Mam ostatnio wielki apetyt na dobrą, polską literaturę
obyczajową. To chyba przez tę jesienną pogodę; raz mgła, raz deszcz, a dzisiaj
nagle śnieżyca! Warszawa oczywiście zasypana, a świat za oknem wygląda jakby
lada chwila miały nadejść już Święta – i taką właśnie przedświąteczną atmosferę
można wyczuć w powietrzu, tylko jeszcze ozdób brakuje na ulicach i odpowiednich
wystaw w sklepach – no, ale to już od 2 listopada. :) Na taką zimną aurę
najlepsze są pełne ciepła i dobrego humoru powieści, a moje literackie
zapotrzebowanie na tego typu literaturę zaspokoiła ostatnio książka „Jestem
blisko” Lucyny Olejniczak. W moim odczuciu to kawałek naprawdę dobrej i
ciekawej prozy, który szkoda by było przegapić.
Lucyna i Tadeusz jadą w odwiedziny do swojej mieszkającej w
Irlandii przyjaciółki. Jednak ich spokojnie zapowiadający się urlop nagle
przyjmuje zupełnie zaskakujący przebieg. Mamy tu i tajemnicę z przeszłości, i
kryminalną zagadkę, i piękną scenerię Irlandii, i trochę celtyckiej magii, a
także wielu sympatycznych bohaterów, z których każdy ma własną osobowość –
czego chcieć więcej?
Jak dla mnie książka jest jakby wprost stworzona na ten przedzimowy
okres; pełna uroku, ciepła i pogody ducha – rozgrzewa wewnętrznie. Brawa dla
autorki za powieść oraz także dla wydawnictwa, które nie boi się publikować i
promować również tych mniej znanych, polskich autorów. „Jestem blisko” to
świetna rozrywka, poprawiacz humoru i idealny kompan na długie, jesienne
wieczory, koniecznie w zestawie z wielkim kubkiem herbaty i kocem. Niech Was
nie zwiedzie ten nieco romansidłowy tytuł, bo ta książka to naprawdę porządna
dawka dobrej, kobiecej prozy obyczajowej. Bardzo polecam!
Widok z mojego balkonu - zima nadeszła :)
poniedziałek, 22 października 2012
o
20:10
|
By:
Annie
Jak ja uwielbiam takie zwyczajne, proste, i
nieprzekombinowane powieści obyczajowe. Bez nie wiadomo jakich udziwnień,
fajerwerków czy istot nadprzyrodzonych skaczących po sufitach. Żeby nie było,
takie książki również lubię, jednak obyczajówki mają dla mnie szczególny urok,
zwłaszcza o tej porze roku, kiedy w towarzystwie pierwszej porannej kawy, gdy
za oknem dopiero budzi się dzień, mogę zagłębić się w historię zwyczajnych
osób, z których każda mogła by być moim sąsiadem lub przypadkowym przechodniem
na ulicy.
Taką właśnie historię otrzymałam w „Opowieści niewiernej”
Magdaleny Witkiewicz – prostą, niekoniecznie przebojową, a za to ciekawą i
dobrze napisaną. Główna bohaterka to Ewa, młoda mężatka, której życie dla
postronnego obserwatora może wydawać się spełnieniem marzeń każdej kobiety
- dobra praca, mieszkanie, kochający
mąż, budowa domu, a w niedługiej perspektywie dzieci. Niby wszystko idealnie, a
jednak coś nie do końca gra i właśnie to „coś” popycha Ewę do zdrady...
Bardzo spodobała mi się ta książka. Prosta, nieskomplikowana, a
jednocześnie niezwykle życiowa, mądra i ciekawa. Naszła mnie ostatnio ochota na
obyczajówki polskich autorek – taką mam fazę, więc spodziewajcie się w
najbliższym czasie częstszego pojawiania się recenzji tego typu książek na moim blogu. A
„Opowieść niewiernej” bardzo polecam wszystkim czytelnikom, którzy często i
chętnie sięgają po literaturę obyczajową. Ta książka to kolejny przykład na to,
że polscy autorzy niczym nie ustępują tym zagranicznym. :)
Po raz pierwszy zetknęłam się z tą historią dzięki filmowi
Romana Polańskiego „Rzeź”. Mój G. zabrał mnie na niego w tegoroczne Walentynki.
To świetny, zabawny film, rewelacyjnie ukazujący ludzką naturę; co
tak naprawdę kryje się pod przykrywką dobrego wychowania i konwenansów. Bardzo
polecam! Zachęcona tak świetną ekranizacją i opiniami o jeszcze lepszych
inscenizacjach teatralnych skusiłam się na przeczytanie papierowego pierwowzoru
i... niestety, po raz kolejny przekonuję się, że dramaty to chyba nie moja
rzecz...
Niby fajnie, niby ta sama historia, szybko i lekko się
czyta, a jednocześnie czegoś mi tu brakuje...
Chyba chodzi o opisy, dzięki którym mogłabym lepiej wczuć się w
książkę, dokładniej wszystko sobie wyobrazić, mieć czas na wsiąknięcie w
opisywaną sytuację i szansę na pełne
posmakowanie jej niuansów. A tak, przeczytałam błyskawicznie i pewnie gdyby nie
film, nie zostałaby we mnie ta historia ani na chwilę. Jak dla mnie dramaty
czyta się zbyt szybko – są takie suche, oschłe, zanim się wczuję i zaangażuję,
już się kończą. Pewnie niektórzy powiedzą, ze właśnie taki jest ich urok, ale
ja pozostaję wierna grubym, opasłym tomom pełnym szczegółowych opisów i przeżyć
wewnętrznych bohaterów.
Nie wiem jak odebrałabym ten dramat gdybym wcześniej nie
widziała filmu, ale wydaje mi się, że też by mnie nie zachwycił. Także nie
chodzi tu o złamanie zasady pierwszeństwa książki nad filmem – po prostu chyba
nie dla mnie dramaty. :( Wkrótce zrobię jeszcze jedno podejście z twórczością
Tennessee Willimsa, podobno geniusza tego gatunku. Może jemu uda się w końcu
mnie przekonać do tego typu utworów.:)
Jednak jeśli chodzi o samą historię, to nie mam absolutnie nic do
zarzucenia – świetna, prosta i właśnie w tej prostocie tkwi jej geniusz. Jeśli
ktoś lubi dramaty, będzie pewnie „Bogiem mordu” zachwycony. Mi po prostu nie do
końca pasuje ta konwencja, więc przede wszystkim zachęcam do obejrzenia
świetnego filmu. :)
czwartek, 11 października 2012
o
18:06
|
By:
Annie
Nazwisko Marii Callas obiło się o uszy chyba każdemu. To
wielka diwa operowa, zwana Boską – prawdziwa ikona swoich czasów, w latach 50’
jej gwiazda świeciła na równi z gwiazdami Audrey Hepburn i Marylin Monroe. Dziś
nazwisko Callas wydaje się być nieco zapomniane i przykurzone, a szkoda, bo
Maria była kobietą niezwykle ciekawą, skomplikowaną i inspirującą.
Przyznam szczerze, że moja wiedza o Marii Callas była
jeszcze do niedawna znikoma. Wiedziałam, że miała wspaniały głos i... to tyle.
Dlatego właśnie lubię tego typu pozycje - zaczynam czytanie nie wiedząc nic, a
kiedy zamykam ostatnią stronę w głowie mam już pełen obraz życia danej osoby i
zarys pewnej epoki. „Zbyt dumna, zbyt krucha” to zbeletryzowana biografia,
opisująca losy Marii od wczesnego jej dzieciństwa aż po śmierć. Callas wiodła
niesamowite, burzliwe życie; pełne podróży, sukcesów, porażek i tej jedynej,
największej miłości – do Arystotelesa Onasisa. To postać tragiczna, kobieta
niezwykle utalentowana, dumna, ale i bardzo krucha, wrażliwa i samotna. Co to
dużo pisać, Maria Callas to po prostu fascynująca postać.
Jednak mam parę zarzutów jeśli chodzi o samą konstrukcję
książki. Po pierwsze, brak jakiejkolwiek bibliografii i potwierdzenia
prawdziwości opisywanych wydarzeń. Na tylnej okładce napisane jest, że powieść
powstała „na podstawie fascynującej korespondencji artystki.” I od razu aż chce
się zadać pytanie; co konkretnie zostało zaczerpnięte z jej listów, a co jest
jedynie inwencją twórczą autora? Jej wypowiedzi? Przemyślenia? Drobne ciekawostki
z życia codziennego? Autor czasami wkładał w usta albo myśli Marii takie słowa,
że, jeśli nie są one zaczerpnięte z listów, oparte na jej prawdziwych
przemyśleniach, to powiedziałabym, że pisarz ma, delikatnie mówiąc, niezły
tupet. Przez te czynniki ciężko jest ocenić jak bardzo zgodna z rzeczywistością
jest ta książka. Pewnie najważniejsze fakty są prawdziwe, ale co z drobnymi
szczegółami, detalami i niuansami? Jak dla mnie, książka bardzo traci w tym
miejscu na autentyczności. I jeszcze sposób pisania niezbyt mi się spodobał –
coś nie do końca zaklikało; styl jest dość toporny i sztuczny. Niestety, nie
porwała mnie ta powieść.
Książkę polecam osobom, które po prostu chcą, podobnie jak ja, poszerzyć
nieco swoją wiedzę i choć trochę przybliżyć sobie sylwetkę słynnej Marii
Callas, Boskiej. Jeśli natomiast ktoś jest zafascynowany jej postacią i
chciałby przeczytać taką prawdziwą, rzetelną i wyczerpującą biografię artystki
to na „Zbyt dumnej, zbyt kruchej” raczej się zawiedzie.
Ach ta Jeżycjada... Istnieje w moim życiu już od dziesięciu
lat. W pewne wakacje, kiedy chodziłam jeszcze do pierwszych klas podstawówki,
mama podsunęła mi „Szóstą klepkę”... i tak to się zaczęło. Zakochałam się w tej
serii po uszy, w kilka tygodni pochłonęłam wszystkie tomy, które były wówczas
wydane (chyba do „Kalamburki”) i od tamtej pory, z niecierpliwością, wypatruję
każdej nowej części. A tym razem wyjątkowo długo kazała nam pani Musierowicz
czekać na najnowszy, dziewiętnasty już tom – aż 4 lata! Jak tylko zobaczyłam w
zapowiedziach „McDusię”, wiedziałam, że muszę ją mieć teraz, zaraz,
natychmiast!
Temat przewodni to ślub mojej ulubionej bohaterki, Laury
zwanej Tygrysem. Ponownie odwiedzamy pełen ciepła oraz wspaniałych osobowości
dom Borejków i trafiamy prosto w gorączkę świąteczno-przedślubnych przygotowań.
Uwielbiam ten niepowtarzalny klimat Jeżycjady, jej bohaterów, rodzinną
atmosferę – niewiele jest książek, które emanują aż tak silnym ciepłem,
pozytywnymi uczuciami i optymizmem. Szcególnie podobały mi się momenty, kiedy przez karty powieści przewijały się dawno niewidziane postaci z poprzednich tomów, m.in. Jurek Hajduk, Janusz Pyziak czy Genowefa Bombke. Szkoda, że ta lektura już za mną, trochę mi
mało. :( Mam nadzieję, że powstanie jeszcze wiele, wiele części, bo Jeżycjady
nigdy za dużo. :)
Kolejne spotkanie z rodziną Borejków uważam za bardzo udane. Co prawda, „McDusi” raczej nie zaliczę do grona moich naj, naj, najbardziej ulubionych
pozycji z serii, na równi z ukochaną „Pulpecją”, „Szóstą klepką” czy
„Kwiatem kalafiora”, ale czas spędzony z tą książką oceniam bardzo pozytywnie. Jestem pewna, że "McDusia" będzie wielkim, wigilijnym bestsellerem - na
okres przedświąteczny nadaje się wprost idealnie. Bardzo polecam, zarówno tę
świeżynkę, jak i pozostałe części z serii, choć fanów Jeżycjady na pewno nie
trzeba specjalnie zachęcać .:)
niedziela, 7 października 2012
o
21:21
|
By:
Annie
Dawno temu prezentowałam Wam moje książkowe zbiory, jednak przez ten rok wiele się zmieniło. Po poście dotyczącym moich książkowych porządków pojawiły się głosy, żebym ponownie pokazała zdjęcia mojej biblioteczki. Z przyjemnością spełniam tę prośbę. :)
Pamiętacie, jakiś czas temu krążyła po blogach akcja z pokazywaniem naszych domowych biblioteczek - może warto by to powtórzyć? Ja uwielbiam oglądać Wasze zbiory, wgapiać się co tam stoi u Was na półkach i skrupulatnie wypisywać nowe tytuły do kupienia. Mam nadzieję, że Wam oglądanie moich zbiorów również sprawi trochę przyjemności. :)
Zachęcam wszystkich do zaprezentowania domowych biblioteczek!
Niestety, cześć zdjęć powychodziła rozmazana, bo dziś strasznie słabe światło było. Ale mam nadzieję, że coś widać. Enjoy. :)
Widok na całość
Dwie najwyższe półki z prawego regału - tu mieszka Virginia Woolf, Yates, znaczna część Lessing i Picoult, Llosa, seria z miotłą i wiele innych :)
Środkowe półki z regału po prawej - tu bardzo kobieco i obyczajowo - Musso, Sparks, Enerlich, Allende, Sebold, Blixen, McEwan... :)
Najniższe półki z regału po prawej, czyli obyczajówek ciąg dalszy - seria z zakładką, trochę Zafona, Lesley Lokko i wiele innych ; m.in. rewelacyjna "Gorzka czekolada", niesamowite "Służące" i świetne "Siedem pożarów Mademoiselle"
A tu dwie najwyższe półki ze środkowego regału - zupełny miszmasz; trochę klasyki, trochę romansu, sporo McEwana, dwie Lokko i kilka serii. Brakuje "Domu z papieru" - własnie czytam. :)
Środkowe półki ze środkowego regału. Na wyższej znajdują się wciąż moje ukochane obyczajówki, a niżej mieszka fantastyka; czyli seria "Zmierzch", "Igrzyska śmierci" ("Kosogłos" pożyczony), "Szeptem"...
Najniższe półki ze środkowego regału, czyli fantastyki ciąg dalszy. Na najniższej półce zapodziało się trochę innej literatury, ale to z braku miejsca na innych półach. :)
Półki z górnej części lewego regału - od lewej trochę biografii, potem moja kolekcja Oates - perełki!, trzy części "Przeminęło z wiatrem" - jeszcze większe skarby! i trochę klasyki. :) Niżej półka z literaturą kobiecą - moja ukochana Sharon Owens, Oliwkowa seria, Ahern, Bushnell... Dziura jest po "Wiośnie w Różanach", w której aktualnie zaczytuje się moja mama. :)
Środkowe półki z lewego regału - wyżej półka "kryminalna", niżej książki wieku nastoletniego; Jeżycjada - własnie czytam "McDusię"!, seria Ewy Nowak, Stowarzyszenie Wędrujących Dżinsów, itd. :)
Najniższe półki z regału po lewej - trochę lektur, które zostały po czystkach - większość poszła do piwnicy + segregatory z notatkami, podręczniki i "Kubuś Puchatek". :)
A to półka wisząca nad łóżkiem, czyli trochę romansów i Agatha Christie.
Widok z boku na półkę nad łóżkiem.
A tu niestety bardzo ciemne zdjęcia wyszły. :( To taka mała szafka stojąca przy biurku.
Sarah Waters, "Alibi na szczęście", Marias, czyli jak zwykle miszmasz. :)
Mam nadzieję, że wycieczka się podobała. :)
Jeszcze raz zachęcam i gorąco Was namawiam do pokazywania biblioteczek! :)
Wracając samolotem z Hiszpanii zaobserwowałam taką sytuację; kilka miejsc ode mnie siedziała młoda kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem, które w momencie startu zaczęło rozpaczliwie płakać. Na początku wszyscy pasażerowie znosili to ze stoickim spokojem, ale w miarę jak płacz się przedłużał z kilku do kilkunastu, a potem do kilkudziesięciu minut, coraz więcej osób okazywało zniecierpliwienie i niechętnie zerkało w stronę matki, która sama ze łzami w oczach i wstydem wypisanym na twarzy bezskutecznie usiłowała uspokoić swoje dziecko - głupio się przyznać przyznać, ale ja również należałam do tej niecierpliwej grupy osób. W końcu inna kobieta, także podróżująca z dziećmi, pomogła uspokoić płaczą dziewczynkę. "Wyznania upiornej mamuśki" nieco odmieniły mój pogląd na całą tę sytuację. :)
Lubię takie przerywniki od zwykłych powieści – coś a la poradnik, ale napisane dowcipnie, z polotem i iskrą. Ta książka pozwoliła mi spojrzeć na moje dzieciństwo z zupełnie innej strony – z punktu widzenia mojej mamy. Dostrzegłam także wiele oczywistych prawd, jak na przykład to, że matki absolutnie nie brzydzą się swoich dzieci. No i książka sprawiła, że jeszcze bardziej doceniam i szanuję moją wspaniałą mamę – osobę niezastąpioną. Na co dzień nie uświadamiam sobie jak ważne jest szczęśliwe dzieciństwo – to taki bagaż, który dostajemy od rodziców, naładowany miłością, zrozumieniem, który będzie nam towarzyszył do końca życia i stanowił podporę w ciężkich chwilach. Spotkałam wiele osób, które tego bagażu nie miały lub był on bardzo uszczuplony - jest im o wiele ciężej.
Być może za kilka/kilkanaście lat powrócę do tej książki już jako mama i spojrzę na cały temat z zupełnie innej strony. Jednak na daną chwilę nie mam dzieci i żadnego doświadczenia na tym polu, więc patrzę na zagadnienie jako osoba „niewtajemniczona” i muszę przyznać, że książka spodobała mi się i zaciekawiła mnie. Uważam, że to dużo jak na kogoś, kogo dane zagadnienia bezpośrednio nie dotyczą. Teraz już na pewno więcej nie spojrzę krzywo na rodziców niemowlęcia wrzeszczącego w samolocie, bo ja, jak pisze autorka, w przeciwieństwie do nich, będę mogła o tym dziecku zapomnieć natychmiast po lądowaniu. :)
Ostatnio trochę zaniedbałam mojego bloga, nad czym bardzo ubolewam.
Brakuje mi naszego blogowego świata, Waszych komentarzy, czasu na pisanie
recenzji i pochłanianie powieści. Od półtora tygodnia mam już zajęcia na uczelni, powoli wgryzam
się w studenckie życie, nowe środowisko, jest też sporo nauki. Farmacja podoba
mi się, a zwłaszcza indywidualna praca na ćwiczeniach - samodzielne
przeprowadzanie doświadczeń, tworzenie preparatów i własne mikroskopy. Jednak gdy do nauki botaniki dochodzi jeszcze sobotni kurs angielskiego przygotowujący
do IELTSa to czasu na czytanie bardzo mi brakuje, szczególnie, że wolne chwile staram się przeznaczać na spotkania z przyjaciółkami i moim kochanym G., który uczy się teraz całej anatomii. Ciężko jest się przestawić na tak intensywną pracę po 4-miesięcznych wakacjach, a doba jest nieubłaganie krótka. :)
Na daną chwilę mam parę zaległych recenzji, które, mam
nadzieję, uda mi się napisać w ciągu
kilku najbliższych dni. Mam tez sporo książek pozaczynanych i liczę, że wkrótce uda mi się je skończyć. Ale już nie przedłużając, prezentuję Wam moje nabytki z września:
I tradycyjnie, rozbierając stos na mniejsze stosiki:
Moje własne nabytki ("Wodospad" od G.)
Pozycje do recenzji
Z wymian - perełka to "Szafranowe niebo", ostatnia książka Lesley Lokko, której mi brakowało. :)
A tu coś specjalnego, w zeszły wtorek wybrałam się z G. na spotkanie z Guillaume Musso. Oto efekt: