iż jego
twórczość to jednocześnie rozwijająca literatura z wyższej półki, ale nie przesadnie trudna czy niedostępna w swej
ambitności – zdecydowanie w zasięgu każdego czytelnika. Bardzo,
bardzo polecam – zarówno „Pokutę” jak i inne książki tego
wybitnego pisarza!
10 komentarzy:
Przyznaję, że nie czytałam jeszcze książek McEwana i właśnie od "Pokuty" postanowiłam zacząć - chcę pożyczyć książkę od koleżanki i czekam kiedy ona skończy czytać. Cóż, po Twojej recenzji, czekam z niecierpliwością.
Już okładka mi się spodobała! Niestety JESZCZE nie czytałam żadnej książki tego autora. Nadrobię to! ;)
Oglądałam jedynie ekranizacje powieści i szczerze mówiąc nie zachwyciła mnie. Spróbuję przeczytać książkę gdyż jak dobrze wiemy przenosiny na ekran nie zawsze bywają udane :)
Ja "Pokutę" oglądałam i film umiarkowanie mi się podobał. Z książką miałam trochę do czynienia na zajęciach z literatury angielskiej i nie ciągnęło mnie do przeczytania jej. Dlatego raczej nie wrócę do niej, może raczej wybiorę inny tytuł tego autora. :)
Ja widziałam film, który miał ogromny potencjał, ale niestety zmarnowany przez kiepskie aktorstwo. Co do książki - może kiedyś się skuszę :)
Widziałam w ,,realu" jego książki, ale nie skusiłam się. Teraz widzę, że popełniłam błąd i postaram się go naprawić : )
Paulina - jeśli masz ochotę na inną książkę tego autora to polecam Ci np. "Słodką przynętę" - również rewelacyjna! :)
Tirindeth - ja nie znoszę Keiry Knightley, choć w tym filmie jest jeszcze moim zdaniem do strawienia. Ale nigdy nie wybaczę jej zepsucia "Anny Kareniny" ;)
Nie znam tego autora, a widzę, że muszę to nadrobić. :)
Cieszę się, że obejrzenie filmu nie psuje zabawy, bo sama jedynie z ekranizacją miałam kontakt. Do niedawna nie wiedziałam nawet, że jest książka! ;) W każdym razie historia przypadła mi do gustu i chętnie zapoznałabym się z literacką wersją.
Prześlij komentarz