piątek, 29 czerwca 2012 | By: Annie

"Wiosna w Różanach" - Bogna Ziembicka


           Cytuję samą siebie z mojej recenzji „Drogi do Różan”: Z przyjemnością zapoznałabym się z dalszymi losami Zosi, jej przyjaciół i rodziny, bo wierzcie mi, książka kończy się w takim momencie, że aż chciało by się poznać ciąg dalszy... Może autorka skusi się na dopisanie kontynuacji? I proszę, moje życzenie zostało wysłuchane. :) Podczas wakacji w Hiszpanii z ogromną ciekawością przeczytałam ”Wiosnę w Różanach”, a ponowne spotkanie z ulubionymi bohaterami i powrót do pięknych Różan sprawiły mi mnóstwo przyjemności.

            Ta pozycja to bardzo pozytywne zaskoczenie. Rzadko natykam się na kontynuacje lepsze niż pierwsze części, a tym przypadku mogę śmiało stwierdzić, że właśnie z taką serią mamy do czynienia. „Wiosna w Różanach” jest znacznie mroczniejsza niż jej poprzedniczka. Życiem głównej bohaterki wstrząsa zaskakujący i mrożący krew w żyłach dramat, dzięki któremu  powieść stała się bardziej życiowa, ciekawa, autentyczna i przede wszystkim nieprzesłodzona. Ogromny plus dla autorki za nieprzewidywalność, nieszablonowość i odwagę w kierowaniu losami bohaterów. Bardzo podobało mi się skupienie uwagi na pani Zuzannie (czytamy jej pamiętniki z lat powojennych) oraz Mariannie, czyli dwóch najciekawszych postaciach z tej serii. Uwielbiam te wyraziste, odważne kobiety, które zawsze biorą los w swoje ręce.

           Bardzo podoba mi się ta seria, posiada pewnien niepodrabialny urok i klimat. „Wiosna w Różanach” to dobra, obyczajowa powieść, którą miło było mieć za towarzyszkę podczas opalania w słonecznej Andaluzji. Lubię sagi rodzinne, a dalsze losy bohaterów z Różan będę śledziła z ciekawością. A teraz nie pozostaje mi nic innego jak czekać na kolejne części!
wtorek, 26 czerwca 2012 | By: Annie

"Tak sobie myślę..." - Jerzy Stuhr


           Wepchnęła się mi się ta książka przed kolejkę pozycji czekających na zrecenzowanie, ale koniecznie muszę wyrzucić z siebie moje przemyślenia i podzielić się z Wami wrażeniami, które, ku mojemu rozczarowaniu, nie należą do szczególnie entuzjastycznych i pozytywnych...

           Jerzego Stuhra zna chyba każdy, chociażby z roli słynnego Maksia z „Seksmisji” czy jako głos Osła ze „Shreka”. Jest wybitnym, utalentowanym aktorem i nikt w to nie wątpi. Głupio czuję się krytykując prywatne zapiski autorstwa tak uznanej, starszej i doświadczonej osoby, ale pozycja ma sporo wad i żeby napisać rzetelną recenzję nie sposób ich pominąć. Nie będę tu analizować czyichś myśli, bo mija się to z celem. Pan Stuhr miał prawo napisać w swoim dzienniku wszystko, co tylko chciał. Jednak ja również mam prawo napisać u siebie to, że niektóre jego opinie są krzywdzące, niesprawiedliwe i zbyt uogólniające. Mało tu o chorobie, a za to niemalże każda strona przesycona jest krytyką światka aktorskiego, polityki i bieżących wydarzeń z życia publicznego. I jest to krytyka bardzo ostra, mało obiektywna i czasami obraźliwa jak na przykład w sprawie ACTA czy w temacie o wyrzekaniu się wiary. Bardzo nie podobało mi się to nieco wyolbrzymione podejście do niektórych spraw z bieżącego życia publicznego, ta nieprzyjemna i bezkompromisowa ocena rzeczywistości, nierzadko przesadzona i ewidentnie zgorzkniała. Można tłumaczyć autora, ma prawo do wyrażania swoich osądów, jak ciężkie by one nie były, choroba dostarcza mu do tego dodatkowych usprawiedliwień. Jednak te wszystkie uogólnienia, brak merytorycznej wiedzy i obrażanie młodych ludzi odebrały mi prawie całą radość czytania. Na okładce widzimy napis „ta książka daje nadzieję!”. Nie zauważyłam tego. Dla mnie pozycja ma wydźwięk przede wszystkim bardzo krytyczny wobec otaczającej nas rzeczywistości i zgryźliwy. Dopiero na sam koniec, kiedy autor zaniechał komentowania bieżących wydarzeń ze świata polityki, na kartki dziennika przebiły się pewne informacje o chorobie, wola walki z rakiem i wsparcie rodziny. O tych fragmentach, a także o zamieszczonym na samym końcu wywiadzie mogę napisać, że były naprawdę dobre. Jednak tym, co szczególnie mnie zdenerwowało były dwa wielkie spoilery filmów „Róża” i „W ciemności”, które zamierzałam obejrzeć w bliskiej przyszłości. Wydawałoby się, że pan Stuhr, jako osoba od kilkudziesięciu lat związana z kinem, mógłby pomyśleć o potencjalnych czytelnikach, którzy nie mieli jeszcze okazji obejrzeć wspominanych filmów. A tak znam dokładne opisy ostatnich scen. Pozostawiam to bez komentarza. Ehhh... Dodatkowo ciężki, toporny język, pokręcone zdania z niekiedy trudnym do rozszyfrowania sensem nie sprzyjają czerpaniu przyjemności z czytania.

            Mimo, że bardzo lubię wszelkiego rodzaju dzienniki i biografie to niestety, akurat ta pozycja nieszczególnie przypadła mi do gustu. Z całym szacunkiem i respektem dla twórcy, ale z książki zapowiadanej jako dające nadzieję, szczere zapiski o chorobie wyszła pozycja o narzekaniu na politykę, artystów i kraj. Z jednej strony odradzałabym sięgnięcie po tę książkę, a z drugiej chciałabym napisać: czytajcie, i to szybko, bo jestem ogromnie ciekawa Waszych opinii. :) Ja oceniam tę pozycję letnio, bardzo letnio, ale być może starsze osoby i wierni fani aktora odnajdą w niej coś więcej, czego ja nie potrafiłam dostrzec...

            Żeby nie kończyć tak pesymistycznie dodam jeszcze, że książka jest pięknie wydana- zdjęcia, twarda oprawa, świetnej jakości papier. Wydawca bardzo się postarał. :)
poniedziałek, 25 czerwca 2012 | By: Annie

"Światła pochylenie" - Laura Whitcomb


          „Światła pochylenie” autorstwa Laury Whitcomb to kolejna lektura z serii „dawno temu kupiłam, postawiłam na półce i zapomniałam”. Jednak tym razem nie jestem aż tak zachwycona jak po przeczytaniu ostatnio odnalezionej w kąciku regału powieści „Dziecko Rosemary”...

          W mojej czytelniczej karierze natknęłam się już na powieści o wampirach, wilkołakach, zombie i aniołach. Teraz przyszła pora na duchy. Helen od 130 lat wędruje po ziemi jako duch, niewidzialna dla ludzi i prześladowana przez mgliste wspomnienie tragedii, która zakończyła jej życie. Pewnego dnia, na lekcji w liceum, zostaje zauważona przez zwykłego śmiertelnika, jednego z uczniów. Okazuje się, że ciało chłopaka jest „nawiedzone” przez podobnego do Helen ducha, Jamesa. Między Jamesem i Helen nawiązuje się nić porozumienia, która z czasem przeradza się w coś więcej...

           Pomysł uważam za dobry, ciekawy, ale chyba nie od końca wykorzystany. Książkę określiłabym mianem dobrej, ale na pewno nie świetnej. Żeby oddać jej sprawiedliwość muszę przyznać, że sprawnie, lekko się ją czyta. Co ważne, nie jest przesłodzona, nie ma tu lukrowanych, cukierkowatych scen miłosnych, a otrzymujemy za to dużą dawkę dramatyzmu i mrocznego klimatu. W książce można się również dopatrzyć elementów obyczajowych, których ja, jako wielka fanka tego typu książek, skwapliwie poszukuję w każdej powieści. :) Mamy tu zatem ciekawe portrety dwóch skrajnie różnych rodzin; jednej biednej, borykającej się z narkotykowymi problemami, a drugiej, z pozoru idealnej, bogatej i chrześcijańskiej. Jednak w obu przypadkach są one patologiczne, każda na swój własny sposób. Także zakończenie bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie swoją mądrością; bariery istnieją tylko w naszym umyśle, sami stanowimy swoje największe ograniczenie. I może zabrzmi to trochę dziwnie, ale cieszę się, że nie ma kontynuacji. Książka jest dobra, ale myślę, że, mimo pewnych niedociągnięć w fabule, wszystko zostało już napisane, wyjaśnione i dalsze grzebanie w tym temacie mogło by jedynie zniszczyć pierwsze, całkiem pozytywne wrażenie. 

            Podsumowując, nie rozczarowałam się, choć i nie miałam wysokich oczekiwań wobec tej pozycji. Myślę, że jest wiele innych, znacznie ciekawszych książek na rynku. Co prawda i tej nic nie brakuje, jednak poleciłabym ją głównie osobom gustującym w tego typu połączeniach romansu ze światem istot nadprzyrodzonych. Jak dla mnie było w porządku, ale bez rewelacji.
niedziela, 24 czerwca 2012 | By: Annie

"Gorzka czekolada" - Lesley Lokko


            Często, a szczególnie podczas podróży, na lotnisku lub dworcu, zdarza mi się obserwować nieznanych mi ludzi, zastanawiać się skąd pochodzą, dokąd jadą i jaka jest ich historia. „Gorzka czekolada” Lesley Lokko umożliwiła mi wejrzenie w życie i poznanie losów trzech różnych, fascynujących kobiet na przestrzeni kilkunastu lat i kilku krajów, co, w połączeniu z moimi podróżniczymi skłonnościami i fascynacją zwykłymi ludźmi z różnych zakątków świata, okazało się strzałem w dziesiątkę. :)

           Do książki podeszłam bez zbytnich oczekiwań, ot, lekka, wakacyjna lektura. A otrzymałam piękną, wielobarwną i wielowarstwową, słodko-gorzką opowieść o życiu, o wszystkich jego barwach i odcieniach, nasączoną mądrością, autentycznością i niepodrabialnym optymizmem. To historia o dojrzewaniu, o złych decyzjach, trudnych wyborach i o tym, że w prawdziwym życiu nie istnieje coś takiego jak „i żyli długo i szczęśliwie”. O tym jak nieprzewidywalny i kapryśny bywa los. O tym, że trzeba przyjmować życie takim, jakie jest, kochać je, doceniać i smakować każdą chwilę.

            Zachwyciły mnie główne bohaterki – każda wyraźnie zarysowana, ciekawa i intrygująca. Każdą można polubić, pokochać i co najważniejsze zrozumieć. W świetny, dynamiczny sposób zostało przedstawione kształtowanie się ich charakterów; poznajemy je jako młode, niewinne dziewczyny, niczym czyste kartki, na których każde z późniejszych wydarzeń zostawia swój ślad, rys osobowości. Z ich połączenia wyłaniają się dogłębne portrety psychologiczne bohaterek.

            Byłam zaskoczona jak dobrze autorce udało się oddać na kartach książki zwykłe, codzienne życie wraz ze wszystkimi jego zawirowaniami. Byłam pod ogromnym wrażeniem jak realistyczna jest ta historia, jak niesamowicie życiowa i autentyczna. Pisarka świetnie ukazała książkowe realia, zarówno niespokojnego Haiti lat 80’, jak i Londynu dla bogaczy czy egzotycznej Ghany. Jakbym podglądała przez dziurkę od klucza nie fikcyjne bohaterki, a prawdziwe kobiety, które żyją i będą żyły swoim własnym życiem, nawet po przeczytaniu przeze mnie ostatniej strony książki.

             Ta powieść sprawiła, że drgnęła we mnie jakaś nieznana dotąd, ukryta struna. Poruszyła mnie, zainspirowała – po prostu przemówiła do mnie. Ta pozycja zostanie we mnie na dłużej i kiedyś z przyjemnością do niej powrócę. Każdy z nas ma swoją opowieść, nigdy nie wiadomo co przyniesie życie i jakie historie stoją za obcymi, mijanymi na lotnisku osobami... „Gorzka czekolada” to po prostu wspaniała, świetnie napisana i niezwykle autentyczna literatura obyczajowa! Nie przegapcie tej perełki!

            Jeszcze naszła mnie taka dodatkowa refleksja; gdy czytam takie wspaniałe, a zupełnie nierozreklamowane i znane tylko nielicznej grupie osób książki, zawsze nasuwa mi się pytanie; co czyni powieść bestsellerem? Czemu pozycje pokroju „Gorzkiej czekolady” nie należą do tego grona? To raczej pytanie bez odpowiedzi, ale trochę przeraża mnie i smuci jak łatwo, w natłoku rozreklamowanych bestsellerów i wszechobecnych, narzucających się nam nowości, można przeoczyć takie wspaniałe pozycje. Ile już takich książek mnie ominęło? Smutna refleksja, ale chyba prawdziwa. I bardzo motywująca do pochłaniania coraz to nowych książek, żeby zdążyć przeczytać jak najwięcej. :)
piątek, 22 czerwca 2012 | By: Annie

Comeback :)

         Wróciłam, po dwóch tygodniach w raju, opalona jak nigdy i wypoczęta, ale także ogromnie stęskniona za blogiem i całym naszym internetowym światkiem. Hiszpania powitała mnie oszałamiającymi widokami gór i morza, nieustannie świecącym słońcem, bezchmurnym niebem i wszechobecnym ciepłem. Marbella ugościła mnie i poczęstowała wspaniałą atmosferą oraz radością życia, z której korzystałam i czerpałam jak tylko mogłam. Do Polski przywiozłam mnóstwo zdjęć, kilka pamiątek, opaleniznę i przede wszystkim wspomnienia, które zostanę we mnie na lata.

          Co do czytania to zawsze wyznaję zasadę „nic na siłę”. Czytam tylko wtedy kiedy mam ochotę i czas. Ochotę owszem, miałam, czasu za to nieco mniej. Tyle było do zobaczenia, przeżycia, posmakowania, ze bilans książkowy wypada marnie – przeczytałam tylko cztery pozycje. Za to w domu czekało na mnie 5 nowych paczek z nowościami, tak więc nowy stosik pojawi się już wkrótce, tak samo jak mnóstwo recenzji.

          A teraz pozostaje mi już tylko czekać na wyniki matur, a potem na wyniki rekrutacji na studia. Jestem dobrej myśli ;) Natomiast w sobotę czeka mnie wspaniałe spotkanie z przyjaciółkami; będziemy świętować Noc Świętojańską – boso, w sukienkach i z wiankami. :)

          A teraz lecę nadrabiać internetowe zaległości, odwiedzać Wasze blogi i przyzwyczajać się do mojej polskiej codzienności, za którą, muszę przyznać, trochę się stęskniłam. Nie ma to jak poranna kawa w ulubionym kubku, świeże truskawki i leniwy, rodzinny poranek w domowym cieple. Tego nie ma nigdzie indziej na świecie, tylko w domu. :)

A na deser kilka zdjęć z pięknej Hiszpanii:

Puerto Banus




Moja ulubiona ławeczka w ogrodzie


czwartek, 7 czerwca 2012 | By: Annie

Hiszpański stosik


         Walizka już spakowana, stoi obok mnie i obiecująco czeka na jutrzejszy poranek. A w niej same letnie, kolorowe rzeczy, które będą towarzyszyły mi podczas dwutygodniowego odpoczynku w słonecznej Hiszpanii. Miejsca starczyło także dla 11 książek, które pieczołowicie i uważnie wyłowiłam z mojej biblioteczki. Nic zbyt ciężkiego, bo trzydziestostopniowe upały nie sprzyjają ambitnej literaturze. Natomiast w wakacyjnym stosiku znalazły się 2 kryminały, w tym obowiązkowo jeden Agaty Christie, trochę fantastyki i dużo literatury obyczajowej oraz kobiecej. Mam nadzieję przeczytać wszystkie te pozycje, a znając mnie pewnie dokupię jeszcze coś na lotnisku czy w miejscowej księgarni. :)
Czasu na czytannie będę miała mnóstwo, bo nie jedziemy zwiedzać, a raczej wypoczywać i leniuchować. Do naszej dyspozycji będzie cała piękna willa z basenem i widokiem na morze. Zamierzam wygrzać się na zapas i każdą komórką ciała chłonąć wspaniały, śródziemnomorski klimat. Zatem od jutra rzucam się w wir opalania, pływania, czytania i słodkiego nic-nie-robienia. Ale teraz idę już spać, bo jestem wykończona po dzisiejszym zwiedzaniu Stefy Kibica, a na jutro potrzebny jest mi duży zapas energii. :) Do zobaczenia za dwa tygodnie! :)
środa, 6 czerwca 2012 | By: Annie

"Dziecko Rosemary" - Ira Levin


            W ramach czytania tych mniej znanych i nieco zapomnianych przez goniący za nowościami świat pozycji sięgnęłam po „Dziecko Rosemary” Iry Levina i przeniosłam się do niezwykle klimatycznego Nowego Jorku lat 60’. Młode małżeństwo, Guy i Rosemary Woodhouse, wprowadzają się do pięknego i starego apartamentowca obdarzonego dość mroczną przeszłością. Wszystko zaczyna się pięknie, Woodhouse’owie są szczęśliwi, pieczołowicie urządzają nowy dom i nawiązują przyjaźnie z uprzejmymi sąsiadami. Jednak z czasem pojawiają się dziwne hałasy zza ściany, przerażające sny, tajemnicze amulety i choroby, a sąsiedzi wydają się być przesadnie przejęci i troskliwi wobec ciąży Rosemary... 

             Autor niesamowicie buduje atmosferę i nastrój grozy. Napięcie rośnie stopniowo i towarzyszy nam już od pierwszej strony. Czytelnik instynktownie czuje, że zaraz wydarzy się coś złego, jednak zupełnie nie wie co. Aż chce się krzyknąć do bohaterów „uważajcie!”, a oni z uśmiechem spędzają kolejne dni, mimo, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej. Obrazu dopełniają niezwykle sugestywne i plastyczne opisy wnętrz, które sprawiają, ze wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. No i najważniejsze, książka wywołała we mnie uczucie strachu. Co prawda bojaźliwa jestem bardzo i wystraszyć mnie nie jest żadną sztuką, zwłaszcza gdy czytam taka pozycję w środku nocy. I choć może i nie było to najbardziej przerażające przeżycie jakiego doświadczyłam, to dreszczyk emocji i podwyższona adrenalina towarzyszyły mi przez większość powieści. „Dziecko Rosemary” to wciągająca, rewelacyjnie napisana i emocjonująca lektura obdarzona niepowtarzalnym klimatem. Klasyka gatunku, ze świetną (podobno) ekranizacją, którą obowiązkowo zamierzam obejrzeć. Bardzo, bardzo polecam!

             Ile jest jeszcze takich książek na moich półkach, które stoją sobie spokojnie, niedopominając się o czas i uwagę. Książek, które za drzwiami okładek skrywają tak wspaniałe i emocjonujące historie... Aż chce się coraz bardziej zagłębiać w te zapomniane odmęty domowej biblioteczki i odkrywać takie skarby. :)

wtorek, 5 czerwca 2012 | By: Annie

"Blog osławiony między niewiastami" - Artur Andrus


          Po raz pierwszy o panu Andrusie usłyszałam przypadkiem, przy okazji spotkania organizowanego w mojej szkole, na które zaproszenie otrzymali właśnie on oraz Maria Czubaszek. Na spotkanie się udałam, pan Andrus owszem, sympatyczny i zabawny, jednak nie zapadł mi w pamięć. Dopiero niedawno, gdy przypadkowo zbiegły się dwa wydarzenia, przypomniałam sobie o tej ciekawej osobowości; moi rodzice zaczęli słuchać płyty Artura Andrusa „Myśliwiecka”, a ja otrzymałam zbiór felietonów jego autorstwa „Blog osławiony między niewiastami” i zostałam pochłonięta przez lekturę.

          Coraz bardziej przekonuję się do takich zbiorów, już druga tego typu książka za mną i ponownie wrażenia mam bardzo pozytywne. Oczywiście, można by się zagłębiać w każdy felieton, zastanawiać się „co autor ma na myśli” i analizować. Ja jednak potraktowałam je jako czystą przyjemność, bez przesadnego dyskutowania z twórcą, przyjmowałam je jako całość, którą należy wchłonąć. Dobrze na tym wyszłam. Nieraz śmiałam się na głos, a felietony wywołały we mnie mnóstwo pozytywnych emocji. Andrus jest świetnym obserwatorem naszej polskiej rzeczywistości. Uważnym okiem wychwytuje wszelkie niuanse i ciekawostki z codziennego życia i opisuje je w zabawny sposób, tworząc lekkie i interesujące krótkie utwory, każdy z intrygującą puentą. Inteligencja, autoironia i dowcip wprost promieniują z tej książki. Wydaje mi się, że lepiej czytać felietony właśnie w takiej formie, zebrane razem. Pochłaniając wszystkie na raz miałam uczucie jakbym znała autora osobiście, kształtuje się pewien obraz na temat jego charakteru i osobowości, należy się jakby do „kręgu wtajemniczonych”; dostrzega się wszystkie odwołania do wcześniejszych myśli i wypowiedzi. Wątpię czy taki efekt dałoby się uzyskać czytając felietony w tygodniowych odstępach.

          Artur Andrus to ciekawa i interesująca postać. Na pewno sięgnę po jego wywiad z Marią Czubaszek i pochłonę wszelkie kolejne zbiory jego utworów. A „Blog osławiony między niewiastami” bardzo polecam jako ciekawą, zabawną i lekką lekturę na lato, która wywołuje zarówno refleksje, jak i szeroki uśmiech na twarzy.

poniedziałek, 4 czerwca 2012 | By: Annie

"Świadek na czterech łapach" - David Rosenfelt


            Ta książka to ogromne, pozytywne zaskoczenie. Potrzebna mi była lekka, wciągająca lektura na kilkugodzinną podróż nad morze. Długo stałam przed moją biblioteczką i głowiłam się, którą pozycję wybrać – wiadomo, im większy wybór, tym trudniej się zdecydować. Cieszę się bardzo, że traf padł na „Świadka na czterech łapach” autorstwa Davida Rosenfelta. Nie spodziewałam się, że ta książka okaże się aż tak ciekawą i wciągającą lekturą, która sprawi, że mecząca podróż minie mi błyskawicznie.

           Andy Carpenter to czterdziestoletni, wybitny prawnik, posiadający ogromne poczucie humoru, a także mnóstwo pieniędzy, które pozwalają mu na nieprzemęczanie się w pracy i uczestniczenie tylko w najbardziej intrygujących procesach sądowych. Pewnego dnia Andy ratuje niezwykłego psa, który, według oficjalnych danych, zginął 5 lat temu podczas brutalnego morderstwa na morzu. Jego obecność świadczy o tym, że wydarzenia sprzed kilku lat miały zupełnie inny przebieg niż sądziła policja, a właściciel psa być może został niesłusznie skazany za zabójstwo. Jednak historia zwierzaka to dopiero wierzchołek góry lodowej, a w sprawę może być zamieszanych o wiele więcej wysoko postawionych osób.

           Być może opis brzmi trochę nudnawo, ale to tylko pozory. Książkę porównałabym do przeniesionego we współczesne realia kryminału Agaty Christie, okraszanego dużą porcję dowcipu i ironii. Świetnie, lekko i szybko się ją czytało. Ciekawe opisy z sali sądowej, zabawne przemyślenia głównego bohatera, moja ukochana rasa psa, wciągająca i intrygująca zagadka, której nie umiałam samodzielnie rozwikłać; czego chcieć więcej od książki? Czysta przyjemność, dobra rozrywka, świetny kryminał. Polecam!
sobota, 2 czerwca 2012 | By: Annie

"Nigdy i na zawsze" - Ann Brashares


            Daniel żyje od ponad tysiąca lat i jest posiadaczem niezwykłego daru, Pamięci, która umożliwia mu zachowywanie wspomnień z poprzednich wcieleń. Kilkaset lat temu zakochał się w pewnej dziewczynie, Sophii. Od tamtej pory poszukuje następnych wcieleń ukochanej, aż w końcu odnajduje jej duszę w niewielkim miasteczku w Stanach, gdzie jako nastolatka Lucy chodzi do tamtejszego liceum.

            Mam problem z ocenieniem tej pozycji. Z początku, co ja piszę, przez zdecydowaną większość książki, byłam nią mocno rozczarowana i znudzona. Dopiero przez ostatnich 50 stron historia Daniela i Lucy porwała mnie i wciągnęła. Siłą rzeczy najświeższe w mojej głowie jest zakończenie, które było naprawdę dobre, więc tym ciężej jest mi się ustosunkować do całości. Tak na świeżo mam całkiem pozytywne wrażenia. Jednak wciąż mam w pamięci pierwsze 200 stron, podczas których czytania czułam głównie rozczarowanie...

            Mam poczucie, że autorka zmarnowała bardzo ciekawy pomysł - mogła umieścić swoich bohaterów w dowolnym miejscu, momencie i czasie na przestrzeni ponad półtora tysiąca lat. Zupełnie tego nie wykorzystała. Od ok. 700 roku do ok. 1900 następuje przeskok w czasie. Temu okresowi został poświęcony jeden akapit, z którego wynika, że „no w sumie przez ponad tysiąc lat to nie działo się nic ciekawego, przejdźmy do II Wojny Światowej”. Pfff... A gdzie wszystkie słynne wydarzenia historyczne, odkrycia geograficzne, wynalazki? Tyle możliwości, a autorka nie wykorzystała ani jednej.
Trochę brakowało mi również podstaw do wielkiej miłości Daniela i Lucy. Przecież oni tak naprawdę wcale się nie znali, nie mogłam dopatrzyć się przyczyn ich wzajemnego zafascynowania. Bohaterowie wydawali mi się płascy i nijacy. Często nie mogłam zrozumieć ich postępowania, niektórych decyzji, a także na siłę stwarzanych problemów i dylematów. Facet czeka na dziewczynę ponad tysiąc lat, rozpaczliwie jej poszukuje, aż wreszcie ją spotyka, są w podobnym wieku, i co? wstydzi się zagadać? pozwala jej żyć obok i nic nie robi? Od człowieka z prawie dwutysięcznym doświadczeniem oczekiwałabym nieco więcej zdecydowania :) Dla mnie takie zachowanie było bardzo mało realistyczne i naciągane, jakby autorka na siłę komplikowała książkową rzeczywistość.
Irytował mnie także „ten zły” – prosta, banalna postać, a jego pragnienie zemsty zupełnie nieumotywowane. Autorka potrzebowała w powieści złego bohatera, stworzyła go znikąd, nie dbając o jego wiarygodność.
Język powieści też pozostawia wiele do życzenia. Jest toporny, zawiera dużo przekombinowanych zdań, które odbierają przyjemność z lektury i sprawiają, ze czasami musiałam czytać jeden fragment po dwa razy, aby w pełni pojąć jego sens.
Dla przykładu:
„Kiedyś też mieszkał w akademiku, ale nie mógł się przyzwyczaić. Nie było tam funkcjonalności koszar ani, dajmy na to, klasztoru. W akademiku panowała narzucona i lekko represyjna atmosfera inżynierii społecznej. W tym budynku było jednak dość pusto, co tłumiło to negatywne wrażenie. Pozdrowił recepcjonistę przy kontuarze i zerknął na książkę meldunkową. Zauważył jedno nazwisko – nie jej.”*
Coś mi tu nie zaklikało. Nie wiem jak brzmi oryginał, może to kwestia tłumaczenia?
No i na koniec, co ogromnie mnie wkurza, porównywanie książki do rewelacyjnych „Zaklętych w czasie” i twórczości Nicholasa Sparksa. No bez przesady, nie dość, że to trochę podpada pod oszukiwanie czytelnika to jeszcze obraża inne, o wiele lepsze książki. W sumie powinnam się już do tego przyzwyczaić, bo na połowie pozycji znajdują się tego typu odwołania, jednak w tym przypadku jest to szczególnie rażące.

           Skupiłam się głównie na wadach, a pomysł na historię, choć w dużej mierze niewykorzystany, broni się sam. Natomiast zakończenie uważam za naprawdę świetne i poruszające. Pytanie tylko czy będzie kontynuacja? Czytałam, że z początku planowana była cała trylogia, a teraz nie wiadomo nawet czy autorka zdecyduje się na napisanie chociaż drugiej części. „Nigdy i a zawsze” kończy się w takim momencie, który ewidentnie wskazywałby na kontynuację, którą bardzo chętnie bym przeczytała. Jeśli nigdy nie powstanie, a na to się zanosi, to zostawienie czytelnika w TAKIM momencie to istna tortura i brak szacunku.

            Podsumowując, nie było aż tak źle, a czytanie tej pozycji sprawiało mi trochę przyjemności. Jednak zdecydowanie nie powala na kolana i nie oczarowuje, choć rozumiem, że książka może się podobać.  „Nigdy i na zawsze” to przeciętna pozycja, brakuje jej „tego czegoś” – po prostu coś mi nie zaklikało. Szkoda :( Wydaje mi się, że ta historia miała zadatki na o wiele lepszą powieść...
___
*s. 126
piątek, 1 czerwca 2012 | By: Annie

"Służące" - Kathryn Stockett


           Muszę przyznać, że trochę bałam się tej książki. Może nie omijałam jej szerokim łukiem, ale podchodziłam do niej z dużą nieufnością. Są takie pozycje, bestsellery sprzed kilku lat, o których słyszał prawie każdy czytelnik, na temat których zostały napisane setki pozytywnych opinii wzbudzających ogromne oczekiwania i poczucie, że książka po prostu musi się spodobać. W takich przypadkach zdarzała mi się sytuacja, że kupuję daną pozycję, czytam i nachodzi mnie pytanie – nad czym ci wszyscy ludzie się tak zachwycają? I nie chodzi o to, że książka jest słaba, nie, po prostu została tak przez wszystkich nawychwalana, że spodziewam się prawdziwego arcydzieła. Jednak w przypadku „Służących” moje obawy się nie sprawdziły i po pierwszych 50 stronach miałam ochotę krzyknąć: Już rozumiem te zachwyty! Bo „Służące” to po prostu niesamowita, poruszająca i przepiękna powieść, która całkowicie mnie oczarowała i zawładnęła moją wyobraźnią.

            Są takie, nieistniejące już miejsca, które bardzo chciałabym odwiedzić, a wiem, że nigdy nie będzie to możliwe. I wtedy z pomocą przychodzą książki i filmy, które umożliwiają mi odbycie wymarzonej podróży za pomocą wyobraźni. „Służące” pozwoliły mi odwiedzić południe Stanów, miasto Jackson w stanie Missisipi, w latach 60’. Książka roztacza przed czytelnikiem wielowarstwowy, panoramiczny obraz ówczesnego społeczeństwa dopiero wkraczającego w erę Rolling Stones’ów i równości społecznej. Akcja toczy na przemian z punktu widzenia trzech głównych bohaterek; doświadczonej służącej Aibileen, niepokornej służącej Minnie (genialna postać!) oraz 23-letniej, białej panienki Skeeter, która wraca do domu po studiach i postanawia napisać książkę o perypetiach służących pracujących w domach białych rodzin.

            Jest dużo wątków pobocznych, lecz czytając ma się wrażenie, że żadne zdanie nie jest zbędne, a każde słowo znajduje się idealnie na swoim miejscu. Rzadko spotyka się takie pozycje. „Służące” zawierają mnóstwo genialnych momentów, które wszystkie aż chciałoby się zapisać i zapamiętać, np. Skeeter jedzie sobie samochodem, wraca z Nowego Orleanu, a „w radiu przygrywa jakaś grupa o nazwie Rolling Stones”. I takich fragmentów w książce jest mnóstwo, a większość sytuacji została ukazana na tle ważnych wydarzeń z historii Stanów, m.in. śmierci Kennedy’ego czy marszu Martina Luthera Kinga na Waszyngton. Na szczególną uwagę zasługują trzy świetnie skonstruowane główne bohaterki – każda inna, a wszystkie niesamowicie autentyczne. Ciekawe są również postacie drugoplanowe, m.in. konserwatywna Hilly i niezwykle oryginalna Celia – każdą z tych kobiet zapamiętam na długo. ”Służące” to po prostu świetna książka! Zanurzyłam się w niej, pokochałam jej bohaterki, czułam na skórze gorące powietrze Missisipi i wraz ze Skeeter jeździłam jej cadillakiem. To książka o wszystkich aspektach życia; o przyjaźni, miłości, nienawiści, zazdrości, uprzedzeniach, niesprawiedliwościach społecznych, a także o niezwykłej więzi jaka może powstać między zupełnie obcymi sobie kobietami, które połączył wspólny cel. To książka, której się nie zapomina, której postacie będą żyły w mojej wyobraźni przez lata. Prosta, świetnie napisana, z w pełni wykorzystanym, rewelacyjnym pomysłem na fabułę. Co tu dużo pisać, to pozycja, którą powinien znać każdy! Ogromnie cieszę się, że, mimo początkowych obaw, przeczytałam tę powieść.

           Jeśli autorka jeszcze kiedykolwiek będzie chciała wydać jakąś książkę czeka ją bardzo trudne zadnie. „Służące” były jej debiutem, który ustawił poprzeczkę dla jej dalszych prób pisarskich baaardzo wysoko.

          Obejrzałam również ekranizację – film jest bardzo dobry, choć i tak, w porównaniu z książką, wypada blado.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...